W 1993 roku czterech uczniów – Cathie, JC, François i Thibaud założyło Vae Victis – grupę, która stała się pionierem RIFu [Rock Identitaire Français] czyli francuskiej sceny tożsamościowej. Ich motto to: „człowiek bez pamięci jest jak drzewo bez korzeni”.
Rozrzut stylistyczny utworów Vae Victis jest dość duży – od „czysto bretońskiej” piosenki „Le Vin Gaulois” po mniej celtycką „Sous Les Bombes”. Jednak mimo wszystko, to co tworzą określić można jako „rock celtique” i na każdej z płyt słychać celtyckie inspiracje. A tych płyt zespół wydał 4 – „Vae Victis” (1995), „Clovis” (mini-album 1996), „Quand les vents tournent” (1997) oraz „Hors-la-loi” (2000).
Niestety płyta „Hors-la-loi” jest ostatnią i kolejnej raczej nie będzie, albowiem zespół już nie istnieje [no chyba, że „Vae Victis” zmartwychwstanie]. 21 czerwca 2000 zagrali w Paryżu swój ostatni koncert…
Przed rozpadem grupy w jej skład wchodzili: François (gitara i śpiew), Fabrice (instrumenty klawiszowe, klarnet, flet i chór), Philippe (chór, śpiew), Vincent (bas, akordeon) oraz Thibaud (instrumenty perkusyjne, bodhran).
Już w 1996 roku z grupy odeszli: JC oraz Cathie i stworzyli grupę „Ile-de-France”. Po rozpadzie Vae Victis dołączył do nich Thibaud. Fabrice założył zespół Kaiserbund.
Page 187 of 285
Danar to jedna z najciekawszych grup grających muzykę celtycką w Polsce. Twórczość zespołu nawiązuje do nowoczesnego folku irlandzkiego. Tradycyjne tańce i piosenki są dla nich punktem wyjścia do tworzenia własnych wizji muzycznych, łączenia w jedno pozornie obcych sobie światów. Nazwa „Danar” (irl. „obcy”, „barbarzyńca”) wskazuje na swobodny stosunek muzyków do interpretacji tradycji muzycznej. Można tu usłyszeć nutę jazzową, puls swingu, kołysanie bossa-novy, dźwięki ze wschodu. Każdy z muzyków wnosi to, co jest mu bliskie. Wszystko to spajane jest w jedną całość głęboką fascynacją tradycyjną kulturą muzyczną Irlandii i innych krajów celtyckich. Koncerty zespołu wciągają w swoisty taniec emocji. Tradycyjne akustyczne instrumentarium z Zielonej Wyspy wzbogacone jest bębnami z innych kultur świata.
Zespół zadebiutował w 2004 roku na Festiwalu Kultury Celtyckiej w Dowspudzie, zagrał również podczas reaktywacji tego kultowego festiwalu w roku 2007. Występował na najważniejszych festiwalach muzyki celtyckiej: „Zamek” w Będzinie (2005, 2006, 2007), „Magiczne Wyspy Zielone” w Krakowie (2004), w cyklu „Echa Celtyckie” w Warszawie (2005, 2006) oraz na wielu innych scenach w całej Polsce. W grudniu 2006 roku zdobył wyróżnienie specjalne na XVI Festiwalu „Mikołajki Folkowe”. Podczas XVII edycji „Mikołajków Folkowych” Patrycja Napierała zdobyła nagrodę dla wyróżniającej się instrumentalistki. Muzycy zespołu podróżują na Zieloną Wyspę by poznawać muzykę przez wspólne granie z Irlandczykami na popularnych tam sesjach i przenoszą ten zwyczaj na polski grunt.
Zespół tworzą:
Małgorzata Mycek – śpiew, instrumenty perkusyjne
Ewelina Grygier – irlandzki flet poprzeczny, mandolina
Tomasz Biela – gitara akustyczna, chórki

Stare Dzwony „Więcej żagli”
Niełatwo było do niedawna dostać ta płytę. Dwadzieścia lat temu wyszła na winylu, później piosenki te, ale w nieco innych wersjach występowały na innych płytach Starych Dzwonów. Ale te wersje to rzadkość. Teraz dzięki magazynowi „Rejs” otrzymujemy reedycję kompaktową.
Stare Dzwony to zespół-historia, a ta płyta to historyczna sesja – pierwsza i w założeniu jedyna.
To już całkiem inna płyta Jurka Porębskiego, niż poprzednie, archiwalne nagrania. To już nie tylko gitara i wokal, ale cały zespół, grający ostro w blues-folkowych klimatach. Wspierają tu Porębskiego: Andrzej Korycki – kolega grający z nim na co dzień w zespole Stare Dzwony, oraz żeński chórek.
Są tu starsze piosenki, jak „Sztorm przy Georgii”, ale dominują nowe, niektóre już dobrze ograne na żeglarskich festiwalach. Porębski okazuje się być jak wino – starszy i bardziej doświadczony pisze coraz lepsze piosenki.
W nieco szerszej formie nagrania Porębskiego (popularnie zwanego Porębą) brzmią ciekawie, nieco mniej monotonnie niż klasyczne, gitarowe klimaty. Piosenki takie, jak: „Regaty”, „Portowa tawerna”, „Morski Sarmata”, czy napisany do spółki z Koryckim „Radio Szczecin 1” już są, lub mają szansę zostać żeglarskimi przebojami.
Ci, którzy znają koncerty Porębskiego, wiedzą, że nieobcy mu jazz. Nic w tym dziwnego, był on bowiem kiedyś obiecującym jazzmanem, ale poświęcił się w końcu swoim morskim balladom. Ale czasem lubi pograć na trąbce i pojazzować, jak choćby w piosence „Rozmowa z dziadkiem”. Może się ona wydać nieco inna od reszty, ale wierzcie mi, po prostu uzupełnia ona wizerunek Poręby.
Piosenka „Warszawski dworzec” udowadnia, że autor nie zamyka się wyłącznie w ciasnej przegródce piosenek o żaglach, choć i tu pojawia się ich wspomnienie, ale raczej jako alegoria. Tym razem okazuje się, że jest on też bacznym obserwatorem otaczającego nas świata.
Na świecie byłaby to płyta z gatunku „maritime folk” z ewentualnym przymiotnikiem „contemporary”. U nasz to „szanty”. A dla mnie to dowód na to, że przypinane etykietki nie mają znaczenia, zwłaszcza jeśli płyta ciekawa.
Ci z Was, którzy interesują się tym co ciekawego dzieję się w celtyckim rocku na świecie, najprawdopodobniej zetknęli się już z Sammy`m Hornerem. Na co dzień dowodzi on punk-folkowa ekipą o nazwie The Electrics, udziela się też w ruchach chrześcijańskich, oraz nagrywa solowe płyty. Nic więc dziwnego, że akustyczny album „Acoustic Celtic Praise” zdobi na okładce celtycki krzyż.
Sammy pisze własne piosenki, i z niewielkim wsparciem tradycyjnych melodii właśnie jego autorski repertuar wypełnił tą płytę. W nagraniach pomogli przyjaciele, ale płyta ta zdecydowanie odcina się od tego, co gra w The Electrics.
Jeśli już jesteśmy przy piosenkach Sammy`ego, to warto wspomnieć o balladzie „Take This Bread”, to jedna z najpiękniejszych współczesnych ballad napisanych w klimacie irlandzkiej piosenki. Sammy zbliża się tu trochę do wokalnej maniery Shane`a MacGowana, choć nie wchodzi w typowe dla niego, skrzekliwe rejestry.
Czasami płyta ta przypomina „Bring `em All In” Mike`a Scotta, z tą różnicą, że Sammy Horner pozostaje wciąż w obrębie celtyckich dźwięków.
To, że płyta jest akustyczna, nie oznacza zaraz, że wypełniają ją wyłącznie ballady. Wręcz przeciwnie, jest tu też coś z przytupem, ale akustyczna formuła sprawia, że może być to znacznie lżej strawne dla folkowych ortodoksów.
Brzmienie grupy Fonn Mhor to wypadkowa irlandzkiej muzyki tradycyjnej z potężnym brzmieniem instrumentów perkusyjnych, oraz elementami etnicznymi nieco egzotycznymi dla przeciętnego celtofila. Formuła, którą narzucił sobie zespół sprawia, że ich granie jest nie tylko ciekawe, ale faktycznie bardzo wartościowe. Pozwala spojrzeć na muzykę irlandzką trochę inaczej – w sposób bardziej otwarty.
Mimo że ich olbrzymim atutem jest energiczne granie, to nie stronią od balladek. Taka np. „Dolly” to przykład spokojnej, kołysankowej niemal piosenki i w takich utworach też sprawdzają się nieźle.
Niekiedy pobrzmiewają tu lekko jazzowe echa, wówczas czujemy się, jakbyśmy rozparli się w miękkim fotelu – z jednej strony słuchając muzyków tradycyjnego Planxty z drugiej jazzującego Pentangle.
Oczywiście w idealnej harmonii. Innym razem, jak w utworze „Liberty” mamy do czynienia z czystym brzmieniem rodem ze wczesnego Clannadu.
Taką muzykę nazywa się country-folkiem. Są tu wpływy starej tradycyjnej szkoły country, nieco bardziej autorskiego folku i europejskich tradycji z Wysp Brytyjskich. Baczny słuchacz znajdzie tu jednak też czasem coś z cygańskich brzmień skrzypiec. Nic w tym dziwnego, już od pierwszego utworu słychać przecież, że wokaliści śpiewa po węgiersku.
Są tu silne wpływy bluegrassu („Centrifuga”, „Hé fiú, adj neki bátran!”), ale też piosenki nieco w stylu Johnny`ego Casha („Drága otthon”).
Łatwo wpada w ucho piękna folkowa ballada „Erdei virág”. Nie obraziłbym się, gdyby to w takim kierunku wyewoluowała twórczość zespołu. Choć oczywiście nie może być samych ballad na takiej płycie. Stąd też czasem przydarzają się Węgrom takie utwory, jak opętańczy, instrumentalny „Párbaj”.
Niestety nie jest to płyta zbyt równa. Nie brakuje to śmiesznawych, ale w gruncie rzeczy słabych kompozycji, jak choćby „Száz meglepetést hoz a nyár”, czy „Nagy-budapesti aszfalt-country”.
Płyta nalezy do dobrej średniej jako album z bardziej folkowym country. Do tego dostają jeszcze kilka plusów, za ciekawostkę, jaką jest country po węgiersku.
Dwanaście autorskich piosenek Suzzany Owiyo w folkowych aranżacjach, to jedna z najciekawszych afrykańskich płyt jakie słyszałem. Jest tu co prawda odrobina romansu z popem, czy nawet lekkie tchnienie muzyki spod znaku new age, jednak podstawa to gitara i głos artystki.
Suzzana śpiewa w dialekcie Lua, pochodzącym z Kenii. Trzeba przyznać, że zwłaszcza w piosenkach z chóralnymi śpiewami, jak „Ngoma” taki język brzmi rewelacyjnie. Czasem zdarza się, że fragmenty, lub całe piosenki są w języku angielskim (choćby „Masela”), nie psuje to jednak w żaden sposób nastroju płyty.
Nieco gorzej jest z elementami popu, jednak nawet te nie psują świetnego klimatu płyty. Zbliżamy się wówczas do klimatów Tracy Chapman, a czasem nawet w okolice kubańskiego ethno-popu, lub nawet klimatów jamajskich („Lek Ne Wounda”). Przyznam jednak że mi podobają się raczej bardziej etniczne fragmenty albumu.
Mimo, że cała płyta nadaje się do wielokrotnego słuchania, to najlepsze wrażenie robi przebojowy wstęp w postaci piosnki „Kisumu 100”. To prawdziwa perełka. Ten sam utwór kończy płytę jako remix. Nie jest to już jednak to samo. Zdecydowanie pierwsza wersja pasuje mi bardziej.
Tą płytę znam od dawna, przez długi czas nie planowałem jednak o niej pisać. Co prawda uważam, że granice folku powinny być jak najszersze, chętnie więc witam w nich wykonawców z „Krainy Łagodności”, ale Kasprzycki raził mnie nieco lekką nutką popu na tej płycie. Przemyślałem to wszystko jeszcze raz po tym jak zobaczyłem go całkiem niedawno jako gościa na koncertach zespołu Carrantuohill. Śpiewał tam irlandzkie ballady i jakiegoś bluesa, był to świetny powrót do wizerunku barda, który przylgnął do Roberta przed tą płytą. Bo przecież wszystkie te piosenki były początkowo znacznie skromniej aranżowane.
„Niebo do wynajęcia” to wciąż największy przebój Roberta. Ta ciepła piosenka zagrana na płycie w lekko swingujący sposób ma przecież głębokie bardyjskie korzenie. Taka sama tradycja zagnieździła się w pięknej balladzie „Zapiszę śniegiem w kominie”.
Z kolei żywiołowe „Mam wszystko jestem niczym” nawiązuje zarówno techniką grania, jak i temperamentem do klimatów flamenco. Podobnie jest również z piosenką „Santa Teresa d`Avila”. „Zielone szkiełko” jest o krok od niemal irlandzkiego klimatu. Gdyby tylko saksofon zastąpiono irlandzkimi dudami… Szkoda, że wówczas Robert nie współpracował jeszcze z Carrantuohillem.
Nie brak to oczywiście innych wpływów, choćby elementów tradycyjnego jazzu i swingu w „Sam wiesz”.
A jednak album kończy zdecydowanie folk-rockowy „Ja nie śpię ja śnię”.
Taką płytę mógł nagrać tylko facet, który wśród swoich idoli niemal jednym tchem wymienia Leonarda Cohena, Karela Kryla, Włodzimierza Wysockiego, Woody Gutchrie`go, Boba Dylana i Jacka Kaczmarskiego. Oni też tu są.
Nie jest to najczystszej wody album folkowy, ale nieźle się go słucha i warto go polecić nie tylko łagodnym i folkowcom.
Piękna, urzekająca muzyka celtycka. Właściwie należałoby zaliczyć album do nurtu tradycyjnego w irlandzkim folku. Tyle tylko, że zdarzają się tu aranżacje przesycone niemal jazzową improwizacją. Jeśli do tego dodamy swingującą lekkość, oraz powiemy, że Fromseier Rose to duet składający się z pięknej duńskiej skrzypaczki i doskonałego amerykańskiego pianisty, to może się wydać, że odchodzimy od stereotypu folkowej płyty.
Rzeczywiście nie jest to płyta typowa, choćby przez wzgląd na ten fortepian. Inna wyjątkowa rzecz, to gościnny udział niesamowitej wokalistki Nimah Parsons.
Jednak pierwsze skrzypce gra tu Ditte Fromsrier Mortensen, spod której smyka płyną piękne melodie. Na fortepianie wspiera ją Michael G. Rose, dzięki jego grze płyta napiera nieco neoklasycznego charakteru.
Z kolei udział w tej produkcji Nimah Parsons, to duża ciekawostka. Śpiewa ona w trzech piosenkach („After Aughrim`s Great Disaster”, „Crazy Man Michael”, „Blantyre Explosion”), zwłaszcza druga z nich, piękna ballada z repertuaru Fairport Convention to majstersztyk. Tradycyjna „Blantyre Explosion” co najmniej jej dorównuje.
Duet Fromseier Rose pochodzi z Kopenhagi, ale płyta ta, a właściwie zawarta na niej muzyka powinna otworzyć im drogę na folkowe sceny świata. Nie zachwycają rozmachem i ilością grajków na scenie. Ale za to pięknie grają i udowadniają, że folk to muzyka dla ludzi inteligentnych.
