Kiedy kilka lat temu zespół Bukanierzy zadebiutował na festiwalowych scenach, mówiło się, że oto powstała grupa, która ma szansę stać się godnym kontynuatorem tradycji morskiego śpiewania kultywowanej przez Cztery Refy. Jeśli chodzi o repertuar tradycyjny, to tak rzeczywiście było. Robione domowymi sposobami nagrania demo, do których udało mi się kiedyś dotrzeć, potwierdzają tę tezę, są tam nawet covery utworów Czterech Refów. A jednak w repertuarze Bukanierów szybko pojawiły się utwory autorskie lidera tej formacji, Staszka Konopińskiego. To nieco zmieniło odbiór zespołu, ale wciąż ucha nadstawiali ku nim wielbiciele mniej rozrywkowego, a bardziej przemyślanego grania.
Po pięciu latach na rynek trafia fonograficzny debiut Bukanierów, płyta „Kolory morza”. Grupa odczekała akurat tyle czasu by zapełnić krążek materiałem autorskim. Tam gdzie są tradycyjne melodie, napisano własne wersje tekstów.
„Kurs do Chile” to lekkie folkowe granie z dobrym chórem. Dobrym, bo brzmiącym tradycyjnie, bez klasycyzujących wielogłosów. Bukanierzy pokazują tu, że proste może być piękne.
Autorskie kolory morza to piosenka, która była nagradzana na licznych konkursach i jest chyba najbardziej znaną kompozycją autorstwa Staszka Konopińskiego. Aranżacja jest bardzo przyjemna, nie próbowano na siłę robić z tego anglosaskiego grania i wyszło to utworowi na dobre. Mamy za to nieco folku w „Bałtyckim sztormie”. Fajne partie fletu i świetne gitarowe partie Mirka Kozaka, to gwarancja ciekawego wykonania.
Ballada „Popłyńmy na Wyspy Szczęśliwe” to raczej miejski, a właściwie portowy klimat. Takie piosenki, choć zupełnie inaczej grane, znamy z repertuaru Gdańskiej Formacji Szantowej. Cieszę się, że w klimacie portowych utworów rośnie im konkurencja.
„Greenland Whale Fhishery” i „Home Boys Home” to jedne z pozostałości po wczesnym graniu Bukanierów. Angielski wstęp i polski tekst nieźle się ze sobą komponują. Podobnie jest z „Flying Cloud”, w którym jednak sporo kalek tekstowych z innych, starszych piosenek.
„Północny rejs”, który melodią zwrotek trochę za bardzo kojarzy się z „Kolorami morza”, to w sumie dobry numer, głównie dzięki temu, że dano pośpiewać Karinie. Jednak jestem zaskoczony, że te utwory się zespołowi nie mylą.
Klimatyczna „Skala Beauforta”, to kolejna piosenka, która mimo tradycyjnego instrumentarium nie próbuje udawać stansardowego folku. Słychać, że to utwór współczesny, ale bardzo ciekawy.
Kolejna tradycyjna melodia to „Bukanierska miłosna historyjka”. Słuchając tego kawałka zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej, gdyby Bukanierzy nagrali dwie płytki – tak jak Szantymentalni. Wówczas mielibyśmy osobno numery tradycyjne, a osobno autorskie. Z drugiej strony, niektóre piosenki pisane przez Bukanierów mogłyby się znaleźć też na płycie tradycyjnej. Tak jest choćby z „Samoa Song”. Więc może lepiej, że zostało tak jak to zaprezentowano.
Dzięki głosowi Kariny Duczyńskiej, która oprócz gry na flecie wspiera swoich kolegów wokalnie, porównania do Czterech Refów tracą jakikolwiek sens. Co prawda „Greenland Whale Fhishery” i „Flying Cloud” są jeszcze blisko bardzo szablonowego grania, ale reszta utworów zmieniła charakter płyty.
Również Mirek Kozak, folkowcom znany przede wszystkim z grupy Open Folk, odcisnął na tej płycie swoje piętno.
Sekcja rytmiczna, czyli w tym przypadku głównie Mikołaj Firlet, grający na djembe, to element, który odciąga muzykę Bukanierów od celtyckiego grania. Gdyby zamiast niego grał tam ktoś na bodhranie (choćby gościnnie udzielający się na płycie Padre z Rimeadów), byłoby celtycko nawet w autorskich utworach. A tak to co folkowe brzmi po swojemu, a to co autorskie ma własny charakter.
Jeśli miałbym napisać o największym mankamencie tego albumu, to z pewnością wspomniałbym o jego czasie trwania. Jeszcze ze trzy piosenki i byłoby ok. 40 minut. A tak jest ledwie 30 z małym zapasem. Ważne jednak, że debiut się udał. Oby druga płyta była dłuższa.

Taclem