Page 98 of 285

Habbadám „Demo 2005”

Tradycyjne skrzypcowe granie, kojarzące się ze szwedzkim stylem, to początek tej czteroutworowej płytki. Wesołe brzmienia smyczków wsparte delikatną gitarą i saksofonem sopranowym, to pierwsza z prezentacji duńskiej grupy Habbadám.
Drugi utwór przenosi nas w rejony muzyki irlandzkiej. Jest bardziej eteryczny, lekki i równie ładnie zagrany jak poprzedni. Wrażenia takie potęgują kunsztowne partie fletu. W drugiej części przechodzi w bardziej skoczne, taneczne granie, ale wciąż w podobnym klimacie.
Trzeci utwór, mimo ludowych korzeni, swoją aranżacją nawiązuje najbardziej do muzyki klasycznej. Druga część przynosi jednak zwrot i znów jesteśmy w kręgu muzyki folkowej o wyraźnie tanecznym przeznaczeniu.
Ostatni z utworów zaczyna się od lekkiego grania na flecie. Ten kawałek pozostaje już w swoim klimacie do końca.

Rafał Chojnacki

Celtic Hangover „Drink Up”

Dobrze wspominana przeze mnie płyta „Run Away” grupy Celtic Hangover ma swojego następcę. Ów album wydaje się jednak krokiem uczynionym wstecz. Celowo piszę „wydaje się”, a nie „jest” – wrażenie to bowiem mija.
O sile „Run Away” świadczyły autorskie kompozycje, których tu jest niewiele. Zespół sięga za to po większą ilość standardów, grając je na swój sposób. Słychać, że sporo pracowali przy tych utworach, jednak wiele smaczków zabija tu jakość nagrania. „Drink Up” jest bowiem płytą koncertową i to należącą do rzadkiego gatunku albumów, które nie są później poprawiane w studio. Brzmienie jest jednak momentami bardzo kiepskie, zwłaszcza, że akustyczny, folk-rockowy dźwięk w wersjach koncertowych przechodzi czasem w bardzo ostre granie. Dla słuchaczy, którym spodobała się płyta „Run Away” krążek „Drink Up” może być czasem nieco szokujący. Spodoba się jednak na pewno miłośnikom żywiołowych kawałków, zwłaszcza, że jest to granie z masą dobrych pomysłów.

Taclem

SigArTyr „Sailing the Seas of Fate”

Projekt SigArTyr ma swoje korzenie w scenie metalowej. Świadczą o tym przeplatające się z akustycznymi gitarami brzmienia gitar elektrycznych. Zimno-falowe brzmienia i wokal, który można scharakteryzować jako „mroźny”, sąsiadują tu z folkowymi melodiami. Nie ma tu co prawda etnicznych instrumentów, ale akustyczne gitary tworzą ciekawy klimat.
Gdybym miał w kilku słowach scharakteryzować muzykę nazwałbym ją „athmospheric-viking-folk-metalem”. Prawda, że ładnie?
Są tu słyszalne pewne inspiracje brzmieniami przypominające takie projekty jak Bathory i Burzum, ale myślę, że dopiero te akustyczne fragmenty pokazują jaki potencjał drzemie w Daemonskaldzie, muzyku odpowiedzialnym za SigArTyr.
Najwięcej zastrzeżeń mam do wokalu, ale cóż, taka już pewnie koncepcja płyty.

Taclem

Segars „Prowadź Wielki Oceanie”

Nowy krążek zespołu takiego jak Segars, to zwykle spora niewiadoma. Wcześniejsze płyty autorskie przynosiły bowiem poszukiwania ekipy w obrębie tzw. `silesian sound shanties`. Niezorientowanym spieszę wytłumaczyć, że chodzi o grupy świadomie lub nieświadomie naśladujące zespół Ryczące Dwudziestki. Wokalna ekwilibrystyka w aranżacjach tradycyjnych pieśni nie zawsze zdaje według mnie egzamin, takich grup jest jednak sporo i nieźle sobie radzą. Jednak poprzedni krążek z udziałem Segarsów i holenderskich Szantymenów zbliżył ich do tradycyjnego śpiewania.
„Prowadź Wielki Oceanie” zaskakuje nas już sam początek. Znana z wykonania grupy Clannad pieśń gaelicka staje się nagle podstawą bardzo przyzwoicie wykonanego utworu „Sztorm”. Chwilę później pojawia się kolejna znana melodia, to „The Sailboat Malarky”, w odróżnieniu od starej wersji Ryczących Dwudziestek tu mamy utwór zaśpiewany w oryginale. Trzeba przyznać, że nawet z wokalnym basem w tle, który często nieco mnie uczula, Segarsom wyszło to ciekawie.
Nieco gorzej podkłady wokalne brzmią w „Flying Cloud”, a szkoda, bo wykonana na melodię „Hog-Eye Man” pieśń sama w sobie brzmi bardzo fajnie. Dużo lepiej sprawdza się ten styl Gulden surowo brzmiącym „Golden Hunter”.
W kawałku „Zdarzenie” pojawia się gitara. Okazuje się, że na tej płycie grupa Segars częściej sięga po instrumenty, pojawiają się nawet skrzypce i flety oraz gitarowe solówki. Tutaj brzmienie zespołu zbliża się w kierunku grupy Mietek Folk, co jest dla mnie niemałym zaskoczeniem.
Trochę gospelowo brzmiący zaśpiew „Wanna Getta Home” sprawia, że wracamy już w rejony, które kojarzą się bardziej ze słuchanym przez nas zespołem. Podobnie jest z „The Ward Line”, które jest jednak znacznie bliżej tradycyjnie brzmiących szant, okraszonych jedynie odrobiną wokalnej aranżacji.
Jeden z najciekawszych utworów na płycie to „Matelot”. Pokazuje on, że bardzo różne melodie są w stanie zainspirować Segarsów. Piękny refren i świetna aranżacja sprawiają, że kawałek ten bardzo szybko wpada w ucho.
Inspiracje idą jeszcze dalej „Have Her Up And Bust Her”, która brzmi momentami niemal jak indiańska pieśń ludowa. Wrażenie to potęguje zaśpiew na wstępie.
Walczyk zatytułowany „Pay Me The Mony Down” to również nieznane mi dotąd oblicze zespołu. Żeby jednak nie odchodzić za daleko otrzymujemy zaraz po tym mocno brzmiące „Drakkary”.
Wieńczący album numer „Wspomnień Szlak”, to typowy „utwór na koniec”. Trzeba przyznać, że zespół dobrze dobrał zakończenie płyty.
Zaskoczenie muzyką Segrasów jest tym razem ze wszech miar pozytywne. Pozostaje więc tylko polecić kontakt z płytą „Prowadź Wielki Oceanie”.

Taclem

Cuppatea „Candles In The Night”

Niemiecki duet Cuppatea to reprezentanci akustycznego folku w nurcie piosenki autorskiej. Ich utwory przesiąknięte są kawiarnianym bluesem, miejską poezją i balladą spod znaku Boba Dylana i Pete`s Seegera. Temu ostatniemu poświęcony jest zresztą kawałek „For Pete”, napisany przez wokalistę i gitarzystę Joachima Hetschera.
Obok utworów autorskich zdarzają się tu klasyki muzyki rozrywkowej, jak np. piękne wykonanie szlagieru „Will You Still Love Me Tomorrow” czy koncertowa wersja „Killing Me Softly”. Zabłąkała się tu też piękna piosenka Sally Barker „The Ballad Of Mary Rose”.
Czasem duet skręca w kierunku melodii przywodzących na myśl Zieloną Wyspę. Tak na pewno jest w balladzie „Beautiful Eire”, w „The Willow Catkins” i w tytułowej „Candles In The Night”.
Joachim i towarzysząca mu Sigrun Knoche to zespół folkowy, okrojony do granic możliwości, lecz brzmiący mimo to bardzo dobrze. Mocną stroną płyty są autorskie pieśni i bardzo ciepły klimat.

Taclem

Bukanierzy „Kolory morza”

Kiedy kilka lat temu zespół Bukanierzy zadebiutował na festiwalowych scenach, mówiło się, że oto powstała grupa, która ma szansę stać się godnym kontynuatorem tradycji morskiego śpiewania kultywowanej przez Cztery Refy. Jeśli chodzi o repertuar tradycyjny, to tak rzeczywiście było. Robione domowymi sposobami nagrania demo, do których udało mi się kiedyś dotrzeć, potwierdzają tę tezę, są tam nawet covery utworów Czterech Refów. A jednak w repertuarze Bukanierów szybko pojawiły się utwory autorskie lidera tej formacji, Staszka Konopińskiego. To nieco zmieniło odbiór zespołu, ale wciąż ucha nadstawiali ku nim wielbiciele mniej rozrywkowego, a bardziej przemyślanego grania.
Po pięciu latach na rynek trafia fonograficzny debiut Bukanierów, płyta „Kolory morza”. Grupa odczekała akurat tyle czasu by zapełnić krążek materiałem autorskim. Tam gdzie są tradycyjne melodie, napisano własne wersje tekstów.
„Kurs do Chile” to lekkie folkowe granie z dobrym chórem. Dobrym, bo brzmiącym tradycyjnie, bez klasycyzujących wielogłosów. Bukanierzy pokazują tu, że proste może być piękne.
Autorskie kolory morza to piosenka, która była nagradzana na licznych konkursach i jest chyba najbardziej znaną kompozycją autorstwa Staszka Konopińskiego. Aranżacja jest bardzo przyjemna, nie próbowano na siłę robić z tego anglosaskiego grania i wyszło to utworowi na dobre. Mamy za to nieco folku w „Bałtyckim sztormie”. Fajne partie fletu i świetne gitarowe partie Mirka Kozaka, to gwarancja ciekawego wykonania.
Ballada „Popłyńmy na Wyspy Szczęśliwe” to raczej miejski, a właściwie portowy klimat. Takie piosenki, choć zupełnie inaczej grane, znamy z repertuaru Gdańskiej Formacji Szantowej. Cieszę się, że w klimacie portowych utworów rośnie im konkurencja.
„Greenland Whale Fhishery” i „Home Boys Home” to jedne z pozostałości po wczesnym graniu Bukanierów. Angielski wstęp i polski tekst nieźle się ze sobą komponują. Podobnie jest z „Flying Cloud”, w którym jednak sporo kalek tekstowych z innych, starszych piosenek.
„Północny rejs”, który melodią zwrotek trochę za bardzo kojarzy się z „Kolorami morza”, to w sumie dobry numer, głównie dzięki temu, że dano pośpiewać Karinie. Jednak jestem zaskoczony, że te utwory się zespołowi nie mylą.
Klimatyczna „Skala Beauforta”, to kolejna piosenka, która mimo tradycyjnego instrumentarium nie próbuje udawać stansardowego folku. Słychać, że to utwór współczesny, ale bardzo ciekawy.
Kolejna tradycyjna melodia to „Bukanierska miłosna historyjka”. Słuchając tego kawałka zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej, gdyby Bukanierzy nagrali dwie płytki – tak jak Szantymentalni. Wówczas mielibyśmy osobno numery tradycyjne, a osobno autorskie. Z drugiej strony, niektóre piosenki pisane przez Bukanierów mogłyby się znaleźć też na płycie tradycyjnej. Tak jest choćby z „Samoa Song”. Więc może lepiej, że zostało tak jak to zaprezentowano.
Dzięki głosowi Kariny Duczyńskiej, która oprócz gry na flecie wspiera swoich kolegów wokalnie, porównania do Czterech Refów tracą jakikolwiek sens. Co prawda „Greenland Whale Fhishery” i „Flying Cloud” są jeszcze blisko bardzo szablonowego grania, ale reszta utworów zmieniła charakter płyty.
Również Mirek Kozak, folkowcom znany przede wszystkim z grupy Open Folk, odcisnął na tej płycie swoje piętno.
Sekcja rytmiczna, czyli w tym przypadku głównie Mikołaj Firlet, grający na djembe, to element, który odciąga muzykę Bukanierów od celtyckiego grania. Gdyby zamiast niego grał tam ktoś na bodhranie (choćby gościnnie udzielający się na płycie Padre z Rimeadów), byłoby celtycko nawet w autorskich utworach. A tak to co folkowe brzmi po swojemu, a to co autorskie ma własny charakter.
Jeśli miałbym napisać o największym mankamencie tego albumu, to z pewnością wspomniałbym o jego czasie trwania. Jeszcze ze trzy piosenki i byłoby ok. 40 minut. A tak jest ledwie 30 z małym zapasem. Ważne jednak, że debiut się udał. Oby druga płyta była dłuższa.

Taclem

Nuthouse Flowers „Ship of Fools”

Kilka lat temu, po zapoznaniu się z płytami „Waiting” i „Slainte!” niemieckiej formacji Nuthouse Flowers uznałem ich za jeden z najlepszych cover-bandów zespołu The Pogues. Na „Ship of Fools” to już jednak kapela nieco bardziej doświadczona. Owszem, są tu dwa covery kapeli Shane`a MacGowana („Streams Of Whiskey”, „Rain Street”), jednak to raczej prezent dla styrych fanów i drogowskaz dla miłośników celtyckiego rocka. O sile tego albumu stanowią jednak autorskie kompozycje.
Rewelacyjne folk-rockowe granie w bardzo dobrym stylu można spotkać choćby w „Sue`s Train”, „Sweet Island Of Green” czy tytułowym „Ship of Fools”. Mamy też sympatyczną, `walcującą balladę` zatytułowaną po prostu „Pub Waltz”. Oprócz tego grupa Nuthouse Flowers serwuje nam też dwa standardy – „Lord Of The Dance” i „The Leaving Of Liverpool”. Nie są może zagrane jakoś bardzo wymyślnie, a za to bez problemu wchwyci je ucho każdego bywalca irlandzkich pubów.
Oprócz elementów charakterystycznych dla celtyckiego rocka pojawia się też nieco amerykańskiego grania. „New Year`s Eve” czy „Don`t Come Back” to przykłady takich właśnie kompozycji. Czasem do głosu dochodzi też bardziej rockowe oblicze zespołu, mogace kojarzyć się z graniem Boba Geldofa,tak jest choćby w „Passion It`s Business”.
Jak już wspomniałem zespół dojrzał. Ich własne utwory nie brzmią już jakby należały do innej kapeli. To spory pozytyw, gdyż rynek celtyckiego rocka rozwija się i dobrze jest widzieć, że tak sympatyczna kapela, jak Nuthouse Flowers nie stoi w miejscu.

Taclem

Moya Brennan „Two Horizons”

Do niedawna Moya podpisywała się jako Mairie Brennan, ale teraz zdecydowała się na inną pisownię. Czy wraz z tą zmianą w muzyce byłej wokalistki grupy Clannad pojawiły się jakieś zmiany ? Generalnie nie, to wciąż dobrze zaaranżowana pop-folkowa muzyka z tym samym, niesamowitym głosem.
Wciąż obecne są tu magiczne echa Clannadu. Melodie takie jak „Show Me” czy „Two Horizons” mogłyby się znaleźć tuż obok „I Will Find You”, a gdyby „Bright Star” trafiło na soundtrack z serialu „Robin of Sherwood” też nikt by pewnie nie zauważył. Czasem jednak brak tu typowo zespołowego grania. To solowa płyta Moyi i to słychać.
Nie brakuje tu pięknych melodii i cudnych śpiewów, właściwie można powiedzieć ża cała płyta „Two Horizons” składa się głownie z tego. Podejrzewam, że dla niektórych tej słodyczy będzie niektórym za wiele, ale z drugiej strony czegóż można się było spodziewać po kolejnej solowej produkcji Moyi? Przecież nikt nie przypuszczał, że nagle zacznie grać heavy metal.
Podniosłe, patetyczne pieśni, takie jak „Bi Liom” czy „Sailing Away” sprawiają wrażenie utworów niemal sakralnych. Popularność takich wykonawców, jak Enya czy Enigma daje więc sporą szansę płycie „Two Horizons”.
Po finalnej kompozycji otrzymujemy remix piosenki „Show Me”. Dla kogo to? Przecież nie dla bywalców dyskotek.

Taclem

Matelot „Demo”

Pięć utworów i bonus – to zawartość płyty demo warszawskiej grupy Matelot. Płyty, o której już dziś mówi się, że stanowi zalążek bardzo ciekawej płyty.
Od momentu, kiedy w pierwszym utworze otwierają się drzwi tawerny, otrzymujemy porcję solidnego folk-rockowego grania. Najciekawsze jest tu to, że wywodząca się ze środowiska żeglarskiego grupa niemal zupełnie omija klimaty charakterystyczne dla chołubionej w tych kręgach grupy The Pogues. Okazauje się, że można grać w folk-rockowym stylu i nie nawiązywac bezpośrednio do tego zespołu.
Głównym elementem świadczącym o oryginalności tej grupy jest autorski repertuar, którego twórcą jest, znany choćby z grupy Mordewind, Paweł Szymiczek. Dobre teksty i niebanalne melodie, to spory atut tego niewielkiego zbiorku.
Mimo niewielkiego w gruncie rzeczy instrumentarium zespół brzmi bardzo dobrze. Być może dlatego, że nie traci selektywnego brzmienia. Postawiono tu na akordeon i gra on bardzo ciekawie. Czasem pojawiają się jeszcze dudy i flety. Momentami brzmienie zdaje się nawiązywać do tego co z muzyką folkową robi obecnie grupa Shannon. Matelot jednak od początku do końca próbuje modelować materię granej przez siebie muzyki, rzadko więc sięga po elementy tradycyjne.
Zespołowi nie brakuje poczucia humoru, być może dlatego ich granie wydaje się być dość lekkie.
Zaserwowany na zakonczenie bonus w postaci utworu „Trzy motyle”, to udany pastisz bretońskiej pieśni „Tri Martelod”. Głównym elementem tego pastiszu jest fakt, że brzmi, jakby zagrano go śmiertelnie poważnie.
Matelot to jedna z najbardziej obiecujących kapel, mam więc nadzieję, że otrzymamy od nich wkrótce nie tylko jedną płytę, ale też kolejne koncerty, nowe piosenki i pokaźną ilość nagrań.

Taclem

Julia Marty „From East to West”

Julia to rosyjska wokalistka mieszkająca w Stanach Zjednoczonych. Dokładnie taka jest też jej muzyka – w sporej części rosyjska, ale wykonywana bardzo po amerykańsku.
Mimo że Julia śpiewała wcześniej w kilku innych zespołach, gdy jeszcze mieszkała w Rosji, to album „From East to West” jest jej fonograficznym debiutem solowym.
Jak już wspomniałem jest to muzyka wykonywana po amerykańsku. Dlatego obok tradycyjnych rosyjskich pieśni (i takich, które Julia i jej mąż, David Marty napisali na potrzeby tej płyty) słychać typowe dla kultury zachodniej rozwiązania. Pojawiają się charakterystyczne elementy jazzowe (np. pianino w „From East to West”), odrobina pop-rockowej sekcji i aranżacje nawiązujące niekiedy do progresywnych brzmień. Podstawą jednak są wciąż rosyjskie śpiewy, które nawet w autorskich kompozycjach brzmią bardzo stylowo. Dominuja tu co prawda nostalgiczne, miłosne utwory, ale nie jest to w tym przypadku element negatywny.
Zwieńczeniem całego albumu jest piękna kompozycja „Seasons”, kojarząca się z najlepszymi dokonaniami Loreeny McKennitt i Enyi, oczywiście w bardziej wschodnim wykonaniu.

Taclem

Page 98 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén