Page 278 of 285

Burach „Deeper”

Szkocki zespół Burach określa się często mianem pop-folkowego, lub nawet poprockowego. Właściwie niekiedy jest to miano trafne, innym razem zaś zupełnie chybione. Jedno jest pewne – to bardzo dobry zespół koncertowy. Widziałem ich zarówno na dużej scenie jak i podczas grania w pubie i żywiołowa (w wersji koncertowej niemal punk-folkowa) muzyka zespołu bardzo mi się spodobała.
Na czele zespołu stoi drobna kobieta Ali Cherry, jej słodki głos potrafi jednak przyjąć niekiedy bardzo agresywną barwę. Zastanawiam się gdzie mieści ona tyle energii. Wokalnie wspiera ją w chórkach niemal cały zespół: akordeonista Sandy Brechin, basista Roy Waterson, skrzypek Greg Borland, oraz grający na gitarach (elektrycznej i akustycznej), mandolinie i banjo Doug Anderson. Do kompletu składu brakuje nam jeszcze perkusisty Eoghaina Andersona.
Podczas gdy gitary, bas i perkusja tworzą tło dla dość popowego śpiewu Cherry, akordeon, skrzypce, mandolina i banjo sprawiają, że muzyka brzmi jednocześnie bardzo tradycyjnie. Wrażenie jest dość niesamowite. Wszystkie utwory, z wyjątkiem jednego to kompozycje zespołu (ten wyjątek, to „Heart of Gold” autorstwa Paula Risi).
Warstwa tekstowa nie jest może najsilniejszym punktem grupy, piosenki nie są złe, jednak w głowie pozostaje po nich niewiele poza refrenami. Melodie są za to świetne, a głos Cherry – doskonały. Utwór biograficzny – „The Life and Times of Johnny Hattersfield” to dość zabawna historia, jedna z lepszych na płycie.
Wspomniany „Heart of Gold” zapada w pamięć ze względu na chwytliwy refren. „Sweet Thing” to z kolei niesamowity utwór ze świetnymi partiami skrzypiec i akordeonu. Podobnie akordeon i skrzypce sprawiają że pamiętamy „And Still There” i „Keep On Shining”.
Czasami słuchając muzyki aż dziw bierze że gra na niej tylko czterech instrumentalistów – tyle się tam dzieje.


Taclem

Burach „Born Tired”

Burach to piątka Szkotów i urocza wokalistka, którzy przeszczepiają do swej muzyki wiele elementów rocka. Elektryczna gitara jest w ich muzyce rónie nieodłączna jak skrzypce i akordeon. Potrafią zarówno doskonale zaaranżować i zagrać kompozycje tradycyjne, jak i stworzyć nowe utwory bazujące na muzyce folkowej.
Wokalistka, Ali Cherry nie tylko pięknie śpiewa, ale też pisze piosenki. Trzeba przyznać że jej utwory są jednak mniej melodyjne.
Utwory instrumentalne są może nawet bardziej interesujące na tej płycie, niż piosenki. Akordeonista Sandy Brechin i skrzypek Gregor Borland maja w nich szansę zabłysnąć i robią to doskonale. Gitarzysta Doug Anderson gra niekiedy bardo połamane rytmy graniczące wręcz z funky.
Jako zespół Burach wypada dość obiecująco. Są tu wszystkie elementy konieczne by zainteresować słuchacza. Przydałoby się jeszcze więcej interesujących piosenek. Zespół za to świetnie wychodzi na żywo. Tym którzy nie mieli okazji oglądać ich na poznańskim rynku polecam choćaż tą płytę.


Taclem

Brenga Astur „Tornando al Abellugul Llar”

Jako że z muzyką galicyjską i asturyjską kontakt mamy w Polsce niewielki (choć z tego co mi wiadomo grono fanów rośnie), tym chętniej sięgnąłem po płytę jednej z bardziej znanych grup uprawiających ten rodzaj celtyckiego folka.
Brenga Astur to nazwa ktorą można przetłumaczyć jako „Siła/Moc Asturii”. Zespół gra tradycyjną muzykę celtycką z północnej Hiszpanii, niekiedy posiłkując się dźwiękami z Irlandii, Szkocji i Bretanii. Oprócz poszukiwań ciekawych melodii członkowie zespołu szukają też ciekawych brzmień, niekiedy wykorzystjąc w ich kreowaniu rockowe instrumentarium. Tam gdzie to pasuje dodają perkusję i gitarę basową, bez wątpienia wpisując się w ten sposób w poetykę folkrockową. A jednak ich muzyka wciąż zachowuje znaczną ilość pierwiastków tradycyjnych.
Wspaniałym przewodnikiem po tej płycie jest dołaączona do niej książeczka w której przeczytać możemy kilka słow (m.in. po angielsku) o każdym z prezentowanych utworów. Nie widzę więc sensu rozpisywać się o pochodzeniu poszczególnych utworach, ani o ilości gości na płycie. Wspomnę tylko o tym, że otwierający płytę „Esi guaje maróse” na szkockich dudach gra gościnnie znany nam już Eric Rigler z formacji Bad Haggis.
Tym co zawsze zwraca miją uwagę kiedy słucham muzyki asturyjskiej jest niesamowite brzmienie tamtejszych dud. Na tej płycie słyszymy zarówno dudy szkockie, jak i asturyjskie gaita. Można je porównać ze soba, słychać różnice jakie są w brzmieniu i technice.
O brzmieniu utworów decyduje również w dużej mierze Marta Arbaz, wokalistka grupy. Piosenki śpiewane są po asturyjsku, ale jak przystało na porządne wydawnictwo mamy tlumaczenia na angielski w załączonej książeczce.
Jeśli uda Wam się dostać tą płytę – polecam gorąco.


Taclem

Bonnie Rideout „Scottish Reflections”

Płyta ta może być odpowiedzą na wszelkie pseudoceltyckie albumy z muzyką relaksacyjną z pogranicza new age. Nie mnie tu oceniać który rodzaj muzyki jest bardziej wartościowy, ale słyszę wlaśnie że można zagrać niesamowicie kliamtyczną muzykę na dawnych instrumentach, bez potrzeby wspierania się orkiestrą z klawisza. Tak więc mamy silny cios tradycjonalistów w nos elektro-folkowców.
Bonnie Rideout bywa określana jedną z najlepszych skrzypaczek szkockich naszych czasów. Nawet jeśli byłaby to opinia nieco na wyrost, to płyta ta udowadnia że ma ona świetny warsztat i duże wyczucie muzyki tradycyjnej. Jest to o tyle ważne że na płycie takiej jak ta próżno szukać opętanych ultra-szybkich jigów i reeli. Tutaj najszybszą melodią jest bodajże marsz. Dlatego też klasę skrzypka poznać tu można raczej po pięknych melodiach, zagranych z wyczuciem i szacunkiem dla tradycji.
Szkocką skrzypaczkę wspiera w tych nagraniach kilku muzyków związanych z wytwórnią Maggie’s Music. Jest wśród nich świetna harfistka – Sue Richards, duet Karen Ashbrook & Paul Oorts, zespół Hesperus, oraz sama właścicielka wytworni (która też nagrywa swoje płyty) grająca na dulcimerze. Oprocz tego słyszymy całą masę innych instrumentów, wśród nich : wiolonczelę, viola da gamba, akordeon, różne flety, dudy szkockie, klarnet, mandolinę i gitarę.
Część utworów jest zapewne znana miłośnikom muzyki celtyckiej, ale to raczej ta mniejsza część. Sporo tu kompozycji mniej znanych, a nawet współczesnych. Część starych została przearanżowana (polecam wariacja na temat „Highland Laddie”) specjalnie na potrzeby tego fonogramu.
Wielbiciele spokojnej muzyki, ktorym łza kręci się w oku podczas patetycznych scen z „Breavehearta” muszą mieć tą płytę. Innym też powinna się ona spodobać.


Taclem

Blind Mole Rat „Viva Zapatta!”

Mam wrażenie że to pierwsze studyjne demo angielskiego Blind Mole Rat. Wcześniej ukazał się w Polsce bootleg (na kasecie) z koncertu w Poznaniu. Tu jakość nagrania prezentuje się dużo lepiej niż na kasetce koncertowej (tytul „Live in Poznan”). Muzyka BMR to połączenie folku i ska z żywiołowym punk rockiem. Pod względem punka to raczej można umiejscowić ich bliżej The Clash niż Sex Pistols. Zespół jest kultowym bandem na angielskiej scenie folk-punkowej.
Mimo iż tekstowo błądzimy tu niekiedy po bezdrożach Meksyku, w muzyce więcej jest korzeni celtyckich niż latynoskich. Jeśli o tekstach mowa, to kaseta zasługuje na znaczek „Uwaga, brzydko mówia”. Jak przystało na punkowców zdarza się chłopakom rzucać „łaciną nieklasyczną”.
Pisanie o poszczególnych utworach mija się tym razem z celem, trzeba po prostu poszukać tego wydawnictwa. Myślę że jedynym sposobem będzie znalezienie sklepu zajmującego się wydawnictwami niezależnymi, lub giełda takich wydawnictwa.


Taclem

Bleeding Hearts „Fly in the Face of Fashion”

Solidne punk-folkowe granie. Ostro brzmiące skrzypce, elektryczne i akustyczne gitary, oraz zaangażowane teksty to charakterystyczna cecha tej płyty.
Właściwie jest to płyta nagrana na żywo, ale poddano ją delikatnym obróbkom studyjnym. Powastał w ten sposób energetyczny album zawierający w sobie elementy żywiołowego grania koncertowego i dość dobre brzmienie.
Właściwie od początku słuchając Bleeding Hearts przed oczyma miałem The Levellers. To dobrze że w czasach kiedy punk-folkowcy z Brighton złagodzili brzmienie i stracili wiele ze swej zadziorności pojawiają się zespoły, które potrafią kontynuować ich dzieło.
Gdyby „Fly in the Face of Fashion” nagrywali Levellersi, to płyta znalazłaby się w ich dyskografii bezpośrednio po trzecim albumie zatytułowanym „Levellers”.
Mimo że swoją muzyką Bleeding Hearts nie odkrywają Ameryki, to niewątpliwie warto zwrócić na nich uwagę, zwlaszcza że piszą fajne, przebojowe piosenki. Zwłaszcza że czasem porzucają klimaty okołoceltyckie, jak robią to w „Russian Girl”.
We wkładce pojawiają się też pozdrowienia dla grup Acress The Border i Lack of Limits, o ktorych na tych łamach jeszcze nie raz pewnie napiszę.


Taclem

Blackthorn „Ratty Shoes”

Z całą odpowiedzialnością chcę nazwać Blackthorn jednym z najlepszych celtyckich zespołów folkrockowych. Jako że pochodzą ze Stanów, majątam sporą konkurencję.
Nie spieszą się jadnak jak punk-folkowcy z Dropkick Murphy’s. Są nieco bardziej żywiołowi od grupy Toma Lenahana. Właściwie to najbliżej im do wczesnych lat grup takich jak Spirit of the West, czy Great Big Sea, tyle że tamte są z Kanady. Muzyka grupy Blackthorn wygląda właśnie tak jak skład zespołu. Sa tu doświadczeni muzycy kolkowi, tacy jak Mike O’Callaghan, czy Seamus Kelleher. Wspierają ich czterej utalentowani młodsi muzycy. Na zbiegu tych temperamentów spotykamy się ze świetną folkrockową muzą.
Nie brakuje niekiedy gitar, są piękne partie dud i whistles. Na dodatek młodsi członkowie grupy udzielaję się tu wokalnie w różnych utworach, dzięki czemu mamy kilku prowadzących wokalistów.
Same piosenki też stanowią wzorcowy przykład takiego grania. Mimo iż są to współczesne kompozycje, to czuć je na milę irlandzkim klimatem. Pomaga w tym fakt, że licznie powplatane są cytaty z muzyki tradycyjnej.
Sporo tu balladek, jak „Carry on”, czy „The Border”, ale mamy też sporo szybszych kawałków (choćby „Matter of Opinion”). Jak przystało na amerykanów grają też celtic-hip-hop-bluesa w stylu Black 47 – „Jig Junk”. Z kolei w akustycznym „Clearmountain Aire” Blackthorne goszczą samego Johna Whelana.
Album jest dedykowany pamięci ofiar zamachu z 11 września 2001. Blackthorn nagrywali w tym czasie swoją płytę.


Taclem

Black 47 „Trouble in the Land”

Amerykański Black 47 to jeden z najbardziej autentycznych przedstawicieli celtyckiego rocka. Oczywiście zespół wywodz się ze środowisk emigranckich, jednak formacja Larry’ego Kirwana nei ma klapek na oczach (a raczej uszach) i wie co się w muzyce dzieje. Nie brak tu obok motywów czysto celtyckich elementów codziennej amerykańskiej rzeczywistości i muzyki.
Już otwierający płytę utwór tytułowy zawiera wokale ocierające się o hip-hop, lecz z wstawkami dęciaków charakterystycznymi bardziej dla dixielandów, a nawet wolniejszych kawałków ska. Połamane współczesna rytmy, elementy tradycji amerykańskiej i irlandzkiej, cieżki rock, hip-hop, polityczne komentarze – wszystko splata się w muzyce Black 47 w jedno. W „Those Saints” mamy niezłą próbkę tego połączenia.
W „Delirious” do głosu dochodzi jeszcze reggae. A jednocześnie cały czas przemykają nam się gdzieś w tle irlandzkie dudy. Z kolei piosenka „Bobby Kennedy” oprócz powyższych elementów ma też muzyczne nawiązania do U2 (choćby gitara w tle).
Jedną z najbardziej celtycko-brzmiących piosenek na płycie jest „Bodhráns on the Brain” z tradycyjnymi melodiami wplatanymi w zwrotki i refren. Nie brakuje też balladki – proszę bardzo „Tramps Heartbreak” dobrze się w tej roli sprawdza.
Mimo iż ze wszystkich znanych mi płyt ta jest chyba najmniej folkowa, to pokazuje zespół w bardzo korzystnym świetle. O ile ktoś lubi celtyckiego rocka.


Taclem

Bilge Pumps „Greatest Hits Vol. VIII”

Nie dajmy się nabrać, nie jest to ósma składanka z przebojami grupy The Bilge Pumps. Po prostu grupę tą tworzy banda zgrywusów. Niniejsza płyta to ich drugie wydawnictwo.
Ta amerykańska grupa najwyraźniej upodobała sobie pirackie klimaty i w tych właśnie poruszają się najpewniej. Śpiewają o morzu, odwadze, bitwach i kobietach. Płytę wypełniają piosenki tradycyjne, szanty, pieśni morza, irlandzkie piosenki folkowe. Niekiedy grupa dorzuca coś od siebie w postaci np. dodatkowych słów. Przykładem może być „Drunken Sailor” (czyżby słyszeli sto polskich zwrotek „Morskich opowieści” ?), czy też „Haula Away Joe”.
Wiekszość utworów wykonana jest a capella, co w niektórych przypadkach (np. „Black & Tans”) dało ciekawy efekt. Pojawiają się też gitary, instrumenty perkusyjne, harmonijka, a nawet didjeridoo. Instrumentalnie jednak nie jest na tej płycie zbyt bogato. Wiele piosenek (a być może wszystkie) z tej płyty polscy słuchacze kapel z kręgów szantowo-folkowych znają z rodzimych wykonań.
Ciekawostką na płycie są aranżacje. Niekiedy twarde i surowe, jak przystało na pieśni morza, ale The Bilge Pumps nie pozwalają zapomnieć że zabawa jest w tym wszystkim najwożniejsza. Może dlatego „The Black Ball Line” zaaranżowano w klimatach zbliżonych bardziej do Jamajki niż angielskich czy irlandzkich wybrzeży.
Jeśli już jesteśmy przy irlandzkich klimatach, to zespół ciekawie interpretuje pubowe standardy, takie jak „Beer” czy „Beggerman”. Ciekaw też jestem jak spodoba Wam się ich wersja „Hiszpańskich Dziewczyn” („Spanish Ladies”).
Z rzadziej wykonywanych piosenek (aczkolwiek dość znanych) mamy tu „The Direlict” – oparte na słynnym motywie z „Wyspy Skarbów” – „Yo Ho Ho and the bottle of rhum”.
Najlepszy na płycie utwór, to niewątpliwie „Grey Funnel Line” autorstwa Cyryla Tawneya.
Jako swoisty bonus dostajemy od zespołu trzy piosenki w sumie całkiem odmienne od reszty płyty. „Bucaneer City”, to rockowy kawałek. „Ar Fa La La Yee-Ha!” brzmi już bardziej folkowy, a właściwie country-folkowy kawałek. Ale jest w nim też perkusja. „Itches In Me Britches” było już na tej płycie w normalnej wersji, bonusowa zaś, to … blues. I to że tak powiem rasowy.
Płyta do polecenia przede wszystkim wielbicielom piosenek morskich.

Rafał Chojnacki

Beolach „Beolach”

Debiutancki album grupy Beolach to celtycka muzyka do tańca, doskonała na wszelkiego rodzaju celidh, kursy tańca i pokazy. Kanadyjska formacja robi jednak wszystko, by przyciągnąć do siebie nie tylko pasjonatów celtyckiego tańca, ale również tych, którzy lubią po prostu posłuchać sobie muzyki folkowej. I wychodzi im to bardzo dobrze.
Na uwagę zasługują dwie grające w kapeli skrzypaczki (obie już z solowym dorobkiem płytowym) – Wendy MacIsaac i Mairi Rankin. Ich skrzypcowy duet tworzy naprawdę niesamowite rzeczy. Wyróżnia się też bardzo pozytywnie Ryan J. MacNeill grający na border pipes i whistles.
Mimo iż jest tu kilka znanych tematów, to dominują melodie, których nie słyszałem. Wiele z nich brzmi inspirująco.
Wśród rzeczy, które warto wymienić na pewno polecam wolny utwór „Holly Bush” i „Superfly” – gdzie swój kunszt pokazuje Patrick Gillis, gitarzysta grupy.
Nazwa kapeli dobrze oddaje jej walory artystyczne, na pewno grają beolach – z młodzieńczą żywiołowością.


Rafał Chojnacki

Page 278 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén