Szwajcarski zespół Girlandia to formacja folk-rockowa. Pierwsze, co rzuca się w uszy po włączeniu ich płyty, to niesamowita precyzja grania. Nie maskują niczego ani szybkimi rytmami, a nie głośną perkusją. Zdarzają im się za to wycieczki w stronę jazzu.
Właściwie wszystko brzmi tu dobrze, mamy selektywnie grającą perkusję, dzięki studyjnym trickom „wędrującą” czasem z kanału do kanału. Mamy też świetne partie fletu poprzecznego i skrzypiec. Towarzyszą im jazzujące dźwięki gitary i akustycznego basu. Całość uzupełniają rytmiczne kongi.
Kapela ma też bardzo dobrego wokalistę, śpiewającego troszkę w klimacie Boba Geldofa.
Czegóż więc chcieć jeszcze ? Odrobiny szczęścia. Myślę, że Girlandia, to grupa, która zasługuje na to, żeby o niej pisać. Jako kapela celtycka ze Szwajcarii mają małe szansę na to by stać się znanymi na scenie międzynarodowej, a szkoda. Mam nadzieję, że przynajmniej u nas znalazłoby się kilka osób którzy docenią tą grupę.
Mnie Girlandia oczarowała od pierwszych do ostatnich dźwięków. Poszukajcie nagrań tej grupy, jeśli chcecie niebanalnego i ambitnego folk-rocka opartego na muzyce irlandzkiej.
Page 211 of 285
Rewelacyjna płyta irlandzkiej flecistki współpracującej między innymi ze szkockim zespołem Tabache.
Solowe płyta Claire zawiera w sobie wszystko to, co w irlandzkiej i szkockiej muzyce najlepsze – żywiołowe tańce, piosenki i trochę melancholii.
Artystka, która dotychczas kojarzona była głównie z grą na flecie (wygrała mistrzostwa gry na tym instrumencie organizowane w Irlandii) i czasem na skrzypcach, zaczęła tu również śpiewać i to na dodatek bardzo ładnie, udowadnia tym samym że ma bardzo dojrzały głos.
Claire towarzyszą też muzycy najwyższej klasy, jak choćby grający na concertinie Simon Thoumire, czy Aaron Jones na bouzouki.
Chudoba, to pierwszy polski zespół folkowy jakiego świadomie słuchałem. Mając na myśli zespół „polski” chodzi mi o to, że nie była to muzyka celtycka, czy szanty. Z polskiej muzyki wcześniej były jeszcze kapele podwórkowe, których słuchała moja babcia i jeszcze trochę ojciec. Później był pierwszy świadomy wybór w tym kierunku i była to Chudoba. Nic więc dziwnego, że mam do tej kapeli spory sentyment.
Mam jednak wrażenie, że przez te kilka lat zespół bardzo się zmienił. Wciąż grają bardzo ciekawą muzykę, nie ma w niej już jednak tej nieco naiwnej nutki, która bardzo łatwo przekonywała do tej kapeli.
W zamian oczekujemy odrobinę więcej nowoczesności i swoistą dojrzałość muzyczną.
„Już się rozziedniewa” – tytułowy utwór – brzmi niemal folk-rockowo, to ostre wejście z ciekawą aranżacją i niewątpliwi pokazuje to dzisiejsze możliwości zespołu. Ludowe poszukiwania w przypadku Chudoby zawsze były bardzo twórcze. Tym razem jednak ma się wrażenie, że piosenki są tylko pretekstem do pokazania własnych pomysłów na muzykę folkową. Tak więc coraz więcej tu zespołu… czy też mniej pierwiastków ludowych? Chyba nie, choć trzeba przyznać, że piosenki są teraz znacznie bardziej „do ludzi”.
Gitarowy wstęp do (jak w „Coś ty, dziewcyno, robziła?”, czy „Hej, u gronicka!”), pochody basowe na kontrabasie i szybkie partie bębnów to swoista wizytówka tej płyty. Brzmi to troszkę tak, jakby za muzykę ludową wzięła się grupa specjalizująca się w poetyckich balladach. Ciekaw jestem czy Chudoba z tym repertuarem i taką stylistyką sprawdziłaby się na jakimś festiwalu poetyckim? Pewnie tak.
Moim faworytem jest tu nastrojowa ballada „Chniel”. Wyraźna, choć nie nachalna linia melodyczna zapada głęboko w pamięci.
To dziś już nieco inna kapela, jednak trudno nie porównywać nowego materiału to poprzednich nagrań. Płyta nadaje się do wielokrotnego słuchania, jest więc dobra, u mnie wzbudziła jednak przede wszystkim nostalgię za tym starym brzmieniem Chudoby.
Zespół The Chieftains zawsze nagrywał płyty, które na długo pozostają w pamięci. Tak było z rewelacyjnym albumem „Long Black Veil”, nagranym z gwiazdami muzyki pop, tak było też z płytą „Another Country” na której zaprezentowali się u boku Irlandczyków muzycy znani ze sceny country. Tym razem znów mamy muzyków amerykańskich, ale z pogranicza country, bluesa i folku. Mamy więc do czynienia z kontynuacją przygody rozpoczętej w 2002 roku albumem „The Old Plank Road”.
Nazwiska takie jak Emmylou Harris, John Hiatt, czy Ricky Skaggs znane powinny być sympatykom krainy country & western. Z kolei Tim O`Brien, to jeden z najciekawszych amerykańskich country-folkowców. Bluesmanów reprezentują choćby Chat Atkins i Doc Watson.
A jak z repertuarem ? Jak to zwykle bywa w przypadku The Chieftains repertuar jest głównie celtycki. Tak więc wspomniane powyżej amerykańskie gwiazdy radzą sobie właśnie z irlandzkimi piosenkami. Nie wszystkim wychodzi to ładnie, czuć że czasem niełatwo się przemóc. Mimo to nie można powiedzieć, by którykolwiek z utworów był chybiony. Moje osobiste wyróżnienie dla Emmylou Harris za „Lambs In The Greenfield”.
Céide to grupa, która zawiązała się podczas sesji w pubie Matta Malloya. Grają czasem ostro i nowocześnie, ala zawsze akustycznie i z szacunkiem dla tradycji. Może dlatego uznani są za jedną z ciekawszych irlandzkich kapel folkowych ostatnich lat.
Instrumentalne reele, jigi, sleep jigi przeplatają się tu z walcem, polką i barn dance. Do tego wszystkiego mamy enigmatyczny taniec ludowy „Gan Ainm”, rant i kolka piosenek. Płyta jest więc różnorodna i naprawdę trudno się nią znudzić.
Pierwsza ciekawostka, to wspomniany walc. Melodia „Flower of the Forest” to niby nic nowego, wiele kapel ją gra, ale w wersji Céide brzmi niemal jakby grała jakaś francuska kapela uliczna.
Piosenka „John the Baptist” to cover, utwór napisany przez znanego folkowca i bluesmana – Johna Martyna. W wersji Céide nabiera troszkę bardziej irlandzkiego klimatu, a przy okazji pokazuje nam możliwości wokalne Briana Lennona.
Melodia „Le Voyage pour L’Irlande” ma dość ciekawą historię. Napisał ją w latach 70-tych Pierre Bensusan, zgodnie z kanonami irlandzkiej „air”. Teraz wydobyli ją Irlandczycy i w ich wykonaniu brzmi niemal jak typowy tradycyjny utwór. tylko tytuł każe nam się zastanawiać dlaczego zapisano go po francusku.
Tytułowe „Like a Wild Thing” to piosenka Tonego Reidy, irlandzkiego pieśniarza z okolic Westport. Bardzo piękna ballada, warto posłuchać i dać się zauroczyć.
Z kolei Lyle Lovett w oczach grupy Céide jest największym autorskim talentem ich pokolenia. Grupa sięgnęła więc po utwór „If I had a boat”, który ma tę tezę udowodnić. No i raczej im się to udaje, Brian znów swoim twardym, męskim głosem śpiewa piękną balladę.
Céide to grupa, która prawdopodobnie wkrótce zostanie bardzo znana. Przynajmniej ja mam taką nadzieję.
Jazz-folk-rockowa formacja z Belgii proponuje nam jedenaście autorskich utworów w ciekawych aranżacjach. Autorem większości z nich jest multiinstrumentalista Kim Delcour.
Zaczyna się bardzo folk-rockowo, od melodii granej na dudach i gitarze, ale już po chwili mamy elementy jazzu. „Chateau pomme” to swoiste preludium do tego co czeka nas w dalszej części albumu. W „Scottisch voor Olle” uklad jest podobny – najpierw folk prowadzony przez dudy, potem jazzowa wstawka (z saksofonem) i na zakończenie powrót do folkowej melodii, ale już z brzmieniem saksofonu w tle.
W tytułowym utworze „Bubinga” sporo się dzieje. Niby główną melodię prowadzą dudy i akordeon, ale bardzo wyraźnie brzmi tu też bas, nie sposób pominąć więc bardzo dobrej gry basisty, którym jast Janpieter Delcour – brat Kima.
Spokojny wstęp do „Achille Couchon” i delikatne brzmienia klarnetu i akordeonu to przeciwwaga dla czegoś w rodzaju refrenu, gdzie nagle pojawia się elektryczna gitara, powracająca później w tle. „Dreaming so fast” to pierwsza i jedyna w tym zestawie piosenka, jej autorami są bracia Delcour.
„Wals op mars” to znów piękny duet akordeonu i dud. Jazzujące dźwięki wciąż są tu obecne, ale nie daje się nam zapomnieć, że to jednak muzyka folkowa. Funkująca gitara w „Poncherello terminal” wprowadza nowocześniejszy klimat, jednak jest to tempo, jakie znamy choćby z irlandzkich jigów, nie dziwi więc że dołączają zaraz ludowe instrumenty i całość zmienia nieco charakter. Jednak klimat folkowego funky pozostaje, kojarząc się nieco ze szkockim Capercaillie.
Elektryczna gitara rozpoczyna też „Gazpach Kiss”, który przybiera wreszcie formę ludowego tańca. Jednak tempo jest mocno połamane, widać, że zespół bardzo lubi bawić się aranżacjami.
„Baseball uniform bats” zaczyna się od melodii granej na saksofonie tenorowym, szybko jednak zastępuje ją duet dudziarsko-akordeonowy. W tle tymczasem gitara i bas podkładają rytm rodem z muzyki ska. W środku utworu mamy jazz-rockową wstaweczkę zagraną na gitarze, poczym wracamy do głównego motywu. Z kolei „G-kracht” kojarzy mi się z jazz-folkowymi poczynaniami muzyków bretońskich, które dane mi było juz na kilku płytach slyszeć. Jest to podobny sposób myślenia o muzyce. Płytę zamyka dość ostry utwór – „Duck & cover”.
BUB to kapela która tym krążkiem debiutuje, ale słychać wyraźnie, że znacznie poważniej myślą oni o muzyce, niż wiele kapel grających już znacznie dłużej. Przede wszystkim mają coś do pokazania i robią to z powodzeniem.
Brier to formacja wykonująca głównie irlandzkie piosenki i ballady. Ich nagrania można spotkać na licznych składankach, ale płyt autorskich nagrali niewiele – dokładniej dwie, z czego album „Ballads & Craic” to pozycja dwupłytowa.
Z jednej strony hołdują tradycyjnemu brzmieniu takich kapel, jak The Dubliners, czy The Clancy Brothers, z drugiej jednak jest w ich graniu też odrobina irlandzkiego kiczu. Nie chodzi o to, by zbytnio ich krytykować, ale klawisze w balladach mogliby sobie podarować (rzuca się w uszy w „The Mountains Of Mourne” i w „The Spinning Wheel”). Jest to w sumie ukłon w kierunku irlandzkich brzmień z lat 70-tych, ale według mnie zbędny.
Poza tym mankamentem płyta brzmi całkiem ciekawie, zwłaszcza że obok tradycyjnych utworów jest tu kilka coverów (m.in. Tommy`ego Sandsa, Liama O`Reilly, czy Jima McCarthy`ego)
Rewelacyjny jest tytułowy utwór „Paddys on the Net” – komiczna piosenka o Irlandczykach surfujących po Internecie.
Nieźle brzmią też mniej oklepane irlandzkie piosenki tradycyjne, jak „Kitty Donovan”, czy ballada „Come All Ye Fair And Tender Ladies”.
Wśród coverów pozytywnie wyróżniłbym „Don`t Call Me Early In The Morning” i „Ride On”.
Mimo że płyta nie należy do jakichś totalnych rewelacji, można posłuchać tego co ta irlandzka formacja ma do zaoferowania.
Holenderska grupa Blue Dew (tu podpisana jako The Bright Side of Life) łączy umiejętnie tradycje amerykańskiego bluegrassu i irlandzkiego folku. Wraz z tą płytą można mówić o narodzinach Blue Dew.
Kwintesencją ich stylu jest pierwsza kompozycja, właśnie tytułowa „Blue Dew On Irish Grass”, napisana przez Mariusa Kleina. Bluegrass z wyraźnymi folkowymi wpływami. Czasem tu też bywa odwrotnie.
Dużo tu ciekawostek. Znana piosenka „The Fields of Athenry” nigdy jeszcze nie brzmiała tak „kowbojsko”. Tak właśnie mogłaby zabrzmieć w knajpach gdzieś w Kentucky. Z kolei w „I’m a man you don’t meet everyday” pobrzmiewają gdzieś dalekie echa wersji wykonywanej kiedyś przez The Pogues.
Zarówno współczesne kompozycje („My heart’s tonight in Ireland” Andy Irvine`a, „Kilkelly” Paula Jonesa i „Past the point of rescue” Micka Hanly`a), jak i tradycyjne piosenki irlandzkie (wspomniana „The Fields of Athenry”, czy choćby „Far Away in Australia”) i amerykańskie (jak „Hot corn, cold corn” czy „When the sun of my life goes down”) brzmią tu bardzo spójnie. Cały czas wiemy że to jedna i ta sama kapela.
Najlepszy moim zdaniem utwór na płycie, to piękna ballada „Kilkelly”. Są tu echa Planxty, ale też Fairport Convention, świetna piosenka, świetnie wykonana.
Mam nadzieję że na fali powodzenia tradycyjnej amerykańskiej muzyki (głównie dzięki muzyce z filmu „O Brother Where Art Thou?”) sposób w jaki Blue Dew łączą ją z europejskimi korzeniami zdobędzie im wielu zwolenników. Zasługują na sukces.
Szanty i pieśni kubryku to bardzo popularne w naszym kraju. Mamy w Polsce dużą scenę szantową, ale zawsze znajdzie się trochę miejsca dla gości zagranicznych. Myślę że jednym z takich zespołów może być niemiecki Blind Man`s Buff.
Zespół ma w repertuarze zarówno kompozycje autorskie (pisze je Andreas Köpke), tradycyjne pieśnie morza, jak i uznanych współczesnych klasyków (choćby Ewan McColl, czy Cyryl Tawney). Tytułowe „More Sails”, to właśnie utwór Andreasa. Stylistycznie można porównać Blind Man`s do wczesnego i akustycznego grania grupy Great Big Sea. Z resztą to dzięki tej kapeli wiele osób poznało choćby piosenkę „Lukey’s Boat”, którą Niemcy też wykonują.
Przyznam, że strasznie spodobała mi się pieśń McColla „The Fishing” (znana też jako „North Sea Holes”) u nas wykonywana przez Cztery Refy jako „Niech zabrzmi pieśń”. To rewelacyjny utwór, warto posłuchać, podobnie jest z nieco spokojniejszym „Pat do this”, który jest wariantem starej pieśni o Paddym (tu Johnny) pracującym na kolei.
Grupa dobrze wykonuje też tradycyjne szanty – nic dziwnego, gdyż w chóralnych partiach niekiedy wspiera ich doświadczony szantowy zespół Ship`n Whales. Wykonują z nimi między innymi pieśń „Hullabaloo Belay” i trzeba przyznać, że nie ustępują w tym utworze brytyjskim zespołom..
„Do the Gentry want Fish” to znów autorska piosenka Andreasa. Trzeba przyznać, że ma on spory talent do pisania lekkich, ale nie banalnych piosenek.
Oprócz czysto folkowych naleciałości jest tu też lekkie tchnienie nowoczesności. Czasem zabłąka się lekko funkująca gitarka, innym razem w tle zabrzmi jakiś przester, ale ogólnie są to tylko smaczki urozmaicające dobrze wykonany akustyczny morski folk.
Płyta którą mam przed sobą to demo z 2003 roku wzbogacone o 3 utwory. Banalita to czeska kapela folk-rockowa, romansująca z country i poezją śpiewaną.
Pierwsze pięć utworów, to wspomniane demo. Bardzo ciekawe utwory, śpiewane przez uroczą wokalistkę imieniem Dana i jej kolegę imieniem Vlada.
W „Dneskem je to skonceny” skrzypce i harmonijka ustna w połączeniu z rockową sekcją rytmiczną dają naprawdę fajny efekt.
„Okno do pokoje” to wspomniany romans z poezją śpiewaną. Tym razem śpiewa głownie Vlada.
Mandolinka w „Akvarium” nadaje takiego wesołego charakteru. Z resztą piosenka w ogóle jest dość zabawna.
Rockowa ballada „Andele” to całkiem zgrabna kompozycja, która kojarzyć się może z nieco mocniejszymi utworami naszego Cotton Cat. Może wokale brzmią nieco inaczej, ale stylistyka podobna.
Piosenka „Loutky” zaczyna się od gitary i fletu. To też taki poetycki klimat, bardzo ładny i nastrojowy, gdzieś tak w połowie przeradza się jednak w skrzypcowo-gitarową jazdę.
Pozostałe trzy utwory, to nagrania z klubu „Kocour” w Pradze. Wśród nich wyróżnia się „Paint it Black” – ufolkowiony cover grupy The Rolling Stones. Oczywiście z autorskim tekstem Czechów. Skrzypce mogły by brzmieć tu nieco lepiej, no ale cóż, to tylko bonusy do dema. Z tego co mi wiadomo na koncertach oprócz autorskich utworów Banalita gra jeszcze kilka innych coverów, m.in. Nicka Cave`a, Tomma Petty i Bruce`a Dickinsona.
Warto więc posłuchać naszych południowych sąsiadów jeśli nadąży się okazja, by przekonać się samemu, jak im idzie.
