Page 185 of 285

Terra Folk „Pulover Ljubezni – Jumper Of Love”

Multikulturowa mieszanka prezentowana przez zespół rodem ze Słowenii. To już druga porcja nagrań sympatycznej grupy Terra Folk. Płyta zawiera nagrania koncertowe, Są tu utwory zarówno bałkańskie, żydowskie, celtyckie a nawet trafi się coś meksykańskiego. Do tego dochodzi jeszcze utworek autorski, sporo tu więc różności, zwłaszcza, że całość jest mocno podbita jazzem.
Terra Folk to trio, tworzą je gitarzysta, skrzypek i klarnecista, czasem grający na flecie i bodhranie. W niektórych nagraniach wspiera ich gościnnie kontrabasista. Mimo, że orkiestra niewielka, to potrafią naprawdę świetnie rozgrzać publiczność. Nie dziwi więc nagroda publiczności, jaką otrzymali w plebiscycie BBC Radio 3 w 2003 roku.
Wśród koncertowych przebojów grupy nie zabrakło słynnego „Jovano Jovane”. Ileż to grup już po ten utwór sięgało? Sporo. A jak wyszło to Słoweńcom? Ano świetnie, podobnie jak dobrze znane „Hava Nagila”.
Zespół nie tylko czerpie z różnych tradycji, ale wspomaga się również muzyką klasyczną i rozrywkową. Znacie inny zespół, który na jednej płycie sięgałby po kompozycję Bacha, Led Zeppelinów i łączył to z tradycją irlandzką? Ja chyba nie. Zapomniałem wspomnieć o motywie z „Opery żebraczej” zaśpiewanym pod Lousa Armstronga? No więc też jest, choć to oczywiście pastisz.
Trudno wskazać najciekawszy moment, ale motyw z zeppelinowskiego „Stairway to Heaven” zagrany tak, jak zrobiliby to Jethro Tull, a potem folkowa jazda bez trzymanki, to właśnie chyba ta chwila.

Taclem

Steeleye Span „Commoners Crown”

W dyskografii folk-rockowego zespołu Steeleye Span niewiele jest słabych pozycji. „Commoners Crown” to siódma studyjna płyta zespołu, nagrana w świetnym składzie, w którym znaleźli się tacy muzycy, jak: Maddy Prior, Tim Hart, Rick Kemp, czy Peter Knight. Miłośnikom brytyjskiego folku tych nazwisk przedstawiać nie trzeba, pozostali niechaj wiedzą, że w połowie lat 70-tych ten skład Steeleye Span był jedną z podstaw całej angielskiej sceny.
A co na płycie? „Little Sir Hugh” to dość typowe dla zespołu brzmienia, dobrze się więc nadają na otwarcie płyty. Jednak już kawałek dalej – w „Bach Goes to Limerick” mamy folk-rockowe spojrzenie na muzykę Jana Sebastiana Bacha. Świetny pomysł, choć oczywiście Steeleye`s nie byli jedynym zespołem, któremu zdarzały się takie pomysły – że wspomnę tylko Jethro Tull.
Słuchając płyty wyraźnie widzimy kto w tym momencie rządził w zespole. Piękny głos Maddy jest niemal wszędzie na pierwszym planie. Nic w tym dziwnego – doskonale komponuje się on z muzyką grupy. Wystarczy posłuchać ballady „Long Lankin”, czy też piosenek „Galtee Farmer” i „Weary Cutters”, by stwierdzić, że trudno o bardziej pasujący do grupy głos. A przecież w nie całe trzy lata później wokalistka opuściła grupę. Ale do tego czasu zdążą jeszcze razem wydać świetny album „Now We Are Six”.
Pieśń „Dogs and Ferrets” zdradza ciągoty zespołu do muzyki dawnej i polifonicznych wokaliz. Z kolei „Demon Lover” to dziś już klasyka brytyjskiego folku – właśnie dzięki wykonaniu zespołu z tej właśnie płyty.
Demoniczna ballada „Elf Call” to również przykład dość charakterystycznego grania starych utworów w nowej aranżacji. Podobnie jest z kończącą album amerykańską pieśnią morską „New York Girls”.
Jak wspomniałem na początku jest to siódma płyta kapeli, jednak po tylu latach można ją chyba zakwalifikować do wczesnego rozdziału opowieści zatytułowanej Steeleye Span. Rozdział to bardzo ciekawy, bo grupa ta była wpływową kapelą. Choćby z tego powodu warto zmierzyć się z płytą sprzed 30 lat.

Taclem

Kapela Ze Wsi Warszawa „Wykorzenienie”

Na razie – z braku polskiej edycji płyty posługuję się niemiecką, czy też raczej europejską. Dlatego też na okładce zamiast „Kapela ze Wsi Warszawa” widnieje „Warsaw Village Band”, a zamiast „Wykorzenienia” – „Uprooting”. Obiecuję jednak, że kiedy będę dysponował polską okładką, to szybko się to zmieni.
Najnowsza propozycje Kapeli Ze Wsi Warszawa pokazuje, że zespół rozwinął się znacznie od czasu poprzedniego albumu („Wiosna Ludu” z 2001 roku). Wciąż jest to próba wskrzeszenia żywego, pełnego energii folkowego grania, jednak grupa coraz dalej odchodzi od utartych standardów w polskiej muzyce folkowej.
Podstawowa różnica, to kontrasty. Z jednej strony mamy tu zaproszonych muzykantów ludowych (jak Kazimierz i Janina Zdrzalikowie, czy Kapela Mariana Pelki), których krótkie utwory urozmaicają płytę. Z drugiej zaś, zaproszono do udziału DJ Feel-X’a, człowieka współtworzącego niegdyś hip-hopowy Kaliber 44. Zarówno tradycyjne, ludowe granie, jak i delikatne skrecze nie psują nastroju tej płyty. Warto do niej wracać i odkrywać co róż na nowo.
Mimo to najważniejszym elementem na płycie wciąż pozostaje to co do zaprezentowania ma KZWW. Bez względu, czy jest to ballada o Mateuszku, ostre polki z sieradzkiego, mamy do czynienia z charakterystycznym myśleniem o muzyce. W tym kontekście grupa doskonale wpisuje się w grono młodych i utalentowanych zespołów folkowych, czerpiących z rodzimych tradycji. W Skandynawii, we Francji, czy w Niemczech takich grup znajdzie się dużo więcej, u nas ledwie kilka.
Przy pierwszym przesłuchaniu zastanawiałem się, czy ta płyta ma w ogóle jakiekolwiek szanse na zaistnienie w naszym kraju. Niestety jestem pełen obaw. Mam wrażenie, że tak ciekawa – żeby nie powiedzieć wybitna – płyta nie spotka się ze zrozumieniem w kraju, w którym ciężko sprzedać bilety na światowej sławy wykonawców world music. Chyba polscy słuchacze nie dojrzeli jeszcze do tej płyty. Pozostaje się więc jedynie cieszyć, że po sukcesach międzynarodowych Kapeli w końcu znów słychać nieco na świecie o muzyce z Polski.

Taclem

Wywiad: The Celtic Folk

Śląsk – miejsce gdzie kominy fabryczne i szyby kopalniane wtopiły się w krajobraz. Region przez jednych uważany za nieprzyjazny, przez innych za dziwaczny (rynek w Katowicach), przez jeszcze innych za najbardziej zieloną część Polski. To nie przypadek, że na zurbanizowanym Śląsku jest tak wiele kapel grających muzykę celtycką. Jednym z takich właśnie zepołów jest The Celtic Folk, który już 6 lat wypełnia „zieloną muzyką” serca zarówno młodszych, jak i starszych.

Folkowa: Dzien dobry!

Celtic Folk: Witaj Dawidzie.

F: Krążą głosy, że zmieniła się cześć składu The Celtic Folk… Czy to prawda?

CF: Prawda.

F: A kto odszedł i kto przybył?

CF: Odeszli Tomek i Rorian. Nowy akordeonista będzie gotów już z początkiem grudnia.

F: Czyli będziecie grać w czterech?

CF: Wiesz, najważniejsze jest żeby zespół zaczął grać jak najprędzej.Bodhran nie jest najważniejszy. Z czasem jednak i o bodhran zadbamy.

F: Zawsze graliście bardzo tradycyjnie, czy dalej zamierzacie podążać tą drogą?

CF: Oczywiście. Wydaje mi się, że jestem ostoją tego tradycjonalizmu w kapeli. Tak długo jak długo będę miał wpływ na kształt tej kapeli, będzie ona tradycyjna.

F: No i bardzo dobrze… bo takich kapel jest mało… Niewiele jest miejsc gdzie ostał się „stary duch”… Muzyka w niezmienionej formie.

CF: Cieszę się, że tak myślisz.

F: Pod koniec jednego z koncertów (który zresztą organizowałem) graliście bez nagłośnienia. Czy w normalnych warunkach (gdy jest dojście do prądu, nie ma ciszy nocnej) zdecydowalibyście się na taki krok?

CF: Często tak robimy. Instrumenty same w sobie brzmią najlepiej. Nic nie zniekształca dźwięku. Jeśli tylko jest możliwość grania bez nagłośnienia, zawsze z niej korzystamy. Myślę o małych, kameralnych pomieszczeniach.

F: Nie słyszałem Was jeszcze śpiewających…

CF: I przez jakiś czas jeszcze nie usłyszysz. Praca nad tym, siłą rzeczy, musiała zostać przerwana. Ale… w każdym razie są takie plany.

F: Jeszcze niedawno koncertowaliście w całej Polsce (miejmy nadzieję, że od grudnia znowu ruszą Wasze koncerty), kiedyś jednak graliście przede wszystkim w jednym pubie. Z tego co wiem bardzo odpowiadała Wam ta forma – pełno ludzi, Wy gdzieś w rogu gracie swoje – i tak co tydzień… Nie tęsknisz trochę za tamtymi czasami?

CF: One nie odeszły bezpowrotnie. Wszystko jest do odtworzenia. Ale lubię takie granie…

F: W takim graniu pewnie głównie chodzi o klimat, co?

CF: No tak.

F: Nazwa The Celtic Folk wskazuje, że gracie muzykę celtycką. Ale czy od czasu do czasu (np. na próbach) gracie coś nieceltyckiego?

CF: A i owszem. Każdy wywodzi się z jakiejś opcji muzycznej… i każdy siłą rzeczy coś tam sobie podgrywa. Bywa, że reszta podejmuje tamat. Ale to w przerwach raczej. I nieczęsto.

F: A komponujecie czesem coś własnego?

CF: Jak dotąd udało nam się przemycić do repertuaru jeden kawałek własny. Funkcjonuje jako tradycyjny temat. Oczywiście nie zdradzę który to.

F: Cóż, nie będę naciskał. Gdybyście mieli zagrać na jakims weselu… zagralibyście?

CF: Grywaliśmy już. Ale jako dodatek, nie kapela na całą noc. Graliśmy kiedyś na weselu Irlandczyka z Polką. Trzeba było widzieć łzy w oczach babć i ciotek owego Irlandczyka, kiedy usłyszały swoją muzyczkę w obcym kraju.

F: A gdybyście mieli grać nie jako support tylko jako „podstawa”. Granie dzień i noc musi być męczące. Tymbardziej po celtycku. Reka mogła by wam zdretwieć…

CF: W życiu bym się na to nie zgodził. Nie jesteśmy weselną kapelą. Możemy wystąpić jako akcent, ale nie jako podstawa zabawy weselnej.

F: Ale bardzo miły akcent…

CF: Dzięki:) Zresztą w Polsce nie bawiono by się długo przy tej muzyce.

F: Właśnie nad tym się zastanawiałem. Folk nie kroluje wśród prostego ludu.

CF: Ja to wiem Dawidzie. Mimo wszystko, Polacy lubię bawić się przy polskiej muzyce biesiadnej. Trudno się dziwić i mieć za złe. A celtic, jedynie jako coś w rodzaju ciekawostki, urozmaicenia.

F: Taki muzyczny nacjonalizm…

CF: Można tak to nazwać.

F: Dziekuję za wywiad i życzę wielu sukcesów na polskiej scenie folkowej. Mam nadzieję, że już niedługo znów wszystko ruszy pełną parą i będziemy mogli Was usłyszeć… Może nawet śpiewających!

CF: Dzięki Dawidzie. Ja mam pewność, że ruszy. Zresztą nawet teraz nie przestajemy grać, jutro jedziemy z muzyczką do Gliwic.

F: Trzy instrumenty to i tak dużo.

CF: Ważna jest jakość.

(Wywiad przeprowadził Dawid Hallmann deszczowego ranka 17 listopada Anno Domini 2004.)

Różni Wykonawcy „Szanty z Sercem”

Trudno merytorycznie recenzować takie składanki. Wydanie płyty takiej, jaką kiedyś były „Szanty dla Pajacyka”, a teraz „Szanty z Sercem” to projekty, któe służą słusznej sprawie i nie powinno się odrywać zawartośći muzycznej od przesłani. Tym razem przesłanie jest proste: pomóżmy profesorowi Zbigniewowi Relidze w budowie Polskiego Sztucznego Serca. Pod tym kątem wydanie tej płyty, to świetni pomysł.
A muzycznie?
Muzycznie jest dość różnie. Na przykład rozpoczęcie jest bardzo kiepskie. Znam piosenkę „Kurs na wstający dzień” z wykonań koncertowych i tam Prawy Ostry zawsze wykonywał ją lepiej. Studyjnie wyszło to po prostu o wiele gorzej. Mam nadzieję, że zmiany, jakie ostatnimi czasy zaszły w zespole pozwolą im na rozwój, bo zaprezentowana tu formuła wokalna jest chyba na wyczerpaniu.
Druga grupa na płycie, to Sąsiedzi i instrumentalny „Gilderoj”. Fajny folkowy numer – bez zastrzeżeń. Standard zatytułowany „Dziewczyna z Amsterdamu” to koncertowe nagranie Starych Dzwonów. Brzmią stylowo, jak za dawnych dni, słuchać tu, że to fachowcy w każdym calu.
Piosenka „Cejlon” grupy Pressgang to spora ciekawostka. Jedno z najlepszych nagrań na całej płycie. Nieco tajemnicze, orientalizujące, z dobrą grą perkusji. Na pewno będę się baczniej rozglądał za koncertami tej grupy.
Stara szanta ceremonialna „Stormalong John” w wykonaniu Pereł i Łotrów została dedykowana licealistom, którzy nie wrócili z wycieczki w góry. Samo wykonanie nosi typowe znamiona perłowego stylu.
Druga piosenka Prawego Ostrego pt. „Zemsta”, to autorskie podejście do tematu, który eksploatowała kiedyś tylko grupa Mietek Folk, a dziś również Róża Wiatrów i sporo innych młodych kapel. Jak dla mnie, to znacznie lepsza odsłona zespołu, niż prezentowana wcześniej „Kurs na wstający dzień”.
Zespół Yank Skippers wykonuje lubianą przez żeglarzy, choć zupełnie niemarynistyczną, ukraińską „Horyłkę”. Całkiem fajnie im to idzie, widać, że nie jest to tylko odegrana jak podleci piosenka, a zespół troszkę nad nią popracował.
Drugie wejście Starych Dzwonów to wiązanka dwóch znanych szant, czyli „Esequibo River” i „Juliana” zagrane w rytmach charakterystycznych dla rejonów Jamajki, czyli reggae.
Inni weterani morskiego folku, to grupa Cztery Refy. Na tej płycie reprezentuje ich nagrana na żywo wiązanka irlandzkich tańców.
Drugie na płycie nagranie Pereł i Łotrów, to „Mgła”, świetna folkowa ballada. Nie ukrywam, że w takim repertuarze najbardziej podoba mi się ta grupa.
Mechanicy Shanty w nieco bluegrasującym „Denisie Landzie” pojawiają się tu jako kolejny przedstawiciele „starej gwardii”. Trzeba przyznać, że nie rozczarowują.
Bardzo ciekawym irlandzkim folk-rockowym akcencikiem jest tu obecność zespołu Stonehenge. Bardzo ciekawie zagrana polka w aranżacji koncertowej brzmi ciekawie i ogniście.
Marek Szurawski, Andrzej Korycki i zespół DNA wykonują piosenkę „Lina szorstka”. Współczesne utwory nie zawsze muszą być zaraz żeglarskimi przebojami. Ten raczej na taki się nie zapowiada.
Grupa Leje na Pokład wykonuje szanty a capella i taka też jest piosenka „Chwyć ją”, całkiem niezła i dobrze rokująca kapeli.
Część nagrań to podarowane przez wykonawców utwory studyjne, inne zaś nagrano na festiwalu Port Pieśni Pracy. Na zakończenie mamy przemowę profesora Religi, który w kilku słowach tłumaczy swoje idee.
Składanka ciekawa, choć nie bez słabszych miejsc. Mimo to myślę, że dobrze wypromuje wspomnianą już szczytną ideę.

Taclem

Orkiestra Dni Naszych „Damy Radę”

„Damy Radę” to zdecydowanie najbardziej rockowa produkcja Orkiestry Dni Naszych. Niemal od samego początku grają ostro, ciężka gitara jest tu obecnie częściej spotykana, niż skrzypce. To nie jedyna zmiana w wizerunku grupy – zginęło z ich tekstów obecne przez jakiś czas morze. Cóż, minął widocznie etap fascynacji szantami, z drugiej strony nie od szant przecież grupa ta się wywodzi.
Mimo takich zmian piosenki Orkiestry są wciąż przebojowe, wpadają w ucho i nuci się je z dużą przyjemnością.
Folkowe akcenty, tak wyróżniające brzmienie ODN nie dominują tu od początku płyty – zaczyna się bardziej rockowo. Ale kiedy już folk dochodzi do głosu, to mamy do czynienia z rasowym, drapieżnym folk-rockiem. Tak jest choćby w „Grubym”, który brzmi nieco z góralska, ale bynajmniej nie przypomina popularnej ostatnio „golcowizny” – choćby przez swój ciężar. Nawiązania do polskich utworów folkowych możemy znaleźć też w piosence „Śpiochy”, choć to już autorski utwór lidera zespołu – Jerzego Kobylińskiego.
„Chora wyobraźnia” to z kolei jeden z lżejszych utworów na płycie. Zaraz po nim dostajemy jedyny kawałek z ludową melodią – jest to ostra punk-folkowa jazda na motywach „Run Run Away”. Mam wrażenie, że ta piosenka to jeden z koncertowych kilerów, który świetnie musi sprawiać się na żywo. Do innych koncertów – dorocznego festiwalu organizowanego przez Jurka Owsiaka odnosi się piosenka „Woodstock”. Orkiestra pewnie jeszcze nie raz tam zagra, będzie więc okazja wysłuchać jej w warunkach, które były inspiracją do jej powstania.
Sporo tu elementów, które można nazwać „nu folkowymi”. Jeśli słyszeliście choćby płytę „Nu Folk” grupy Fiddler`s Green, to pewnie wiecie o co chodzi. Na „Damy radę” jest np. piosenka „Burza” ze spokojną zwrotką, wykręconym refrenem i mocnym przyłożeniem w instrumentalnej wstawce.
Wspólna kompozycja basisty Mariusza Andraszka i skrzypka – Michała Jelonka pt. „Jelonek” przypomina harmoniami irlandzkie folk-rockowe klimaty, zwłaszcza w partii instrumentalnej. Jakby dla równowagi w piosence „Zapach” otrzymujemy trochę klasyki. Wykorzystano w niej motyw autorstwa samego Fryderyka Chopina. Przypomina nam to o muzycznych eksperymentach Michała z zespołem Ankh.
„Rozmowa z synem” to chyba najdojrzalsza z piosenek na tej płycie. Po wesołej zabawie przyszła pora na chwilę refleksji. W odróżnieniu od wielu piosenek, które zespół napisał dla dzieci (płyty „Mleczne oceany” i „Włóczykije”) to jest napisana zupełnie na poważnie.
Finałowe „Kwiaty na śniegu” to piosenka, która mogłaby być singlem z tej płyty. Być może sprawdziłaby się w radiowych plebiscytach. Mimo, że nie przepadam za popem, to potrafię docenić taki potencjał w utworze.

Płyta nieco zaskakuje, trzeba dać jej troszkę czasu. Dużo tu nowinek, w tym również nieco zabawy studyjnej. Pozostaje mieć nadzieję, że takie będzie też aktualne oblicze koncertowe zespołu. Z niecierpliwością czekam na koncerty tej grupy w mojej okolicy.

Taclem

No To Co „So what”

Anglojęzyczna płyta weteranów polskiego folka wydana oryginalnie w 1970 roku. Są tu przede wszystkim tłumaczenia największych polskich przebojów grupy. Słyszeliście może, żeby na świecie porównywano No To Co np. do Steeleye Span, czy Fairport Convention? Pewnie nie. A może słyszeliście, żeby ktokolwiek poza Polonusami znał za granicą ten zespół? Ja też nie. Kiedy posłuchałem płyty „So What” dowiedziałem się dlaczego.
No To Co, to w Polsce swego rodzaju legenda. Nie byli co prawda pierwszymi, którzy próbowali łączyć w swoim repertuarze polski folklor z big beatem (to taki nasz polski wczesny rock), ale zdecydowanie wybili się w pewnym momencie na czoło, do spółki ze Skaldami tworząc podwaliny polskiego folk-rocka. Jednak próba sprzedania ich w takiej formie, jaką prezentuje płyta „So What” na Zachód – musiała się skończyć klęską. O ile muzycznie jest tu całkiem nieźle, to album niemal zupełnie leży pod kątem językowym. Same teksty angielskie napisane na płytę, to żadna poezja, ale ich wykonanie nie dosięga nawet do poziomu tłumaczeń. Z równym powodzeniem można było ta płytę nagrać po węgiersku – kto wie, może wówczas sprzedałaby się lepiej.
W pewnym sensie szkoda mi tej płyty, ktoś się w końcu nad nią napracował. Nie znalazły się jednak osoby, które odpowiednio przeszkoliłyby naszych wokalistów w angielskiej fonetyce, dzięki czemu płyta brzmi, jakby śpiewali ją uczniowie na lekcjach angielskiego.
Jest tu kilka wyjątków, dla których warto mieć tą płytę w swojej kolekcji. Mówię tu mianowicie o coverach. Stary blues „See, See Rider” – najwyraźniej osłuchany w oryginale – brzmi tu całkiem nieźle. Również standard „Gimme some lovin`” (tu jako „Give me some of loving”, znany współcześnie choćby z repertuaru Blues Brothers, wypada naprawdę dobrze.
Bonusem są tu dwa nagrania – „Quand je voulais etre soldat” i „Lads from country”. W pierwszym słychać, ze francuski naszych śpiewaków jest równie słowiański, jak angielski. W „Lads…” nie jest lepiej, ale utwory te ciekawie uzupełniają obcojęzyczne wycieczki ojców polskiego folk-rocka.

Rafał Chojnacki

No To Co „45 rpm”

Kolekcja singli i czwórek zespołu No To Co wpadła mi w ręce razem z anglojęzycznym albumem „So What”. O ile single na pewną znane są również współczesnej młodzieży, o tyle czwórki – niekoniecznie. Były to po prostu małe winylowe krążki, które odtwarzało się z inną niż long play prędkością (45 obrotów na minutę, stąd tytuł „45 rpm”). W większości przypadków każdy z nich zawierał po dwa utwory na stronie.
W odróżnieniu od płyty „So what” tu mamy nagrania polskojęzyczne. Pochodzą one z lat 1967-1970, jest więc to swoisty dokument.
Zaczyna się od miejsko-folkowej piosenki „Zabawa w naszym mieście”, zaraz potem otrzymujemy pierwszy na tej płycie cover – to instrumentalny „Moon River” Henry Mancini`ego (tu jako „Księżycowa rzeka”), jest to jednocześnie pierwsze nawiązanie do amerykańskiej poetyki folkowej. Na tym samym singlu wydano piosenkę „Ballada bez tytułu”, będącą spolszczoną tematycznie przeróbką utworu Boba Dylana. Antywojenny tekst ciekawie responduje z trzecim utworem z tegoż singla – „Gdy chciałem być żołnierzem”, opowiadającym o dzieciencej zabawie żołnierzykami.
Prosta piosenka „Żegnaj Tom” to również ukłon w kierunku zagranicznego folk-rocka. Niezbyt może udany, ale wart odnotowania. Podobnie jest piosenką „Alleluja”, która swoje korzenie ma gdzieś w amerykańskim folku. Z tej samej płytki, co dwie poprzednie piosenki pochodzą jeszcze „Gwiazdka z nieba” i „Będzie padał deszcz”. Pierwsza z nich, to jeden z większych przebojów zespołu, druga zaś, to średnia z polskiego big beatu tamtych lat.
Kolejne dwa nagrania pochodzą z płyty dokumentującej festiwal „Opole 1968”. „Te opolskie dziouchy” i „Po ten kwiat czerwony” to jedne z bardziej znanych piosenek w repertuarze No To Co. Pierwsza, to przeróbka folkowego standardu, druga zaś autorski utwór, który mi osobiście zawsze bardziej kojarzył się z festiwalem żołnierskim w Kołobrzegu, niz z Opolem, ale kiedy posłuchałem wersji w której Piotr Janczerski deklamuje na wstępie, stwierdziłem, że to właśnie ta najbardziej znana wersja.
Kolejne cztery nagrania są już jakby bardziej wesołe, niż wojskowa piosenka agitacyjna. „Franek lodziarz” to typowa piosenka do radia, lekko wpadająca w ucho. Z kolei „Wiejski koncert” to skifflowa ballada, dobrze wpisująca się w autorskie oblicze grupy. Stylizowana na folk piosenka „Tańcowała Magdalenka” to jedna z ciekawszych propozycji na płycie, zwłaszcza dzięki ostrej gitarce pojawiającej się w tle. Gorzej nieco z rozimprowizaowaną częścią wokalną. „Ptaki, pola, lasy” to lekki kawałek, która dziś pewnie trafiłaby na festiwale piosenki turystycznej.
Kolejną czwórkę otwiera utwór „Tak daleko stąd do ciebie”, napisany w miejsko-folkowym klimacie, za charakterystycznymi wysokimi partiami w refrenach. W bardzo podobnym duchu napisana jest też piosenka „Zegary-stop”. Na szczęści nieco różni się od nich wykonawczo „Powiedz co mam robić”, choć generalnie cały zbiór z tej czwórki jest bardziej popowy. Uzupełnia go ballada „Opowiadał mi wiatr”.
Płytę zamykają dwa utwory z płyty „Spotkamy się w piosence” zawierającej harcerskie przeboje w interpretacjach ówczesnych gwiazd polskiej piosenki. „Otwarte okna” to współczesna piosenka, zaangażowana w nieco countrowym stylu, zaś „Płonie ognisko”, to znany standard. Wersja No To Co okazuje się być świetnie, choć prosto zaaranżowana. Lekki, folk-rockowy klimacik pozostawia po sobie dobre wrażenie.
Trudno oceniać taką płytę, bo to zestawienie dość przypadkowych utworów. Zespół No To Co, mimo iż popularny swego czasu nie jest też jakimś epokowym odkryciem, ale na pewno dobrze się stało, że wydawca postanowił przypomnieć te piosenki. Warto posłuchać jak raczkował polski folk-rock.

Rafał Chojnacki

Kendall Morse „Beginner`s Luck”

Kendall to wokalista i gitarzysta, głownie śpiewający wesołe piosenki w folkowy stylu. Towarzyszy mu grupa przyjaciół grających na takich instrumentach, jak banjo, akordeon, mandolina, czy dobro. Wszyscy oni pochodzą z South Portland. Brzmienie zespołu Kandalla oscyluje pomiędzy europejskim, czy też raczej angielskim brzmieniem folkowym, a nurtem old time traditional w muzyce country.
Album „Beginner`s Luck” wypełniają piosenki tradycyjne przemieszane ze współczesnymi utworami folkowymi, m.in. autorstwa Kendella.
Dobrze brzmią tu przede wszystkim takie piosenki, jak: „The Haying Song”, tradycyjny „Mrs. Ravoon”czy choćby znany z wykonania The Pogues „The Band Played Waltzing Matilda” autorstwa Erica Bogle`a.
Okładka płyty skojarzyła mi się nieco z morskim graniem. Nie wiem dlaczego, w każdym razie Kendall potwierdził w pewnym sensie ten trop, przede wszystkim country-folkowym wykonaniem „Rolling Home”.
Oprócz piosenek mamy tu też nagrany na żywo występ, gdzie zarejestrowano sześć opowiadanych przez Kendalla historyjek. To swoista ciekawostka nie tylko dla miłośników „storytelling”, a również dla ludzi lubiących się czasem pośmiać.

Taclem

Heather Alexander „Festival Wind”

Heather to Amerykanka, która zawsze chciała być średniowiecznym bardem. Spełniła swoje marzenie pisząc i nagrywając piosenki inspirowane muzyką średniowiecza, renesansu i klimatami fantasy. Współpracowała również z pisarzami, takimi jak Robert Jordan, czy Mercedes Lackley, przenosząc ich opowieści w świat muzyki folkowej.
Repertuar artystki uzupełniają tradycyjne piosenki ludowe zaczerpnięte z tradycji celtyckiej.
„Festival Wind” to płyta koncertowa, zawierająca wszystkie możliwe wcielenia Heather. Śpiewa tu piosenki własne i tradycyjne z akompaniamentem swojej gitary. Gra też czasem na bodhranie i skrzypcach, a całość okraszona jest opowieściami, takimi, jakie snuli niegdyś celtyccy bardowie w przerwach pomiędzy pieśniami.
Mimo dość ciekawego repertuaru płyta wydaje się być jednak nieco monotonna. Myślę, że studyjne wcielenie Heather Alexander jest po prostu ciekawsze.

Taclem

Page 185 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén