Oleg Lisov to jeden z wielu artystów ze Wschodu, interesujących się brzmieniami celtyckimi. Tamtejsza scena muzyki folkowej to dla nas wciąż terra incognita, a szkoda, jest na niej bowiem sporo ciekawych podmiotów scenicznych. Jedną z nich jest Green Sleeves (Zelonyje Rukava), grupa z Kijowa, inspirująca się brzmieniami muzyki celtyckiej i średniowiecznej. Jednym z jej filarów jest właśnie Oleg Lisov, grający też w formacji 9okuz 8ekiz.
„Dragon and Snake” to album, który Oleg zarejestrował ze swoją dziewczyną, Eleną Strokiną, grającą na irlandzkich whistles i fletach.
Oszczędne aranżacje znanych i nieznanych melodii to spory atut dla wszystkich tych, którzy tak jak ja wychowali się na pierwszych kasetach grupy Open Folk. One również do dziś urzekają swoista oszczędnością. Brzmienia które proponują Oleg i Elena są co prawda inne, ale czuć w nich tę sama iskrę.
Niekiedy zdarza się, że duet na chwilę wyjdzie poza obszar celtycki i przydarza im się wówczas coś takiego jak „San Juanita” czy „Eagle`s Whistle”. Takie wstawki zawsze dodają smaczku.
Page 97 of 285
Donnie Munro to przede wszystkim charakterystyczny głos grupy Runrig, tym razem w trzeciej odsłonie solowej. Charakterystyczne, bardzo miękkie tony, dobrze znane vibratto – to właśnie wizytówka tego szkockiego wokalisty.
Szczerze móiąc nie wiedziałem nawet, że Donnie od wielu lat nie gra już w Runrig. Zawsze wiązałem go z tą grupą. Jego solowe występy z The Donnie Munro Band biją za to rekordy popularności w Niemczech, gdzie artysta sporo koncertuje.
Płyta zaczyna się od pięknej ballady tytułowej. „Heart of America” zapowiada nam tematykę całego albumu, poświeconego z jednej strony emigracji za Wielką Wodę, z drugiej zaś wojnie w Iraku i czasom jak najbardziej współczesnym.
Dominują tu spokojne nagrania, czasem romansujące nieco z rockiem progresywnym. Mimo że całość może się kojarzyć ze starą formacją Donniego, to jest tu mniej popu, niż w Runrig. Być może jest to zasługa świetnych muzyków z którymi wokalista współpracuje, m.in. Blaira Douglasa, Duncana Chisholma (na co dzień w folk-rockowym Wolfstone) czy Frasera Fifielda.
Szczerze mówiąc wolę nowe nagranie Donniego, niż kolejne płyty Runrig, na których więcej odgrzewanych przebojów, niż rzetelnego grania.
Solowa płyta bandżysty to rzecz rzadka, nawet w folku. Ewenementem jest tu Bela Fleck, ale to jedna z najbardziej znanych postaci muzyki amerykańskiej, nie ma się więc co dziwić. Tymczasem „Who?” to płyta Darrena Maloneya, muzyka znanego z kilku folkowych składów (m.in. grupy Cúlfuar, Ephemera i The Butterfly Band), nie będącego jednak żadną gwiazdą.
A jednak udało mu się wydać płytę zdominowaną przez banjo (pojawiają się tu też inne instrumenty na których gra – bouzouki i różne mandoliny), nagraną z niewielką pomocą zaprzyjaźnionych muzyków. Faktem natomiast jest, że zaplątał się tu jednak z kompozycji Flecka.
Początek płyty zapowiada dawkę pozytywnej energii, pozytywnie nastrajające brzmienie to w takim przypadku podstawa. Dalej mamy kolejne utwory z wirtuozerskimi partiami jego instrumentów. Śmiem twierdzić, że niektóre z tych utworów jeszcze nigdy nie brzmiały tak świeżo i lekko. Właściwie do końca płyty przebywamy w magicznym świecie zaklętych w piękne dźwięki celtyckich klimatów.
Andreja Malir to harfistka, która znana jest ze współpracy z National Symphony Orchestra of Ireland i holenderską The Royal Conservatory. Płyta „Through the Mirror of Sound” przynosi celtyckie brzmienia i własne kompozycje zaaranżowane na harfę z udziałem orkiestry i muzyków folkowych.
Na celtyckie granie Andreji największy wpływ zdaje się mieć fakt, że obecnie działa głównie w Irlandii. Wcześniej dała się również poznać jako interpretatorka kompozycji hiszpańskiego wirtuoza Nicanor Zabaleta. Pracowała też przy nagrywaniu muzyki do filmów, m.in. „Dancing at the Lughnasa” – to również znalazło swoje odzwierciedlenie na płycie „Through the Mirror of Sound”.
Muzyce Andreji towarzyszy piękny wokal Méav Ni Mhaolchatha, bardziej znanej po prostu jako Méav. Artystka ta, wywodząca się z grupy Anúna, ta ma na swoim koncie również wspaniałe albumy z łagodnymi brzmieniami celtyckimi.
„Through the Mirror of Sound” to album doskonale kojący i uspokajający. Polecam na melancholijne popołudnia i wieczory.
Zespół powstał w 1990 roku w Bratysławie, w swojej twórczości stara się zgłębić muzykę różnych regiopnów Słowacji, zachować koloryt pierwotnej wersji. Mówią o sobie: „Kim jesteśmy? – Pasjonatami własnej muzyki tradycyjnej; staramy się ją jak najlepiej i jak najwięcej grać: dla publiczności, przyjaciół i własnej przyjemności. Muzyka rodziła się przez wieki zawsze towarzysząc codziennym emocjom. Od chrzcin do pogrzebu – to przestrzeń, w jakiej powstawała opisując najgłębsze ludzkie troski i radości. Staramy się zachować jej „ducha”; grając z pełnym zaangażowaniem do tańca i do „słuchu” wierzymy, że jest w tym właśnie sposób, by przetrwała”.
Tomas Brunovky – prym, I skrzypce
Ladislav Fekete – II skrzypce
Martin Brunovsky – altówka
Ludovit Kovacik – basy
(Info za www.rozstaje.pl)
Esma Redzepova urodziła się 8 sierpnia 1943r. w Suto Orizari, wiosce gdzie Emir Kusturica kręcił „Czas Cyganów”. Pochodzenie społeczna ma dość niewyszukane, jej ojciec zarabiał na życie imając się różnych zajęć, śpiewał, grał, był portirerem, i… czyszcibutem. Zaznała jako dziecko biedy, ale i prześladowań na tle rasowym – matka była Turczynką, Muzełmanką a ojciec serbskim Katolikiem. W jej domu zawsze było dużo muzyki, którą wprost nasiąkła. Już jako mała dziewczynka wykazywała się dużym talentem wokalnym, ale czy to dziwne dla dziecka cygańskiego? Później z resztą na pytania dziennikarzy ile dla niej znaczy śpiewanie odpowiadała: „Śpiewanie jest dla mnie jak chleb, jak słońce, jak woda, nie da się bez nich żyć”.
Po raz pierwszy przez słuchaczy została zauważona, gdy miała 11 lat; dwa lata później wygrała konkurs muzyczny organizowany przez lokalną rozgłośnię w Skopje i dzięki temu znalazł się rok później na konkursie młodych talentów, na którym dostrzegł ją kompozytor Stevo Teodosievski. Jej kariera ruszyła z kopyta, w 1961r. Esma zanotowała pierwszy występ w telewizji, zaczęła nagrywać piosenki do filmów, a także „bawić się w aktorstwo” (min. wzięła udział w „Sing Macedonia” – filmie dokumentalnym). Publiczność międzynarodowa zaczęła się nią interesować po koncercie w hali Olympia w Paryżu w 1966r.
W 1968r. Rodzepova zmieniła stan cywilny, wychodząc za… Stevo Teodosievskiego. Życie muzyków bywa burzliwe, bo to ludzie pełni namiętności, a w tym przypadku do czynienia mamy chyba z przewrotnością losu, bo małżeństwo przetrwała dokładnie jeden tydzień. Owa niezwykła para założyła wspólnie zespół „Esma Ensemble Teodosievski”, z którym zjeździli chyba cały świat, koncertując i w wielkich salach koncertowych światowych metropolii (Nowy Jork, Sydney, Londyn, Paryż, Wiedeń) i w małych wioskach zagubionych w świecie (Kuwejt, Indie, Pakistan, Meksyk). Grali i dla sławnych i bogatych jak i dla biednych, często angażowali się w koncerty charytatywne. Ich zespól grał głównie muzykę macedońskich cyganów, ale usłyszeć w ich graniu można było nuty z całych Bałkan, a także pobrzmiewające odległym echem dźwięki z Indii, Hiszpanii czy Iranu.
Esma zaczęła żyćw dostatku i jej życie w niczym chyba nie przypominało ubogiego dzieciństwa, ale nigdy nie zapomniała skąd pochodzi i jak ciężko jest biednemu dziecku na świecie. Czterdziestu siedmiu cygańskim sierotom, zapewniła wikt, opierunek i solidne wykształcenie, niektórzy z jej wychowanków zostali muzykami i razem a nią jeżdżą po świecie (np. Medo Chun grający na klarnecie). Dodatkowo piątkę kolejnych sierot przyjęła pod swój dach i je wychowała; nigdy nie dane jej było powić własnego potomka. Razem z Teodeosievskim założyli szkołę muzyczną w swoim domu. Działalność muzyczno-edukacyjną kontynuowała po śmierci Steva w 1997r.
W Macedonii mówi się o niej „Królowa Cyganów”, po raz pierwsze to określenie nadano Redzepovej na Pierwszym Światowym Festiwalu Muzyki Romskiej w Indiach w 1976r.; oraz… „nasza druga Matka Teresa”. Sama jest jedną wielką „instytucją charytatywną”. Wspiera Gypsy World Organisation, Macedonian and World LIONS Organisation , około pięćdziesięciu pozarządowych organizacji humanitarnych, feministycznych, pokojowych i działających na rzecz tolerancji. Została obdarzona nagrodą UNICEF oraz mianowana do Pokojowej Nagrody Nobla w 2002r. mówiła wówczas: „Daj Boże. Gdyby to się przydarzyło, byłaby to wówczas nagroda dla całych Bałkan, a nie tylko dla mnie”.
W swojej długiej muzycznej karierze dała około 15000 koncertów, z czego 2000 to koncerty charytatywne, o swojej kondycji przy tak intensywnym trybie życia (np. w 2001r. dała 240 koncertów) mawia: „Śpiewam dobrze, bo trzymam się dobrze, nie palę, nie piję. Mam dobre geny jak cała moja rodzina”. Dwa jej wydawnictwa zyskały miano platynowych płyt, 8 złotych i 8 srebrnych. Wydała 108 singli, 20 albumów, 32 kasety. Typowe instrumenty jej towarzyszące to skrzypce, akordeon i klarnet. Do największych romskich muzyków zalicza Lilianę Petrovic, Vidę Pavlovic i Muharema Serbezovskiego.
I jeszcze jeden cytat na zakończenie: „Smutno mi, że do tej pory nie pojawiła się moja następczyni. Romskie dziewczyny słabo śpiewaja, ale nie dlatego, że mają słabe głos. Wstają rano (…) i bawią się w śpiewanie myląc tę zabawę z poważną profesją”.
To moje pierwsze spotkanie z muzyką Matragony, wcześniej nie trafiłem ani na ich koncerty, ani na inne nagrania. Sam siebie teraz ganię za własny brak zorganizowania, bo tak niesamowita muzyka mogła być obecna w moim życiu już od dawna, a ja sam nieświadomie się jej pozbawiałem.
„Trans Silvaticus” nie jest płytą, którą można jednoznacznie określić jako folk. To muzyka… no właśnie, jaka? Matragona to na tym albumie prawdziwa orkiestra. Są momenty, kiedy zaprezentowane kompozycje brzmią jak muzyka do jakiegoś tajemniczego filmu. Innym zaś razem znajdujemy tu niemal ambientowe pasaże. Trudno jednoznacznie sklasyfikować takie granie i chyba nie ma takiej potrzeby, liczy się siła tkwiąca w muzyce. A tej Matragonie nie brakuje.
Większość repertuaru stanowią kompozycje autorskie, w których grupa czuje się najpewniej. Nawet tam, gdzie utwory są zapożyczone z tradycji, dzieła tego zespołu brzmi bardzo spójnie.
Jedno, co niewątpliwie rzuca się u uszy, to fakt, że skoro muzycy nazywają swoją ekipę Orkiestrą Jednej Góry, to coś w tym jest. Etno-jazzowe elementy wciąż pojawiają się w oprawie, która kojarzy się z prawdziwą orkiestrą. To sprawia, że Matragona jest grupą wyjątkową. Malują piękne muzyczne pejzaże i pozostaje mieć nadzieje, że ta działająca na wyobraźnię muzyka będzie mogła jeszcze długo rozbrzmiewać.
Akustyczna płyta grupy Limpopo przynosi nam znacznie ciekawsze oblicze grupy. Nieco mniej tu kabaretu, a więcej rzetelnie wykonanego folku. Po przesłuchaniu jej stwierdzam, że mogliby nagrywać same akustyczne krążki. Dzięki takiej konwencji, album odarto nieco z jarmarczności wcześniejszych produkcji.
Rosyjski folk został tu połączony z bardzo różnymi dźwiękami, ale nieodmiennie brzmi ciekawie. Widać, że ekipa dowodzona przez Iwana Kramowa potrafi sobie poradzić z graniem, śpiewaniem i masą rozmaitych pomysłów.
Większość piosenek to utwory współczesne. Można więc powiedzieć, że mamy tu do czynienia z rzetelnie zagraną płytą z gatunku world music, nawiązującą w głównej mierze do tradycyjnych brzmień rosyjskich.
Nie sądziłem, że taka kapela jak Limpopo może grać w Stanach od tylu lat. Tymczasem zespół założony przez Igora Kramowa powstał w Moskwie w 1986 roku, a po emigracji dwóch podstawowych członków (Igora i Juriego Fedorko) do Stanów Zjednoczonych, w 1991 roku odnowił się za Wielką Wodą.
Album „Rybalochka” to piąta, najnowsza jak dotąd pozycja w ich dyskografii. Folk-rockowe piosenki, łączące muzykę rosyjską z różnymi innymi gatunkami (ska, blues, jazz, disco) podano na sposób komediowy, co doskonale pasuje do image`u zespołu. Zabawne są też teksty, pisane oczywiście po rosyjsku. Nieco kiczowatego blichtru, który słychać w aranżacjach, czasem przywodzących na myśl remizę, jeszcze pogłębia humorystyczny nastrój.
Wokal Igora Kramowa można uznać za ciekawe połączenie tubalnego brzmienia Louisa Armstronga z nasączonym słowiańską gorzałką głosem Wysockiego. Niestety, często ginie pod naporem instrumentów. Z tego co wiem, grupa ma jednak w swojej dyskografii album „Unplugged”. Myślę, że może się on okazać ich najlepszym krążkiem. Jednak, póki co, słucham sobie „Rybalochki”, która błądzi między sacrum rosyjskiej pieśni a profanum dyskoteki. I mimo, że z artystycznego punktu widzenia takie połączenie jest dość karkołomne, to słucha się tego całkiem miło.
Tytuł płyty właściwie powinien powiedzieć nam wszystko – „New American Standards”. Winniśmy więc mieć do czynienia z kawałkami zagranymi tak, że zdawałoby się, że są starymi utworami, a w rzeczywistości byłyby to nowe, udane stylizacje. Po części tak jest, ale tylko po części.
„New American Standards” to przede wszystkim płyta dość zabawna, warto więc podejść z przymrużeniem oka również do samego tytułu. Jest tu bowiem sporo zabawnego folku, country, bluesa czy nawet jazzu, ale nie ma nadętej formuły z jaką często wykonuje się standardy. No ale nie dałoby się chyba na poważnie wykonać otwierającego płytę ragtime`a.
Mimo pojawiającej się stylizacji na klasykę, rozedrgane dźwięki, a czasem po prostu nowocześniejsze brzmienia sprawiają, że szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że Kerosene Kondors jest zespołem sympatyzującym z nurtem alternative country.
Jako, że sporo tu długich piosenek, członkowie zespołu postanowili poprzetykać je swawolnymi kompozycjami instrumentalnymi. Mają one oddawać klimat starej kantyny i tak rzeczywiście jest.
