Page 277 of 285

Orkiestra Dni Naszych „Orkiestra Dni Naszych”

Słuchacze znający dzisiejsze brzmienie Orkiestry, a nie znający jej historii mogliby być nieco zaskoczeni słysząc tą kasetę. Co prawda w muzyce Jurka Kobylińskiego zdarzają się jakieś ludyczne odwołania, ale daleko im do dzisiejszego żywiołowego folkrocka. Muzyka jest inna, ale wcale nie znaczy że gorsza, po prostu inna. Podstawową różnicą w brzmieniu jest brak w składzie Michała Jelonka, którego skrzypce są ważnym elementem orkiestrowego brzmienia.
Muzyce towarzyszy niebanalna warstwa tekstowa – wiersze znanych polskich poetów. Przedw wszystkim są to teksty Tadeusza Nowaka, ale nie zabrakło też Edwarda Stachury, Wincentego Fabera i Agnieszki osieckiej (przepiękna „Ballada”).
Nie ulega wątpliwości że debiut Orkiestry Dni Naszych można postawić raczej na półce w sąsiedztwie Starego Dobrego Małżeństwa, ale jak już wspomniałem nie świadczy to w żaden sposób źle o tej kasecie.


Taclem

Orkiestra Dni Naszych „Odkrycia”

Doczekałem się wreszcie nowej płyty Orkiestry. Słuchając jej pierwszy raz już wiedziałem, że czegoś tu brakuje, Chyba wiem czego. Żywiołowośc, na którą zwraca się uwagę przy kontakcie z tą grupą na żywo, gdzieś umknęła podczas sesji nagraniowej. Nie miałem takich problemów z płytą „Folk’n’Roll”, ale to pewnie dlatego, że większośc kawałków z tamtej płyty znałem z koncertów i bardzo dobrze byłem z nimi osłuchany. Do tej płyty pewnie też się przyzwyczaję.
Niewątpliwie mocną stroną płyty są same piosenki. Większość to autorskie utwory Jerzego Kobylińskiego. Muzyka jest naprawde „orkierstowa”, jeśli zna się ten zespół, z pewnościa nie pomyli go z czymś innym. Partie skrzypiec grane przez Michała Jelonka poprostu zwalają z nóg. Liryczne nuty w balladach, skoczne, taneczne melodie w energicznych utworach, to jeden z najważniejszych atutów zespołu i na pewno tej płyty. Zakręcona aranżacja „Tańca węgierskiego” Brahmsa przypomina, że Michał grał kiedyś w kultowym Ankhu.
Płyta jest utrzymana w stylistyce, jakiej zespół, czyli żeglarsko-folkrockowej. Ale jest tu miejsce na niby-country („Piggy”), wspomniany już utwór Brahmsa, czy utwory parodystyczne (doskonale zresztą pasujące do tak wesołej kapeli jaką jest Orkiestra). Energiczne ballady, takie jak „Dwóch władców” i „Święty wiatr”, nostalgiczna „Piosenka dla Gdańska” (za ten utwór mój prywatny medal – mile połechtali mój lokalny patriotyzm :)), czy przebojowy „Barbarossa” to bodaj najciekawsze utwory na tej płycie. Ich przeciwnością jest, według mojej rzecz jasna opinii, jedyny tradycyjny utwór na płycie – „Shenny Grow”. Jest to wersja znanego „Childgrove”, które jeden z zespołów szantowych przeniósł kiedys na nasz grunt jako „Shady Grove”. Ten i podobne tytuły pokutują do dziś. Utwór ma spory potencjał, co udowodniło niegdyś Fairoport Convention (konstruując na jego bazie swój przebój „Mattigrove”). Jednak Orkiestra najzwyczajniej go położyła. Jedynie skrzypce się w nim bronia. Aranżacja typu „spokojnie/z kopem/spokojnie” jakoś się nie sprawdziła. Ilekroć słucham płyty, przewijam ten utwór.
Na płycię są również bunusy. W tym dwie wersje utworu „Piggy”, zaśpiewana w jezyku Ungu Runga (hmmm :)) i wersja „konkursowa”, czyli karaoke. Poza tym bonusem jest również „Bacha”. Kawałek, który ma szansę stać się koncertowym hitem jest jednak bardzo ryzykownym nagraniem. Jawna parodia nurtu disco polo (nie pierwszy z resztą raz Orkiestra wyśmiewa się z tego gatunku) może nie spodobać się części publiczniści dzisiejszych imprez folkowych nastawionych na „bratanka i piwo”. Ale mi się podoba :).
I jeszcze parę słów o szacie graficznej płyty. Zmiana wydawcy nie odbiła się negatywnie na stronie wizualnej wydanego albumu. Dość bogata szata graficzna i opisy do poszczególnych piosenek sprawiają, że wkładkę przegląda się dość wnikliwie. Szkoda tylko że nie ma jakiegoś komentarza skupiającego w całość zawarty na płycie materiał. No ale to i tak jeden z lepiej wydanych fonogramów na folkowej scenie.


Taclem

Mirosław Peszkowski „Pestka”

Właściwie na płycie jest napisane tylko „Pestka”. Jednak każdy kto choć troche poznał się na historii polskich piosenek żeglarskich wie na pewno że jest to przezwisko Mirosława Peszkowskiego – przed laty założyciela słynnej formacji Packet, jednego z członków pierwszego wcielenia Starych Dzwonów.
W środowisku żeglarskim od jakiegoś czasu mówiło się o wydaniu płyty „Pestki”. Byłem przekonany że będzie to zbiór nagrań archiwalnych (jak w przypadku płyty Janusza Sikorskiego). Okazało się jadnak, że Mirek Peszkowski wszedł do studia i z towarzyszeniem zaproszonych muzyków nagrał nowe wersje utworów które wykonywał z powodzeniem zarówno w długich rejsach, jak i na szantowych estradach. Wśród muzyków znaleźli się również znani instrumentaliści, jak choćby Jacek Jakubowski (Krewni i Znajomi Królika, Gdańska Formacja Szantowa), czy Tadeusz Melon (Zejman i Garkumpel). Dzięki nim momentami nawet współczesne piosenki brzmią jak folkowe standardy.
Z wyjątkiem piosenki „Nieczułe morze” są to kompozycje „pre-Packetowe”. Piosenki są zarówno autorstwa „Pestki” („Już wypływa statek w morze”, „Wielkie okręty”, „Śnieg i mgła”, „Cały dzień na szlaku”), jak i innych twórców. Z tej drugiej kategorii na szczególną uwagę zasługują wymieniane w śpiewnikach, ale rzadko grywane na scenie stare piosenki, jak choćby „Kliper Marzenie”, „Wysoki brzeg w Dundee” i „Bramy Meksyku” (wszystkie trzy to utwory tradycyjne z polskimi tekstami). Są też liczne kompozycje innych autorów, które z różnych powodów znalazły się w repertuarze Mirka (W tym słynna „Itaka”). Kilka utworów to kompozycje autorskie napisane do słów różnych autorów (tytułowa „Pestka”, „Ballada o statku widmie”, „Morska ballada” i wspomniane już „Nieczułe morze”).
Ta płyta to swoiste wydarzenie, powrót na scenę morskiego barda i to w dobrej formie. Mam nadzieję że odbędzie się kilka koncertów z okazji wydania tego krążka.


Taclem

Mietek Folk „Spisek Collinsa”

Szantowy odpowiednik heavy metalowego Running Wild. Dlaczego ? Otóż Running Wild to zespół który ukochał sobie piracką poetykę. Podobnie jest z formacją Mietek Folk. „Spisek Collinsa” to ich trzecia płyta.
Mimo iż zespół nawet w nazwie ma słowo „folk”, to nie ma w repertuarze zbyt wielu piosenek tradycyjnych. Kompozycje członków zespołu to zazwyczaj piosenki o piratach, żeglarzach… i o miłości i to nie zawsze do morza. Słychać że muzykom nie obce klimaty irlandzkie, ich pierwsza płyta („Jolly Roger”) zawierała bardzo dużo nawiązań brzmieniowych właśnie do celtyckich klimatów. „Spisek Collinsa” przynosi nam bardziej folkrockową nutę. Nie zawsze wychodzi to na dobre, zagrany bałaganiarsko utwór „Morscy muszkieterowie” (melodia „The Drunken Sailor”) jest jednym z największych błędów płyty.
Mietek Folk doskonale odnajduje się w konwencji ballady. „Okręty” to bardzo stary ich utwór, jednak nowa aranżacja bardzo mu się przysłużyła. W podobnym tonie utrzymane są utwory „Pieśń pożegnań”, „Kapitan Błażej” i „Powrot do domu”. Część piosenek zespołu wyróżnia charakterystyczne brzmienie gitar. Już w pierwszym utworze – „Posłuchaj morza” – mamy doskonałe przykłady takich „mietkofolkowych” solówek. Słychać w nich choćby echa The Eagles, jak w „Port Royal”
Mocną stroną grupy są śpiewy chóralne, wiedzą to bywalcy koncertów na których wystepują. „Morskie pogody” są doskonałym przykładem takiego brzmienia. Niestety produkcja studyjna tym razem nie pozwoliła chyba zespołowi rozwinąć skrzydeł.
Piosenka „Marta” to swoisty cover. Muzyka jest tradycyjna, ale tekst napisał Marek Smolski, z zespołu Trzeci Pokład, znane też jest nagranie zarejestrowane przez Piotra Zadrożnego. W wersji grupy Mietek Folk doszukać można się wpływów The Pogues. Podobnie z resztą jest również z piosenką „Toast 2”.
Tytułowy „Spisek Collinsa” to jedna z nowych piosenek, choć opowieść jest w znanym pirackim klimacie, to słychać że muzyka zepołu trochę się rozwinęła, nie jest tak jednostajna, jak to kiedyś bywało.
Płytę kończy miłe instrumentalne intro.
Lubię ten zespół, ale muszę stwierdzić że to jak dotad chyba najsłabsza ich płyta. Pierwsza, wspomniana już wyżej miała sporo niedoróbek, ale za to niesamowicie łapała za serce entuzjazmem. Druga („Ucieczka z Nassau”) to podobny klimat, tyle że zespół już bardziej dojrzały. Natomiast na „Spisku Collinsa” słychać że trochę chyba zabrakło jakiejś ogólnej koncepcji. Są tu stare, nierejestrowane dotąd utwory, kilka nowszych, ale mimo ciekawych aranżacji nie robią już takiego wrażenia. Być może też trochę w tym winy realizatora, bo ja kwspomniałem płyta nie brzmi najlepiej.


Taclem

Mechanicy Shanty „Live

Pierwsza płyta odnowionego składu Mechaników Shanty. Różnice muzyczne sprawiły że część muzyków poprzedniego składu (bardziej folkrockowego) zostało przy Sławku Klupsiu (tworzą obecnie formację Atlantyda), zaś Henryk Czekała („Szkot”) reaktywował Mechaników w składzie zbliżonym do oryginalnego z roku bodajże 1987.
W ten sposób wróciły do ich repertuaru tradycyjne, ładnie rozłożone na głosy szanty klasyczne (jak choćby „Maringo”, „Paddy Works On The Railway”, czy „Eliza Lee”).
Cóż można napisać o piosenkach z tej płyty, skoro to w 80% żeglarskie klasyki (jak choćby „Dziki Włóczęga” czy „Irlandzki Wędrowiec”).
Jest tu kilka utworów, które dotąd nie pojawiły się na wydawnictwach Mechaników, są to: instrumentalne „Old Joe Clark/Row Britania”, „Polka” – znana bardziej jako „Co się zdarzyło jeden raz”, szanty „Linia Czarnej Kuli”, „Floryda” i nieco obsceniczna acz zabawna „Słodka Jane”. Za to stary utwór „Maui” zaprezentowali w nowej, choć bardzo subtelnie zmienionej, aranżacji i z rozwiniętym tekstem.
To doskonała płyta, zwłaszcza gdy słucha się jej po powrocie z Ich koncertu…


Taclem

Mechanicy Shanty „W granicach folku”

No proszę jaki ładny tytuł. Mechanicy zawsze pozostawali jednym z najbardziej folkowych zespołów z kręgów piosenki żeglarskiej. Kiedy ukazała się ich pierwsza płyta (LP. „Mechanicy Shanty”) porównano ich do Dublinersów. Był to rok bodajże 1987. No i w sumie podobnie grają do dziś.
Mechanicy należą do zespołów które kombinują, zaś „Szkot” (Henry Czekała – wokalista) słynie z ciekawych tekstów często nie mających nic wspólnego z oryginałami. Działająca niegdyś spółka autorska H.Czekała / S. Klupś stworzyła teksty takich żeglarskich przebojów jak „Dziki Włóczęga”, „Maui” czy „Marco Polo”.
Na płycie mamy wszystko czego można by się spodziewać po Mechanikach Shanty. Są żywiołowe piosenki, jak choćby otwierająca album „Bitwa”, czy „Piracki Bryg”, są ballady – jak „Saint Mary”, utworek instrumentalny – „Radość żeglarza”, oraz shanty śpiewane a capella – jedna z wersji „Roll Alabama Roll” czy „Ciągnij, chociąż mokre plecy”. Ale mamy też więcej. Choćby zgrabna piosenka „Mechanicy”, autorstwa Leszka Klupsia, która przedstawia po kolei poszczególnych członków zespołu.
Płyta pokazuje że mimo tylu lat na scenie Mechanicy nie stracili radości płynącej z grania. No i poza tym jest „w granicach folku”.


Taclem

Mechanicy Shanty „Mechanicy Shanty”

Jedna z najwazniejszych płyt w rozwoju polskiego rychu szantowego. Jednocześnie, jak przystało na Mechaników jest to album bardzo folkowy. Trudno po kilkunastu latach mierzyć się z płytą na której znajdują się niemal same żeglarskie przeboje, ale zobaczymy co da się z tym zrobić.
Przede wszystkim płytę można podzielić na dwie części – szantową i folkowo-morską. Niby tradycyjne szanty to też folk, ale dokonując takiego podziału łatwiej uzmysłowimy sobie skąd wziął się dzisiejszy ruch szantowy i dlaczego wygląda tak a nie inaczej.
Zacznijmy od tradycyjnych szant – pieśni pracy. Najbliżej oryginału jest tu „Maringo”. Twardy głos Szkota, anglojęzyczne wokale, to rzeczywiście brzmi jak pieśń pracy. Równie mocno kojarzy się z morskimi śpiewami stylizowana na tradycyjną szantę pieśń Kena Stephensa „Herzogin Cecille”. Podobnie jest z „Sześć Błota Stóp” , która to pieśń stała się nieodłączną towarzyszką żeglarskich imprez. „Paddy Works On The Rialway” to niewątpliwie pieśń pracy, choć raczej nie żeglarska. Ciekawi mnie natomiast angielska wersja tekstowa wykonywana przez Mechaników. Choć spotkałem się z kilkoma innymi wykonaniami, nigdy nie powtórzył się taki tekst jak tu.
Swoistym przejściem pomiędzy szantami a folkiem można nazwać mechanikowskie wersje „Lowlands Away” i „Santiano”. Obie te pieśni znane są zarówno jako pieśni pracy, jak i piosenki folkowe. Pierwsza przypomina tu tradycję irlandzkich lamentów, druga to kolejny evergreen zespołu.
Folkowe wcielenie Mechaników to przede wszystkim ukłon w kierunku tradycyjnego grania w stylu The Dubliners. Właśnie do tego zespołu porównywano ten debiutancki album najbardziej. Irlandzkie folkowe piosenki, takie jak „The Wild Rover” czy „Spanish Lady”, w świadomości wielu słuchaczy funkcjonują dziś raczej jako „Dziki Włóczęga” i „Hiszpanka z Callao” Mechaników.
Z pozostałych utworów też możemy wyłowic perełki. Rozpoczynający płytę utwór „Żegluj!”, pochodzący z Kanady to jeden z fajniejszych kawałków żeglarskich jaki wogóle napisano. Podobnie jest ze „Starą Latarnią” z tekstem Sławka Klupsia, z „Marco Polo” czy z nieśmiertelną „Maui”.
Dziś Mechanicy to trochę inny zespół, Sławek ma swoją Atlantydę, a Szkot po przygodzie z zespołem Ryczące Dwudziestki też śpiewa nieco inaczej.
Jestem pewien że gdyby nie pierwsze nagrania grup takich jak Cztery Refy, Packet czy właśnie Mechanicy Shanty nie mielibyśmy tak prężnej sceny celtycko-folkowej. Wiele osób przez piosenkę żeglarską trafiło do środowiska folkowego. Między innymi dzięki tej płycie.


Taclem

Capercaillie „Crosswinds”

Starsze nagrania Capercaillie to jedna z najlepszych rzeczy jakie sie w muzyce szkockiej wydarzyły. No dobrze, może nie jestem zbyt bezstronny, ale uwielbiam brzmienie tej grupy do płyty „Delirium” włącznie.
„Puirt A Beul” to jeden z najciekawszych utworów w całym repertuarze grupy. Z resztą znamy go też w polskiej wersji, jako „Konie” Krewnych i Znajomych Królika. To właśnie Jackowi z tej grupy zawdzięczam moje zainteresowanie Capercaillie.
Na płycie „Crosswinds” osiągnięto idealną symbiozę łagodnych dźwięków celtyckich ballad zaśpierwanych aksamitnym głosem Karen Matheson z czymś co pod koniec lat 80-tych określono jako „celtic funky”.
Pierwsze z tych utworów przypadną pewnie do gustu choćby miłośnikom irlandzkiego Clannadu.
Drugi rodzaj utworów stanowił punkt wyjściowy dla wielu kapel dziś grających połączenie muzyki tradycyjnej z nowoczesnymi rytmami. Capercaillie otworzyło też oczy wytwórni łytowych na taką muzykę. W Polsce, poza Królikami, istniał też ciekawy zespół Maidens (wcześniej Little Maidens) czerpiący garściami z dorobku i stylistyki Capercaillie.
Niesamowite rzeczy na tej płycie wyczynia nie tylko wokalistka. Prawdziwą gwiazdą, co słychać w wielu utworach jest akordeonista Donald Shaw. Wiele utworów prowadzi razem ze skrzypkiem – Charlie McKerron’em.
Co ciekawe na stronie zespołu próżno szukać informacji o tym (jednym z najlepszych) albumie. Wczesny etap swojego grania grupa zamknęła składanką „Dusk Till Dawn”.


Taclem

Camel „Harbour of Tears”

Recenzja art-rockowego zespołu w folkowym serwisie? No ale musicie przyznać, że okładka wygląda bardzo celtycko. I tak właśnie zaczęła się moja przygoda z tą płytą – od okładki. Anioł, statek i plecionka celtycka.

Andy Latimer, lider grupy Camel oddaje tą płytą hołd swoim przodkom. A tak się składa,że dziadek Andy’ego był irlandzkim emigrantem. Dlatego też płytę otwiera piękna „Irish Air” – jedyny utwór na płycie oparty na tradycyjnej melodii. Później trafiamy do tytułowego Portu Łez. Cóbh było takim portem, stąd wypływano za Wielką Wodę. Opowieść o emigrantach snuje się dalej, aż docieramy do mojej ulubionej piosenki z tej płyty – „Eyes Of Ireland”. To opowieść jaką dziadek snuje wnukom przed zaśnięciem.

Płyta urzeka pięknem. Sprawiła, że sięgnąłem po inne albumy tego zespołu, ale żaden mnie tak nie urzekł. Jest jeszcze piękna „Snow Goose”, oparta na bajce, ale dla mnie Camel to przede wszystkim „Harbour Of Tears”.


Taclem

Caliban „Caliban”

W przypadku tej płyty mogę mówić o szczęściu. Od kilku lat jestem fanem amerykańskiej grupy folk-rockowej o nazwie Tempest i jej charyzmatycznego lidera Lief’s Sorbye (Norwega, znanego też choćby ze współpracy z grupą Golden Bough). Wszystko to za sprawą płyty „Turn of the Weel”, która miała swoją polską reedycję. Wiedziałem też że Lief’owi zdarzało się nagrywać poza macierzystą grupą, no i jeden z jego projektów miał być akustycznym duetem folkowym o nazwie Caliban. Dlatego też kiedy płytę Calibana znalazłam w paczce przesłanej przez Magna Carta naprawdę nie mogłem się doczekać kiedy posłucham zawartej na płycie muzyki.
Od nagrań Tempestu różni Calibana przede wszystkim akustyczna formuła. Lief’owi towarzyszy tu Michael Mullen, skrzypek (obecnie gra w Calibanie Sue Draheim, będąca również skrzypaczką Tempest). Ta dwójka muzykó wytworzyła niesamowitą atmosferę, dzieki wokalowi Lief’a podobną do Tempest, ale jednocześnie bardzo odmienną. Przede wszystkim więcej to czysto folkowego grania, nie ma art-rockowych poszukiwań, którym oddaje się Sorbye w swej elektrycznej grupie. Z kolei jeśli chodzi o repertuar, to Caliban nie odbiega za daleko. Celtyckie tańce („The Open Door”, „Tipsy Sailor”, „The Pony Set”, „Major Malley” i „Company of Wolves”) sąsiadują z piosenkami, w których Lief mocno odcisnął swoje piętno (jak choćby „The Journeyman” i „Bold John Barleycorn”, do których Sorbye napisał nową muzykę). Nie zabrakło też miejsca na covery. Mamy tu piękną balladę „Beeswing” Richarda Thompsona (niegdyś filar Fairport Convention) i piosenkę „Oh No” Billa Connoly’ego, kanadyjskiego komika, aktora i piosenkarza z lat 60-tych.
Podobnie jak w przypadku płyt grupy Tempest, tak i tu Lief sięga po jeden utwór z rodzinnej Norwegii. Jest to miłosna pieśń „Jeg Lagde Meg Sa Silde”.
Do kompletu brakuje nam tylko brytyjskiej ballady „What Put the Blood ?”. Ciekawostką jest, że piosenka jest wykonana a capella.
Mam wrażenie że Lief pokusił się tu na pomysły dla których nie znalazł miejsca w Tempest – i słusznie. Mam nadzieję, że obok świetnych (jak ostatni album „Balance”) albumów tej kapeli znajdzie też czas na kolejny album Caliban


Taclem

Page 277 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén