Page 210 of 285

McGinty „Sea Songs”

Na okładce widzimy trzech facetów, na których twarzach widać lata doświadczeń. Dodatkowo zdjęcie zrobiono na replice słynnej „Blue Nose”. Już samo to wiele mówi o płycie zatytułowanej po prostu „Sea Songs”.
To folkowe trio z Kanady od ponad 25 lat bada okolice morskiego folku, a opisywana tu płyta to ich ósmy album. Zaczynają go od klasycznej pieśni „New York Girls”. Dzięki energicznym partiom bodhraniu i delikatnym dźwiękom gitary elektrycznej utwór ten brzmi niemal folk-rockowo.
Świetna piosenka „The Nellie J. Banks” autorstwa Lenniego Gallanta przypomina o czasach przemytników i ładowni pełnych rumu.
Większość utworów na płycie to współczesne kompozycje, miedzy innymi takich gigantów folkowej sceny, jak Tommy Makem, czy Stan Rogers. Warto o kilku z nich wspomnieć, bo to nie tylko dobre piosenki, ale też całkiem sympatycznie je wykonano. Ot choćby znany u nas z wykonania Mechaników Shanty „Farewell to Carlingford”. Tu brzmi bardzo żywo, mimo że McGintys od naszych „szanciarzy” są sporo starsi.
Również zaśpiewana a capella pieśń „Let Them Build Ships” robi niezłe wrażenie, zaś „Rollin` on the Sea”, to potencjalny przebój na każdym morskim festiwalu.
Barw tradycyjnych utworów doskonale broni żywiołowa pieśń „Banks of Newfoundland”.
Płytę kończy nieśmiertelna pieśń Stana Rogersa – „Barrett`s Privateers”. Świetne zakończenie bardzo dobrej płyty.

Taclem

Leonard Barry „Mind The Pipes”

Leonard Barry to młody dudziarz z hrabstwa Kerry. Grał on przez wiele lat zarówno jako muzyk sesyjny, jak i uczestnik muzycznych sesji zarówno w Irlandii, jak i w Anglii. Jego wielkim idolem jest Liam O`Flynn i to słychać. W tej muzyce sporo jest szacunku do tradycji.
Piękna irish air „Caoine Ui Dhomhnaill” to popis solowego grania na irlandzkich dudach. Takiej muzyki nie powstydziliby się najbardziej znani irlandzcy muzycy.
Dla poszukiwaczy ciekawostek ważne może być że partie mandoliny i gitary na płycie zagrał Shane McGowan (znany choćby z zespołu Geraldine McGowan). Nie dołączył on niestety do reszty zespołu na trasie promującej tą płytę, album ten był jedynie wakacyjną przygodą.
Dla nas też może taką przygodą być, jeśli lubimy płyty dudziarzy irlandzkich.

Taclem

Long John Silver „CD Rhum”

Płyta bretońskiego Long John Silver prezentuje nam zestaw piosenek morskich w lekko folk-rockowej aranżacji. Są tu zarówno współczesne utwory, jak i najbardziej znane bretońskie piosenki, z dwoma wersjami „L`Harmonica” na czele.
Fajne wrażenie robi taka luźno zagrana muzyka folkowa z charakterystycznym wokalem Gila Gueff„a. Świetnie wychodzą mu tradycyjne marynarskie zaśpiewy, jak choćby „Les Filles de la Rochelle”, czy „La Carmeline”. Ten ostatni utwór jest tu o tyle ciekawy, że zaczyna go intro w stylu chińskim, przechodzące w coś w rodzaju melodii klezmerskiej, a dopiero później zaczyna się właściwa bretońska piosenka.
Wśród współczesnych piosenek bardzo podoba mi się miejsko-folkowa „Tortuga”. Również „Les Temps Moroses”, mimo że bardzo odróżnia się od reszty materiału może zainteresować kogoś, kto poza tradycyjnym materiałem chciałby czegoś więcej.
Bardziej purytańskim folkowcom też coś warto tu polecić, ot choćby „Le Forban” czy doskonały „A La Rochelle”.
Płytę zamyka wariacja na temat jednej z najbardziej znanych bretońskich piosenek. Mowa tu o wspomnianej już „L`Harmonica”. Sporo tam instrumentalnej zabawy, jakieś ostre gitary w tle i temu podobne urozmaicenia. Cała płyta sprawia dość ciekawe wrażenie, dodam jeszcze tylko, że piszę o niej w przeddzień kolejnej wizyty grupy w Polsce, gdyż mają być gośćmi na Shanties 2004.

Taclem

Kontraburger „Kontraburger”

Muzykę tej kapeli wyprzedziły dobre o niej opinie. Opowiadał mi o niej Jacek Jakubowski (akordeonista trójmiejskich kapel, juror „Folkoprania” w Skierniewicach), zachwycając się nad formą i treścią. Wtedy to pierwszy raz usłyszałem na w odniesieniu do Kontraburgera określenie „fantasy folk”. Później opowiadano mi o nich jako o zespole „art-folkowy”. Aż wreszcie udało mi się położyć swe łapki na omawianej płycie, a samą płytę w kieszonce „cedeczka”.
Jaka jest moja opinia w konfrontacji z obiegowymi opiniami? Przede wszystkim Kontraburger nie rozczarowuje. Zaskakuje bogactwem tematyki, ale całość spina klamra którą narzucili muzycy za pomocą swoistego brzmienia. Przyznam że bardzo to ciekawe.
Od początku płyty, a więc od utworu „Dziwny” zauważyłem że te muzyka jest przede wszystkim przebogata, ale nie ma w niej przesytu. Sporo tu dźwięków, ozdobników, dodatkowych motywów. Sama piosenka zaserwowana na wstępie to mieszanina latynoskich gitar z folk-rockową sekcją i słowiańskimi w brzmieniach partiami skrzypiec i fletów. Czyżby były też dalekie echa twórczości Kwartetu Jorgi ? Na pewno jest tu coś z ich rozimprowizowanego ducha.
O art-folku możemy mówić w przypadku „Biznesmena”, nazwa tego stylu pachniała mi troche grupą Ankh i przynajmniej w partiach skrzypiec podobne zagrywki można tu odnaleźć. Nieco poetycki (jak wszystkie) tekst przechodzi nagle w wiersz Baudelaire`a „Litania do Szatana”. Ten francuski fragment nadaje nagle niesamowicie magicznego klimatu piosence.
Ukraińska piosenka na podstawie której zbudowano utwór „Bida” to dowód na ludowe inspiracje zespołu. Wciąż jest tu gęsta magiczna atmosfera, a jednocześnie zbliżamy się coraz bardziej do fantasy-folku, który powita nas w „Smoku”. „Smok” to pierwszy z trzech utworów stanowiących tzw. suitę tolkienowską. Co ciekawe utwór brzmi jednocześnie folk-rockowo (wplecione motywy islandzkiej pieśni „Krymme”), tolkienowsko (tekst Tolkiena o Zielonym Smoku), wciąż mając w sobie odrobinę słowiańskich elementów (niesamowicie rozwija się tu motywik grany na fideli płockiej). Kontynuacją tematyczną jest utwór „Krasnoludy”. Piosenka z „Hobbita” stylizowana jest na utwór renesansowy. W rezultacie otrzymujemy coś w stylu Blackmore`s Night. Zakończenie suity to niesamowity „Ptak”, w którym partie fletu rzeczywiście przynoszą na myśl ptasie śpiewy. Początek może nawet nieco kojarzyć się z Dead Can Dance, ale potem wchodzą skrzypce i jest bardziej art-folkowo.
Oniryczna piosenka „Pięknie Jest” z charakterystycznymi wschodnio-słowiańskimi zaśpiewami w refrenie to kolejna folk-rockowa piosenka Kontraburgera. Zaskakuje tu prawie każda fraza, bo też sporo udało się w tej piosence pomysłów pomieścić. Na zakończenie jeszcze ostre solo na fideli, wtrąca brzmienie niemal porównywalne z mrocznym folkiem ze Skandynawiii. Sympatycy Hedningarny wiedzą o czym mówię.
„Karnawał” zaczyna się francuską zapowiedzią, a póżniej… ska z akordeonem i zmianami tempa. Razem wychodzi coś co kojarzyć się może z przedwojennym kabaretem i Mano Negrą. Przy takiej muzyce jaką dotąd zaserwował Kontraburger trudno nie skojarzyć tytułu „Małgorzata” z prozą Bułhakowa. Tak rzeczywiście jest, choć trudno tu szukać rosyjskich melodii, czy zaśpiewów. Muzyka dąży w kierunku flamenco, by w drugiej części popłynąć w kierunku skrzypcowo-fletowych improwizacji. Z kolei tekst kojarzy mi się nieodparcie z co przyzwoitszymi wierszami Świetlickiego. W sumie to aż można się zdziwić, że Kontraburger to kapela z Warszawy, nie z Galicji.
Płytę zamyka piosenka „San Marino”. To jeden z najspokojniejszych i jednocześnie najspokojniejszy utwór. Kłania się tu coś na wzór poezji śpiewanej z fajnym akordeonowym motywem.

To nie tylko jedna z najlepszych płyt folkowych jakie w tym kraju nagrano. To zdecydowanie najciekawsza polska płyta ze współczesną muzyką folkową. Jeśli dodamy do tego ciekawą szatę graficzną i ogólnie bardzo ładnie wydaną płytę, to pozostaje się tylko zapytać czemu płyta ta nie stała się takim przebojem jakim powinna się stać. Odpowiedź jest prosta – mało kto dziś ceni dobrą muzykę, a ta jest po prostu za dobra na hipermarketowe półki.

Taclem

Paddy Keenan & Tommy O`Sullivan „The Long Grazing Acre”

Paddy Keenan to jeden z najbardziej znanych irlandzkich muzyków folkowych, współtworzył legendę The Bothy Band, nazywano go „Jimi Hendrixem irlandzkich dud”. Płytę „The Long Grazing Acre” nagrał z Tommy O`Sullivanem, wokalistą i gitarzystą uznanym za jednego z najciekawszych śpiewaków w muzyce irlandzkiej. Obu panów wspierają m.in. członkowie the Bothy`s,
Pośród nowych utworów dominują tu kompozycje Paddy`ego, co nieco napisał też Tommy, na dodatek wsparli się paroma utworami tradycyjnymi i dwoma coverami. Oba covery to piosenki. Najpierw przearanżowany dość solidnie „Stranger to Himself” autorstwa Sandy Denny, a później standard blues-folkowy „Killing the Blues” napisany przez Rolly Salley`a. W pierwszym utworze Tommy zbliżył się wykonawczo do klimatu takich sław jak McTell, czy Gaughan. Wciąż pozostało tam jednak dość miejsca na nieco „fairportowe” brzmienie. Druga z tych piosenek została sprowadzona do bardziej pubowego klimatu.
Reele i jigi płyną sobie bardzo fajne, ciekawie się ich słucha, a na dodatek nie przeszkadzają jeśli użyć ich jako dodatek do codziennych czynności. Jednak charakter płyty podkreślają głównie piosenki, które śpiewa Tommy. Odróżnia to album od innych płyt nagranych przez Paddy`ego.
Tradycyjna „The Maids of Culmore” stawia O`Sullivan w jednym rzędzie ze współczesnymi irlandzkimi bardami, takimi jak Tommy Sands.
Dla osób, które przede wszystkim cenią jednak grę Paddy`ego polecam przede wszystkim melodie instrumentalne. Nie tańce, a własnie melodie takie jak „Eimhin`s”, czy „Mary Bravender”. Wychodzą tu one niesamowicie.
Również instrumentalna kompozycja O`Sullivana jest bardzo ciekawa. „Jutland” faktycznie kojarzyć się może z pokrytymi śniegiem połaciami Danii, w której Tommy spędził część życia.
Pomimo tego, że dominują utwory dość szybkie, to płyta posiada specyficzny nastrój. Warto skosztować tego nastroju.

Taclem

Heather Dale „The Trial of Lancelot”

Heather zajmuje się współczesną muzyką celtycką. Jej opowieści pełne są legendarnych postaci, zdarza się często że pojedyncze piosenki w jej wykonaniu pojawiają się na składankach. Początek kariery Heather wiąże się z organizacją SCA, czymś na kształt naszego ruchu rycerskiego, choć mniej obwarowanego obostrzeniami historycznymi. Pierwsze występy Heather to właśnie turnieje rycerskie i imprezy związane z historią i mitami celtyckimi.
Płyta „The Trial of Lancelot” to debiutancki album na CD, wcześniej były tylko wydawane własnymi środkami kasety. Już sam tytuł (i ciekawa okładka) mówią nieco o zawartości albumu.
Choć przyznam że płyta trochę mnie zaskoczyła. Spodziewałem się czegoś w rodzaju muzyki Enyi, ale otrzymałem coś zbliżonego raczej do Clannad i Loreeny McKennitt. Na dodatek są tu lekkie elementy folk-rockowe w stylu Maddy Prior.
Nie brakuje tu piosenek niesamowicie przesyconych celtyckim klimatem i magią. Posłuchajcie „The Prydwen Sails Again” czy niesamowitej „Mordred’s Lullaby”. Bez trudu wyobrazicie sobie historie, które opowiada Heather.
Z kolei „Hawthorn Tree” z gitarami nieco w stylu Marka Knopflera spokojnie mogłoby się pojawić na listach przebojów. Choć tekstowo oczywiście pozostajemy w kręgu arturiańskich mitów.
Folk-rockowa piosenka „Culhwch and Olwen” kojarzy mi się nieodparcie ze Steeleye Span ze starych średniowieczno/folk-rockowych płyt. Nie mówię tu o jakichś konkretnych nawiązaniach, jednak klimat utworu kojarzy się nieodparcie z takim właśnie graniem.
Na zakończenie dostajemy jeszcze piękną balladę „Measure of a Man”.
Muszę przyznać, że ta płyta zaostrzyła mój apetyt na kolejne płyty Heather Dale.

Taclem

Heather Dale „This Endris Night”

Heather Dale jeszcze nigdy nie była tak blisko średniowiecznych korzeni muzyki folkowej, jak na tej płycie. Kanadyjska wokalistka sięgnęła tym razem po „muzykę zimowa”. Zdaje sobie sprawę, że to określenie nijak przystaje do słonecznych i pełnych ciepła dźwięków, jakie pojawiają się na tym albumie. Jednak to naprawdę najlepszy sposób na jej nazwanie. Chodzi bowiem o zimowe święta i towarzyszącą im muzykę, która zdaniem Heather istniała od zawsze. Bez względu na to, czy obchodzimy Boże Narodzenie, czy celtyckie święto Yule jest to czas muzyki. Taka właśnie muzyka w założeniu ma wypełniać ten album. Dlaczego piszę „w założeniu”? Bo mimo tego co artystka sobie założyła nagrała płytę bardzo chrześcijańską.
Są tu piękne pieśni których datowanie rozstrzelone od XIII do XVIII wieku. Wszystkie je łączy tematyka świąteczna. Jako że język angielski nie był wówczas dominujący, to mamy tu fragmenty po łacinie, po niemiecku, po francusku, a nawet w języku Huronów. Muszę przyznać że utwór „Huron Carol” najbardziej mnie zaskoczył. Jest to pieśń, w której francuski mnich wykorzystał ludową melodię kolędy ze swojego rodzinnego kraju i 1643 roku ułożył do niej słowa w wendat – narzeczu Huronów.
Mimo, że nie ma tu magicznego klimatu fantasy towarzyszącego poprzednim nagraniom Heather Dale, to póki co uznaję tą płytę za najlepszą w jej dorobku. Wszystko może zmienić się kiedy posłucham najnowszego albumu – „May Queen” – jednak na razie zdania nie zmieniam.

Taclem

Heather Dale „Call the Names”

Ta płyta najbliższa jest temu co Heather Dale tworzyła na potrzeby festynów i turniejów rycerskich organizowanych przez SCA. Chodzi o Society for Creative Anachronism, organizację która za oceanem zajmuje się popularyzacją średniowiecza, niekiedy łącząc ją z elementami fantasy. W świecie wykreowanym przez SCA Heather jest kobietą-bardem, a „Call the Names” to album, który zawiera piosenki jakie wówczas powstały.
Wszystkie piosenki są autorstwa pięknej Heather, w jej muzyce przeplatają się wpływy brzmień średniowiecznych, renesansowych i celtyckiej muzyki folkowej. Jednocześnie aranżacje zarejestrowane na płycie są znacznie nowocześniejsze niż można by się spodziewać. Nie brakuje oczywiście harfy, bodhranu, czy fletów, ale są też instrumenty klawiszowe (robiące tzw. klimat), oraz fortepian.
O ile płyta „The Trial of Lancelot” kojarzyć się mogła z muzyką rodaczki Heather – Loreeny McKennitt, to ta płyta podobna jest raczej do albumów Irlandki – Mary Black.
Część tych utworów (jak zaśpiewany a capella „Renaissance Man”, piękna „White Rose” i wiele innych) mogłaby być utworami tradycyjnymi, co dobrze świadczy o tym jak Heather zna się na muzyce folkowej.
Opowieści które snuje tu kobieta-bard (nie ma chyba w naszym języku słowa „bardka”) dotyczą co prawda nieistniejących królestw i wydarzeń, które miały miejsce tylko w odtwarzanych przez SCA realiach, jednak łatwo dość się ponieść takim opowieściom. Co z tego że pojawiają się tam elfy i smoki? To po prostu piękne opowieści, a Heather nadała im jeszcze bardziej atrakcyjne kształty swoim głosem i muzyką.
Dobry bard powinien przede wszystkim bawić, dlatego takich utworów też tu nie brakuje. „Smith`s Circle” z dobrze znanym cytatem melodycznym świetnie się w tej roli sprawdza.
Jednak zarówno możliwości wokalne, jak i magiczna aura płyty sprzyjają przede wszystkim piosenkom spokojnym. Dlatego zapewne dominują tu ballady grane przy akompaniamencie harfy i gitary, oraz dość lekkie piosenki.

Taclem

La Godinette „Le canal de Nantes a Brest”

Przez wiele lat poszukiwałem bretońskich szant i dziś wreszcie mogę stwierdzić, że kilka interesujących płyt udało mi się znaleźć. Ten niesamowity sposób śpiewania pieśni morskich przeniknął również do polskiego nurtu piosenki morskiej i bez trudu możemy odnaleźć bretońskie wpływy w nagraniach takich grup, jak The King Stones (pionierzy takiego śpiewania w Polsce), czy Perły i Łotry.
Do znanych mi już wcześniej zespołów – takich jak Cabestan, czy Long John Silver – doszła niedawno formacja La Godinette. Z wymienionych tu grup to właśnie oni najbliżej są tradycji muzyki bretońskiej, najwięcej tu muzyki towarzyszącej śpiewom.
Zgodnie z tytułem na płycie mamy przede wszystkim pieśni związane z kanałem łączącym porty Brest i Nantes. Są tu więc piosenki sławiące uroki podróży, jak również pracę na kanale i uciechy które można spotkać w portach.
Po wstępie muzycznym dostajemy krótką opowieść o kanale – „Le canal une histoire”. Moje zdolności językowe póki co nie wystarczają do zrozumienia tej historii, ale moż kiedyś. Tymczasem po jej zakończeniu otrzymujemy bodajrze najstarszą z prezentowanych tu melodii – renesansowy utwór „Ronds de Sautron”.
Ciekawostką jest tu utwór „Muinera Vella De Mordomo” pochodzący z repertuaru grupy Milladoiro, napisany ku pamięci hiszpańskich więźniów, którzy pracowali przy budowie kanału. To bardzo krótka melodia, ale ważna w kontekście całej płyty.
Następnie dostajemy zestaw żywiołowych melodii z okolic Vennes. Charakterystyczny sposób zaśpiewu i odpowiedzi wplata się tu w typowe dla Bretanii melodie grane na biniou i bombardzie (ze wsparciem szerszego instrumentarium).
Sporo tu opowieści, mam wrażenie nie nieznajomość języka sporo mi w tym przypadku odbiera. No cóż, na razie muszą mi wystarczyć opowieści muzyczne i wspieranie się angielskimi objaśnieniami we wkładce.
Piękny nostalgiczny hymn „Spered Santel Gwir Sklerijen” ma swój rodowód w pieśniach kościelnych i pochodzi z opactwa Timadeue. Po tej spokojnej melodii otrzymujemy gavotta rodem z Pontivy. Z tych samych okolic pochodzi ballada „En tad malc`h”. To jedna z najciekawszych piosenek, bardzo lubię tak budowane melodie.
„Kost ar c`hoal” to opowieść z lat 30-tych XX wieku opowiadająca o tamie w Guerledan. Z kolei „Drôles de gens” to najnowsza, bo napisana w 1999 roku piosenka opiewająca kanał, jego uroki i tych, którzy go budowali.
Opowieść o młynarzu – zatytułowana po prostu „Ar miliner” – przedstawia tą profesję w nienajlepszym świetle. Trudno się dziwić, skoro przedstawiciele tego zawodu tak często kumali się z nieczystymi mocami. Takie przynajmniej było przekonanie prostych ludzi.
„Suite fisel” prezentuje nam kolejny bretoński taniec – fisel, prezentowane tu wersje popularne są w Rostrenen. Dwie pieśni zebrane nad kanałem przez Yanna Le Meur tworzą tu utwór „Ar plac`h dimeet & Ar plac`h manket”. Obie opowiadają historie oszukanych dziewcząt, kończące się niechcianym małżeństwem. W obu przypadkach melodie dobrze oddają nastrój utworów. Choć druga z piosenek jest dużo żywsza, to wciąż jest w niej coś niepokojącego.
Jakby dla odpoczynku od takich tematów dostajemy kilka piękny instrumentalnych melodii i kolejną opowieść. I kiedy już dochodzimy do kolejnej piosenki – okazuje się, że traktuje ona o Breście. O tym mieście zapewne można by zebrać tyle piosenek, że starczyłoby na kolejną płytę.
I tak kończy się nasza podróż po kanale w towarzystwie grupy La Godinette. Podróż bardzo ciekawa, pełna opowieści i muzyki.
Warto zaznaczyć, że grupa występowała (w nieco mniejszym niż na nowej płycie składzie) na Festiwalu Celtyckim w Poznaniu w 1997 roku.

Rafał Chojnacki

Glengar „Great Whale”

Niemiecka grupa Glengar to kapela grająca irlandzką muzykę pubową. Nic więc dziwnego że na ich repertuarze znajdują się takie evergreeny, jak „Dirty Old Town”, „Irish Rover”, czy „Molly Malone”.
Co najważniejsze, Niemcy grają dość sprawnie, no i szczerze. Co prawda niektóre utwory są zbliżone aranżacyjnie do znanych wykonań („Dirty Old Town”), ale nie narzuca się to zbytnio.
W przypadku niemieckich kapel grających taką muzykę trzeba czesem poświecić trochę miejsca na warunki językowe wokalisty. Tu śpiewa dwóch facetów, nie wiem niestety który jest którym. Jedne śpiewa troche pod Ronniego Drew, stad też charakterystyczne brzmienia w „Dicey Riley”, czy „Irish Rover”. Drugi wokalista jest troszkę bardziej oryginalny, chyba nie naśladuje nikogo. Inną sprawą są błędy językowe, które się czasem pojawiają. Drobniutkie, ale lekko drażniące.
Glengar to kapela już nie najmłodsza, grają ponad pięć lat w tym składzie. „Great Whale” to ich drugi album. Mam wrażenie że ich stylistyka powoli krzepnie, jednak przydałoby się jeszcze trochę więcej własnych pomysłów.

Taclem

Page 210 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén