Z holenderską celtycko-folkową grupą Inner Strenght miałem już do czynienia kilka lat temu, gdy recenzowałem ich krążek zatytułowany „Driven”. W międzyczasie nagrali już album „Meltemi”, ktory jakoś mnie ominął. Na szczęście grupa w końcu sobie o mnie przypomniała i sprawiła mi niemałą niespodziankę, kiedy znalazłem ich krążek w skrzynce pocztowej. Piszę „na szczęście”, bo już przy pierwszym przesłuchaniu po prostu zakochałem się w folk-rocku w wydaniu Holendrów.
Spośród najciekawszych utworów na pewno warta odnotowania jest piękna ballada „White Lady”, która mogłaby się znaleźć na jednym ze starszych, bardziej folkwych albumów The Corrs, gdyby nie to, że bije tamte piosenki na głowę. Już przy mini-albumie „Driven” miałem podobne skojarzenia. Tymczasem Inner Strenght dojrzeli i ich muzyka stała się jeszcze ciekawsza. Świetna jest też nieco niepokojąca kompozycja „Dancing on the Wind”.
Kolendrzy zaskoczyli mnie instrumentalnym utworem „Happy Swing”. To dziwne, ale dałbym głowę, że słyszę tam nutki z Europy Wschodniej. Z resztą na tej płycie, mimo celtyckich naleciałości sporo jest folku bez konkretnego wskazania na źródło. Jakby się zastanowić, to taka muzyka dominuje.
Album „Unforgotten” to kawał solidnie zagranego folku, autorskie kompozycje i ciekawe aranżacje. Nie ma tu może przebojów, ale jest za to równa, bardzo fajna płyta.
Kategoria: Recenzje (Page 55 of 214)
Przez dłuższy czas zastanawiałem się co to ten Kosmofski jest. Później był przebojowy „Taniec weselny”, w którym wokalnie udziela się Muniek Staszczyk, oraz singiele „No i słyszysz głosy” i „Pieniążek za pomysł”, które świetnie wpisywał się w miejsko-folkową poetykę. Trzeba było więc sięgnąć po debiutancki krążek formacji Ziemowita Kosmowskiego zatytułowany… „Tutyłu brak”.
Największym odkryciem jest tu dla mnie piosenka „Słyszę gwar (polski, niemiecki, rosyjski i jidysz)” pokazująca o co chodzi na tej płycie. Kto usłyszy ten utwór, łatwo zrozumie płytę Kosmofskiego.
Płyta potwierdza to, co mówił niedawno Krzysztof „Grabaż” Grabowski, lider zespołów Pidżama Porno i Strachy Na Lachy – miejski folk to muzyka starszych punkowców, którzy pozostali chuliganami, ale nie muszą już tego wykrzykiwać na cały świat. Ziemek Kosmowski, niegdyś lider punk rockowego Braku, oraz muzyk kilku znanych rockowych formacji z Łodzi (Rendez Vous, Subway) wraca z porcją muzyki doskonale oddającej klimat zadymionych knajpek i… Łodzi.
Muzyka Kosmofskiego może niektórym kojarzyć się ze Szwagierkolaską (słychać to zwłaszcza w piosenkach „Chodnicky”, i „Pieniążek za pomysł”), złwaszcza że w gości do Łodzi przyjechał Muniek (zaśpiewał w trzech piosenkach: „Taniec weselny”, „Słyszę gwar” „Na Bliskim Wschodzie”). Ale to muzyka osadzona w innych rytmach. Nie ma tu barwnej gwary stolicy, jest za to mroczny klimat fabrycznego miasta, z jego uliczkami i pobrzmiewającym gdzieś w tle klezmerskim graniem, pokazującym historię miasta. Teksty są osadzone w rzeczywistości bardziej współczesnej, ważna jest miłość, ale liczy się też mamona.
To płyta którą można określić miejskim folkiem z domieszką żydowskiego grania („Łódzki rykszarz”) i punku („Miejski park” i „Na Bliskim Wschodzie” to nowe wersje piosenek Braku). Takie klimaty są obecnie bardzo popularne na Zachodzie, że wspomnę chociaż szalony projekt Gogol Bordello. W Polsce ta płyta ma szansę, dlatego cieszę się, że popularniejszy kolega wsparł tu swojego zdolengo kumpla. Może dzięki temu więcej osób zwróci na ten krążek tytułu. To kawałek porządnej, bezkompromisowej muzyki.
Holendrzy z Rapalje już od lat borykają się ze soją wersją celtyckiego grania. Jednak mimo że „Celtic Fire” to ich szósta płyta, postanowili zacząć od szukania harmonii. Otwierający album utwór pochodzi z repertuaru The Penguin Café Orchestra, a na folkowe salony sprowadziła go grupa Patrick Street. To świetna kompozycja, a Holendrom też wychodzi nieźle.
„The Jolly Beggar” kojarzy się z brzmieniem Planxty. Najwyraźniej Ralpaje są obecnie pod sporym wpływem irlandzkich klasyków. Pewnie dlatego pojawia siętu kilka evergreenów, na czele z „Whiskey in the Jar” i „The Raggle Taggle Gypsy”. Pewnie dlatego gdy docieramy do mniej znanych utworów, to płyta przyciąga wówczas uwage.
„Yo-skippely-dai-dee-doe” brzmi świeżo i zachęca do zabawy. Melodię „wat Zullen We drinken” znamy w Polsce całkiem nieźle. Holędrzy równie dobrze sobie z nią radzą. Fajnie brzmi też piosenka o amsterdamskim porcie, porzyczona od Jaquesa Brela.
Bardzo podoba mi się również nowa wersja „Caledonii” Dougiego MacLeana. To jeden z ciekawszych utworów na płycie.
Rapalje to od dawna zespół, który nie rzuca na kolana, ale nagrywa płyty na przyzwoitym średnim poziomie. „Celtic Fire” dobrze pasuje do tej układanki.
Folk-rockowa formacja Carmina pokazuje nam jak pojemna może być formuła folku pomieszanego z rockowymi dźwiękami. Świetne piosenki, odrobinę lżejsze dźwięki i dobry producent – nagle wszystko staje się przejrzyste. Ten producent to nie byle kto, bo sam Donal Lunny. Nic dziwnego, że brzmienie Carminy porównywane jest do Moving Hearts.
Owe lżejsze dźwięki, to odrobina jazzu, słychać to zwłaszcza w „Mostly Myself”. Najpiękniejszy utwór to ballada „Hungry Hill”, również zmierzający w stronę celtyckiego jazzu.
Carmina to po łacinie wiersz, a nawet pieśń. Nic więc dziwnego, że panuje tu podbarwiony celtyckim graniem poetycki nastrój. Tym bardziej na miejscu wydaje się tu poezja Philipa Larkina, czy pieśń „I Am Stretched On Your Grave”. Doskonale brzmi tu też nowa aranżacja tradycyjnego utworu „Lord Franklin”.
Piękny głos, którym Pippa Marland czaruje nas od pierwszych fraz, to również niebywale ciekawa barwa. Z pozoru wokal ten brzmi łagodnie, ale kryje się w nim dużo mocy. Na dodatek jest ona utalentowaną saksofonistką.
Carmina to bardzo duży duet. Jego podstawę tworzą Pippa Marland i Rob King, jednak na płycie słyszymy całą plejadę muzyków, a wśród nich Donala Lunny i Diarmaida Moynihana. Ten ostatni był swego czasu członkiem takich zespołów jak Craobh Rua i Calico, a jego utwory grają m.in. Lunasa, Flook i Michael McGoldrick. Już sam fakt udziału tak znamienitych muzyków w nagraniu „My Crescent City” nobilituje album. Sama płyta jednak i bez tego doskonale się broni.
Punktem wyjścia dla grupy Dragonsfly była swego czasu muzyka celtycka. Teraz również jej ślady pobrzmiewają w brzmieniach zaprezentowanych na „Familiar Shores”. Jednak perspektywa jest znacznie szersza. Po bretońskim ” O’u Qu’t’ Etais T-Y” następuje utwór „Spanish Troubadour” zaaranżowany na modłę średniowiecznego folk-rocka. Z kolei po opartej na rytmach hiszpańskich klezmerskiej melodii „Agua” następuje adaptacja celtyckiej „Arthur Pewty’s Schottische”.
Z innych ciekawych kompozycji na pewno wypada wymienić pogodną balladę „Familiar Shores”, w której czujemy przyjazne brzegi Południa.
Dragonsfly propunują mieszankę folku z różnych rejonów, muzyki dawnej i rocka, choć raczej w lżejszej odmianie. W odróżnieniu od licznych grających tego rodzaju dźwięki ta grupa pochodzi z Wielkiej Brytanii, nie z Niemiec. Może dlatego nie ma tu ciężkich gitar i wszechobecnych bębnów.
Czeska grupa Gnomus wpisuje się doskonale w scenę folkowo aranżowanej muzyki dawnej, bardzo popularnej w krajach niemieckojęzycznych. Zaczyna się od ognistego grania na dudach i bębnach. Trzeba przyznać, że muzycy Gnomusa wykazują się tu wielką sprawnością jeśli chodzi o łączenie muzyki poważnej z medieval folkowym graniem.
Brnąc dalej wgłąb albumu otrzymujemy nieco więcej tradycyjnych dźwięków. Jednak i te są zaaranżowane w charakterystyczny dla zespołu sposób. Co ciekawe płyta nie nudzi się tak łatwo. Mogłoby się wydawać, że takie brzmienia są monotonne – nie są. Czesi zadbali nie tylko o to żeby było ostro (dudy, szałamaje itp.), ale również ciekawie.
Nazwa grupy Gnomus kojarzy się raczej z fantasy, niż ze średniowieczem. I taka też jest ich muzyka, odchodzi bowiem od wierności realiom, stawia na wyobraźnię i inwencję. Dlatego też nie dziwią słuchaczy bębny grające czasem z rockową motoryką.
Gnomus to kapela interesująca i na pewno warto zapamiętać jej nazwę, zwłaszcza że tego rodzaju muzyka dociera do nas nieczęsto. Może warto byłoby zaprosić ich do Polski na koncerty? Mogliby pograć z Żywiołakiem.
Północnoirlandzka piosenkarka folkowa, która od dwudziestu ośmiu lat mieszka w Szkocji nagrywa swój debiutancki album. A wydawałoby się, że to w Polsce trudno było swego czasu wydać płytę. Co ciekawe publiczność w nowej ojczyźnie znała ją głównie jako śpiewaczkę i dziennikarkę związaną z muzyką country. Utwory, które znalazły się na płycie „A Song In Her Heart” to po części dość stare piosenki, ale są też nowsze, które powstały niejako specjalnie na potrzeby tego albumu.
Efekt jest bardzo interesujący. Po pierwszych dźwiękach miałem wrażenie jakbym odkrył jakąś nieznaną płytę z piosenkami Dolores Keane z czasów jej najlepszych albumów. Jest to krążek głównie balladowy i powinien się spodobać właśnie miłośnikom takiego grania.
Gitara i pianino, to tutaj podstawowe instrumentarium. Czasem włączają się flety, skrzypce, akordeon i inne instrumenty, jednak nad wszystkim wszystkim unosi się głos Mary Kathleen Burke.
Za ciekawostki można uznać nowe wykonanie znanej tradycyjnej pieśni „Black Is The Colour”, cover Donovana „Catch The Wind” i świetną piosenkę z autobiograficznymi motywami „My Scotsman And Thee”.
Do najciekawszych piosenek na płycie zaliczyłbym obok tych trzech jeszcze „Power And Honesty”, „The Home I Left Behind” i „James”. Sześć wyrózniających się piosenek na czternaście to chyba niezły wynik.
Aż trudno uwierzyć, że to debiut płytowy grupy Hambawenah. Kapela ta zrosła się z polską sceną muzyczną, gra już przecież ponad dziesięć lat. W międzyczasie zmieniła się stylistyka, ale pozostała wierność folkowej muzyce ze szczególnym uwzględnieniem flisackiego grania.
Świetne demo z 2005 roku doczekało się kontynuacji w postaci studyjnej płyty. Nareszcie.
Na folk-rockowy flis wyruszamy wraz z piosenką „Płynie woda”, której pulsujący rytm i zdecydowane brzmienie wokali Judyty Nowak i Grzegorza Świtalskiego nadają wyjątkowego tonu. To świetny początek płyty. Podobny klimat powróci w drugiej części płyty w piosence „Julianna”. Z kolei spokojniejsze klimaty w „Jado flisy” to chyba trop do kolejnego utworu. Zaraz potem mamy leniwie rozpędzający się „Pytajo sie ludzie”, który wskakuje w pewnym momencie na swoje folk-rockowe tory i nie chce już z nich zejść.
Świdrujące skrzypki wciągające nas w „Byśki” to jeden z najfajniejszych motywów. Zwłaszcza że za chwilę podchwytuje go już cała orkiestra. Sporo się w tym utworze dzieje. Cztery minuty wypełnione są po brzegi ciekawymi dźwiękami. Do podobnego patentu odwołuje się też nieco dalsza w perspektywie płyty kompozycja „Kasineczek”, choć tam z kolei wokale brzmią znacznie nowocześniej.
„Lipka” to już niemal folkowy evergreen, wiele zespołów już po niego sięgało. Oczywiście Hambawenah robi to po swojemu. Właściwie można by napisać, że w to miejsce lepiej byłoby wrzucić coś mniej znanego, ale nagle okazuje się, że właśnie ta „Lipka” potrafi zagnieździć się w głowie i nie chce z niej wyjść. Nie dziwię się więc, że trafiła na płytę, aranżację zapamiętam chyba na długo. Podobnie jest z orylską pieśnią „Za górami, za lasami” – mimo że to jeden z najprostszych utworów na płycie, to ma swój niewątpliwy urok. Uroku nie brakuje też nieco tajemniczej aranżacji „Flisackowej żony”. Brzmi to trochę tak, jakby na flis wybrali się cyganie.
Piękna ballada „Kamienie” pokazuje zupełnie inne oblicze zespołu – bardziej wyciszone i spokojne. Inaczej niż reszta płyty brzmi kaszubskie reggae w „Oj, żeglorze”. Przyznam szczerze, że takiej aranżacji jeszcze nie słyszałem.
Ujazzowiony i momentami nieco zbyt transowy utwór „Marysia i flisak” to jeden ze słabszych fragmentów płyty. Ale jeśli przypada na niego jedenaście świetnych piosenek, to czego chcieć więcej?
Zdaję sobie sprawę, że moje życzenie będzie nieco trywialne, ale sobie i zespołowi życzę, żebyśmy na drugą płytę nie musieli czekać kolejne dziesięć lat. „Turururu” to album prezentujący to co najlepsze wśród utworów Hambaweny, wykonane zgodnie z aktualnymi możliwościami zespołu. Mam nadzieję, że możliwości zostaną a nowy repertuar stopniowo będzie nas przybliżał do kolejnego albumu.
Tylko cztery utwory (piąty to remiks pierwszego), ale to chyba wystarczy, by każdy kto lubi mocną (nie zawsze przesterowaną), a jednak ambitną muzykę, dał się uwieźć brzmieniom Żywiołaka. Połączenie bardzo różnych inspiracji ze słowiańskimi elementami demonologiczno-folkowymi dało w tym przypadku niesamowity efekt.
Zostajemy zaproszeni do starej karczmy, gdzie stworzenia rodem z Leśmianowskiego Zaświata czułyby się jak u siebie w domu. Tam właśnie rozgrywa się akcja „Psychoteki”. Z resztą w chwilę później pojawiają się Świdryga i Midryga, wprost z poezji mistrza ludowej grozy. Jeszcze bardziej mrocznie jest w „Pogaństwie”. To niemal jak In Extremo, tylko bez gotycko-metalowych blastów.
Rewelacyjna psychodelia pieśni „Świdryga i Midryga” pokazuje jak ważna jest przejrzysta produkcja przy tego typu muzyce. Udało się całośc zarejestrować bardzo selektywnie, nie tracąc specyficznej, mrocznej aury tej kompozycji.
Żywiołak zaostrza apetyt na pełnowymiarowy album. Zdecydowanie zasłużyli już na wydanie płyty.
To już czwarta płyta amerykańskiej formacji Bad Haggis, na czele której stoi charyzmatyczny dudziarz, Eric Rigler, znany m.in. ze ścieżek dźwiękowych do filmów z muzyką Jamesa Hornera. „Wine Dark Sea” to album świetnie rozwijający formułę, którą Bad Haggis wypracowali na płytach „Ark” i „Trip”. Nowoczesny folk-rock ze skłonnością do muzycznych eksperymentów, to ich wizytówka. Posłuchajcie jazzującej kompozycji „Nimble Attitude”, a od razu zrozumiecie o co tu chodzi.
W porównaniu do poprzednich płyt więcej tu piosenek, ale celtyckie granie jest słyszalne w każdym utworze. Najwyraźniej więc formuła takiego zestawienie wydała się muzykom optymalna. Gdyby nie te folkowe wstawki, to część piosenek świetnie sprawdziłaby się na pop-rockowych płytach. A jednak Bad Haggis podkreślają swoją folkową tożsamość i robią to w w dobrym stylu.
Poza wpływami celtyckimi znajdziemy tu jeszcze nieco innych elementów, które przeciągają kapelę w kierunku world music. Tak jest choćby z kompozycją „Barcos”, którą Eric Rigler napisał do spółki z Rubénem Bladesem, mistrzem salsy, na potrzeby filmu „Cinderella Man” (z Russellem Crowe`m w roli głównej).
Bad Haggis potrafi też zagrać ciekawie kompozycje tradycyjne. Tak jest z „Rocky Road to Dublin”. Już wielu mierzyło się z tym utworem, jednak Amerykanie potrafili zaproponować nieco inne spojrzenie.
