Page 188 of 285

Celtas Cortos „Vamos!”

Mocny etniczy beat i irlandzki flet, tak zaczyna się ” El alquimista loco” melodia otwierająca płytę „Vamos!” Celtas Cortos. Zaraz potem wchodzą gitary i perkusja. Robi się ostro, a na dodatek melodia trąci nieco Jethro Tull.
Już od drugiego utworu jesteśmy bliżej klimatów charakterystycznych dla Celtas Cortos. Hiszpańska piosenka w folk-rockowym klimacie przypomina o korzeniach zespołu. Jednak i tu nie brakuje skrzypcowo-fletowego duetu w irlandzkiej melodii. W wesołym „Haz tourismo” mamy już mniej irlandczyzny, są za to delikatne wpływy country.
„Madera de colleja” to już hiszpański folk rock, na dodatek z elementami ska. Z kolei „Que voy a hacer yo” kojarzy się nieodparcie z klimatem piosenek The Waterboys. Jeśli dodamy do tego irlandzko brzmiącą wstawkę, to podobieństwo bardzo zasłużone. „Ya esta bien!” to piosenka, której najbliżej w regiony zaludniane przez chłopaków z The Pogues.
Klawiszowy motyw i rockowa gitara to z kolei początek „Hacha de guerra” – jednego z najostrzejszych utworów na płycie. Kiedy gitarę wspierają dudy i skrzypce robi się naprawdę ciekawie. Dla odpoczynku grupa proponuje nam folkową balladę „La senda del tiempo”, pełną ciepła i ocierającą się niemal o klimaty rodem z muzyki pop. Jednak już w „Cuentame un cuento” wracamy do zabawy – tym razem w rytmach celtyckiego calipso. Nie wierzycie? Posłuchajcie!
„La mujer barbuda” to ostry celtycko-rockowy numer, o niemal punkowej motoryce. Po nim dostajemy „dylanowską” w klimacie balladę „Aguantando el tiron” zagraną w lekkim, rockowym stylu, mogącym kojarzyć się z rockowymi balladami Guns`n`Roses. O ile oczywiście Gunsi zagraliby z dudami.
Kończący płytę, nieco patetyczny „Iluvia en soledad” zawiera wstawkę z irlandzkiego „Danny Boy”, jednej z najlepiej kojarzonych irlandzkich piosenek.
Jeśli chodzi o ostry folk-rock, to Celtas Cortos to w tej chwili jedna z niewielu grup w Europie, które mogą ścigać się z niemieckim Fiddler`s Green o prymat pierwszeństwa w kategorii „najlepsza muzyka do zabawy”.

Taclem

Brother „Exit from Screechville”

Rzetelny szkocki folk-rock – takimi słowami najłatwiej scharakteryzować album „Exit from Screechville” formacji Brother. Najłatwiej, nie znaczy prawdziwie, bo mimo, że słychać tu szkockie dudy, to kapela pochodzi z Australii.
Zaczyna się od granego na dudach i perkusji długawego intra, jednak później mamy już do czynienia z dość normalnymi piosenkami, choć zagranymi w stylistyce celtyckiego rocka.
Do lepszych kawałków zaliczyć można tu sporo utworów, co dobrze świadczy o płycie. „The Crow”, „Louie`s return”, „The Next Time”, czy „Take you Back” to świetne piosenki, zawsze miło takich posłuchać. Jednak najciekawiej brzmią, kiedy w rockowe rytmy wplata się australijskie didgeridoo robi się naprawdę ciekawie. Mówiętu oczywiście o utworze „Didg jam”.
W przypadku zespołu Brother folk jest tylko ciekawą ozdobą, jednak tak ozdobionej muzyki po prostu lepiej się słucha.

Taclem

Brave Combo „Box of Ghosts”

Na tej płycie mamy do czynienia z utworami Mozarta, Borodina, Ravela, Pucciniego, Czajkowskiego, Chopina i wielu innych klasyków zagranymi w ciekawy folk-rockowy sposób. Nie brakuje tu jazzu i funky, jest nawet reggae, ale całość zagrana jest głównie w konwencji latynoskiego folk-rocka.
Muszę przyznać, że niektóre aranżacje niemal jeżą włosy na głowie, ale już po chwili się do nich uśmiechamy i takie luźne podejście do klasyki naprawdę cieszy. Wcześniej nie myślałem, że Ravel pisał takie fajne rockowe kawałki, a Brahms stworzył tak bluesową włoską tarantellę.
Nie ma chyba wątpliwości, że w tej muzyce chodzi o dobrą zabawę. Jeżeli miałbym dalej wymieniać, to trafilibyśmy na salsę Offenbacha, knajpiane tango („Jezioro łabędzie”) i salsę („Romeo i Julia”) Czajkowskiego, jazzującego Chopina, czy twista napisanego przez Bizeta. Warto zauważyć jednak, że to nie tylko sama zabawa, a również kawał dobrej roboty.
Macie ochotę na odrobinę obrazoburstwa i dobrej zabawy? Poszukajcie płyty „Box of Ghosts”.

Taclem

Tyr „How Far To Asgard”

Nie spodziewałem się, że zespół o którym wcześniej nie słyszałem może grać tak ciekawy i wciągający folk-metal. W przypadku zespołów folk-metalowych na szczycie tego gatunku unosi się kilka kapel – jak Cruachan, Skyclad, czy In Extremo – a przeważająca większość pozostałych, to co najwyżej średniaki. Jednak na „How Far To Asgard” zespół Tyr udowadnia, że należy mu się miejsce w czołówce. Warto dodać, że to pierwsza z trzech wydanych przez nich płyt – tu dopiero rozwijali skrzydła.
Na początek zaprezentowali nam pieśń „Hail To The Hammer”, muzycznie i tekstowo wyraźnie nawiązującą do mitologii i kultury skandynawskiej, ale osadzoną też w hard rocku lat 70-tych. W „Excavation” mamy do czynienia z ciężką rockową balladą, z chóralnym, nieco folkującym refrenem na końcu. Widać, że zespół podczas nagrywania tej płyty nie był jeszcze nastawiony jednoznacznie na folk. Znając jednak kolejne dokonania tej grupy zdecydowałem, ze zaprezentuję ich od początku, pomijając tylko pierwsze demo.
„The Rune” zaczyna się od solówki niemal w stylu AC/DC, dalej również jest rockowo, ale w pewnym momencie okazuje się, że mamy do czynienia z delikatną balladą, przyspieszającą nieco momentami i nasyconą emocjami. Takie utwory konstruowali kiedyś klasycy metalu, tacy jak Black Sabbath, czy Iron Maiden.
Pieśń „Ten Wild Dogs” zaczyna się również spokojnie, spokojna pozostaje do końca, mimo, że też nie brak w niej zmian klimatów. Można tu gdzieniegdzie znaleźć połamane folkowe rytmy, ale to jednocześnie najbardziej psychodeliczny utwór na całej płycie.
Najlepszy na płycie utwór, to „Ormurin Langi” – jednocześnie jedyny zaśpiewany po fińsku, ciekawy i bardzo reprezentatywny dla tego, co zespół będzie róbił na kolejnych płytach.
Ciekawostką jest, że w odróżnieniu od innych kapel folk-metalowych Tyr nie nawiązuje do black-metalu, jak Waylander, czy Cruachan, ani do thrashu, jak Skyclad, a do starego heavy metalu i hard rocka. Dzięki temu może on być do strawienia dla każdego, kto lubi nieco ostrzejszą rockową muzykę.

Taclem

A.L. Lloyd „Leviathan !”

To jedyna w swoim rodzaju płyta. Bert Lloyd, jeden z czołowych brytyjskich folklorystów, wypłynął w 1937 roku na Antarktydę jako członek załogi statku wielorybniczego „Southern Empress”. Zebrany podczas 7-mio miesięcznego rejsu materiał pozwolił na nagranie w roku 1967 płyty w całości poświęconej pieśniom związanym z wielorybnictwem. Zaprezentowany materiał wytyczył drogę wielu zespołom spod znaku tradycyjnych pieśni morza, zarówno na świecie, jak i w naszym kraju: wydana z okazji krakowskiego festiwalu „Shanties `90” płyta Czterech Refów „Pieśni wielorybnicze” w zasadzie w całości opierała się na materiale zarejestrowanym przez Lloyda. Refy pieczołowicie oddały nastrój i klimat tych utworów (zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznej) przybliżając polskim słuchaczom mało wówczas znane pieśni.
Bert Lloyd, wraz z towarzyszącymi mu muzykami (D. Swarbick – skrzypce, M.Carthy – mandolina, A. Edwards – concertina i okaryna oraz T. Lucas i M. Wyndharm – Reade – śpiew)
wykonali owe utwory w sposób możliwie wierny temu, w jaki były one śpiewane w XIX wieku na pokładach wielorybników. Nieco drżący i nosowy głos Lloyda oraz oszczędny akompaniament tradycyjnych instrumentów tworzą niepowtarzalny klimat tych pieśni a my, słuchając, mamy wrażenie, że muzyka płynie wprost z wielorybniczych pokładów.
Na płycie znalazło się 15 utworów: „The Baleana”, „The Coast of Peru”, „Grenland Bound”, „The Weary Whaling Ground”, „The Cruel Ship`s Carpenter” – jedyna chyba pieśń, której polskiej wersji Refy nie zarejestrowały na żadnej z wydanych kaset, chociaż zdarzyło im się ją wykonać na żywo, „Off to Sea Once More”, „The Twenty Third of March”, „The Bonny Ship the Diamond”, „Talcahuana Girls”, „Farewell to Tarwathie”, „Rolling Down to Old Maui”, „Greenland Whale Fishery”, „Paddy and the Whale”, „The Whaleman`s Lament” i „The Eclipse” znana bardziej jako „Blow Ye Winds in the Morning”.
Informacji o poszczególnych utworach nie ma sensu w tym momencie podawać, bo wymagałoby to sporo miejsca, a zainteresowani przeczytają sporo na ten temat w śpiewniku Czterech Refów wydanym do wspomnianej wcześniej kasety. Dodam jeszcze, że dołączony do płyty booklet zawiera również niemałą dawkę informacji o wielorybnictwie, opisy oraz rysunki poszczególnych gatunków wielorybów i krótką reminiscencję artysty ze wspomnianego rejsu. Jednym słowem – lekcja historii wielorybnictwa w pigułce i porządna dawka muzycznego folkloru najwyższej próby. Gorąco polecam !

Bartek Kubielski

Stan Hugill with Stormalong John „Sailing days”

To jeden z wielu nagranych przez autora „bilblii szantymenów” krążków: 13 tradycyjnych jak zwykle utworów i jak zwykle nagranych z towarzyszeniem Liverpoolskiej grupy Stormalong John. W pewien sposób jednak krążek szczególny – jest to bowiem ostatni materiał nagrany przed śmiercią Stana. Powstał w 1991 roku w jego rodzinnej miejscowości Aberdovey, podczas nieformalnej sesji będącej celebracją jego 85-tych urodzin.
Chociaż jego głos do najpiękniejszych pewnie nie należał, to nie da się zaprzeczyć, że Stan był żywym świadectwem szantowej tradycji, chodzącą encyklopedią marynistyczną i trudnym do zakwestionowania autorytetem w tej dziedzinie. Wszystkie tuzy szantowej sceny ostatniego półwiecza uczyły się od niego i na nim wzorowały i nie da się ukryć, że gdyby nie on – owa scena byłaby dzisiaj dużo uboższa, o ile w ogóle by istniała…
Na płycie, jak wspomniałem, usłyszeć można 13 utworów. Obok znanych i popularnych szant i pieśni morskich („Shenandoah”, „Sacramento”` Whailing Johny” czy „Round the Bay of Mexico”) znajdują się utwory mniej znane („Way Down in Dixie”, „The Indian Lass”, „The Leaky Ship”) jak również mało rozpowszechnione wersje dwóch znanych pieśni kubryku „Ratclife Highway” i „Bosun`s Alphabet”.
A wszystko to zaśpiewane stylowo (spora w tym zasługa muzyków ze „Stormalong John”) a więc prosto, bez „przekombinowanych” aranżacji i „szkolnych” harmonii, za to z wielkim zaangażowaniem i jeszcze większym ( szczególnie jak na 85-latka) wigorem.
Materiał godny polecenia jako „wzorcowy” dla wielu rodzimych zespołów, a w szczególności dla tych, którym się wydaje, że to, co śpiewają, to szanty…

Bartek Kubielski

Folk Métiss´ Rare „Avec de vrais morceaux dedans!”

FMR to skrót od Folk Métiss´ Rare. Cóż to znaczy? Tego już niestety nie wiem. Wiem jednak, że jest to francuska folk-rockowa formacja grająca muzykę z różnych prowincji francuskich, m.in z Berry, Auvergne, Bretanii i Vendée.
Album zaczyna się od akustycznych dźwięków gitary i wokali, powoli pojawia się rytm wybijany spokojnie na perkusji i wreszcie dochodzimy do melodii granej na biniou. Tak właśnie, od piosenki „La fille d`Orléans” zaczyna się płyta „Avec de vrais morceaux dedans!”. Później mamy roztańczone „Mes chicots”, oraz rozkołysaną balladę „Amis, buvons!”. Bretoński „Plinn berrichon” znów prowadzi nas w transowe tany, zaś „Last chance bourrée” to ostry, folk-rockowy kawałek muzycznej sztuki. Pierwszy raz pojawia się tu ostrzej grająca elektryczna gitara. Druga część utworu nawiązuje z kolei do konwencji jazz-folkowej, a całość kończy zaśpiew w stylu Tri Yann.
Szybki, niemal skankowy rytm w „Les 3 jolis maçons” to znów coś co sprawia, że nóżki nie chcą ustać w miejscu. Po tańcach zaś udajemy się do Bordeaux przy dźwiękach czegoś, co brzmi jak folk-rockowo zaaranżowana szanta bretońska.
Przy „Les pampl`ousses de Tania” znów jesteśmy w jazz-folkowym klimacie. Z tego co mi wiadomo wiele zespołów tak teraz gra na Półwyspie Armorykańskim i w okolicach. FMR gra tą muzykę na naprawdę dobrym poziomie, przyznam, że mnie ten prawie pięciominutowy utwór oczarował. Po nim przychodzi czas na piosenkę „La derniere bouteille”. Fajna aranżacja i instrumentalne zakończenie to jeden z ciekawszych patentów, zwłaszcza, ze sekcja rytmiczna zmierza tu wyraźnie w kierunku funky.
Na zakończenie otrzymujemy uspokajający nieco i rozkołysany „La valse du Pilou”.
Bardzo ciekawa płyta, zwłaszcza, że grupy tej nie znałem wcześniej. Interesująca niespodzianka.

Taclem

Beltaine „Rockhill”

Beltaine to magiczna noc, kiedy stykają się ze sobą dwa światy – ten magiczny z tym materialnym. Na skraju tych światów stanęła młoda folkowa grupa zafascynowana celtycką kulturą. Pierwsze co rzuca się w oczy, to piękna szata graficzna. Mało kto w Polsce ma tak ładnie wydane płyty.
Debiutancki album zespołu Beltaine rozpoczyna coś na kształt instrumentalnego intra do utworu „Beltaine”. kojarzyć się może z wieloma zagranicznymi płytami proponującymi klimatyczną muzykę celtycką. Utwór ten ciekawie się rozwija i w końcu przechodzi w lekkie folkowe pląsy. Dobrze rokuje on kompozytorskiemu talentowi Adam Romańskiego – skrzypka zespołu. Mimo, że autor korzysta tu gdzieniegdzie z gotowych fraz, to całość świetnie splata z własnymi pomysłami.
W „Burning Pipers Hut” jesteśmy bliżej koncertowego brzmienia zespołu. Nie brakuje tu żywiołowości i typowego, nieco zadziornego charakteru zespołu.
Rzadko spotyka się utwory zatytułowane „Intro” w środku płyty. Zwłaszcza jeśli to azjatycko brzmiące intro na celtyckiej z założenia płycie. Klimat tego utworu, stworzony za pomocą magicznych dźwięków sitaru przenika nieco do bretońskiego „An Astrailhad”.
Rozpędzony „Rockhill” to kwintesencja tego, co dotąd kojarzyło mi się z tym zespołem. Jest niezła, skoczna melodia, oraz fajne skrzypce i wtórujące im flety, a nawet tajemnicze dźwięki z trudnego do zidentyfikowania instrumentu. Czasem można się zastanowić dokąd się zespołowi tak spieszy, ale cóż, są młodzi – nic dziwnego, że lubią zagrać z impetem. Na ukojenie proponują nam zaraz po „Rockhillu” romantyczną balladę „The Sweetest Joy” zapożyczoną z repertuaru zespołu Lothlorien. Nie znacie Lothlorien? To rzucę inną linkę: co powiecie na klimat a la Clannad, czy Loreena McKennitt? Mało kto gra u nas obecnie muzykę opartą na bardziej mistycznych brzmieniach celtyckich, świetnie więc, że Beltaine postanowili wypełnić tą lukę.
Żebyśmy się przypadkiem nie zauroczyli za bardzo grupa Beltaine proponuje nam coś bardziej tanecznego. Tym razem są to tajemnicze „Całuski pastora”, utworek przyjemny, choć nieco długawy.
„Dance Around” zaczyna się zdumiewająco spokojnie, niemal statecznie. Jednak w pewnym momencie przeradza się w piękną bretońską melodię. Co prawda zamiast bombardy towarzyszy tu fletom mandolina, a później całość idzie w kierunku skrzypiec i wokaliz, to jednak trudno odmówić tej kompozycji uroku.
Po „Foggy Dew” sięgają co raz to nowe grupy – wersję Beltaine można spokojnie określić jako bitewną. Jest ostra i agresywna, co zapowiadają już wojskowe werble na wstępie. Mimo, że słyszałem kilkadziesiąt wersji tej pieśni, to ta należy raczej do lepszych, choć oczywiście trudno przeskoczyć niektóre oryginalne, irlandzkie wykonania.
„The Sea of the Irish Dream” to melodia opisująca marzenia, dokładniej marzenia skrzypaczki zespołu Anny Badury. Nietrudno zgadnąć, że to marzenia wiodące ją do pięknej i wiecznie zielonej Irlandii. Nawet jeżeli wiecznie zielona jest tylko we snach.
„4 reele” to marzenie dla tancerzy, choć też można się zastanowić, czy trzeba było grać je tak szybko. Tak czy owak podejrzewam, że prędkość ta nie zrazi miłośników celtyckich pląsów, choć nie wszyscy pewnie wytrzymają takie tempo. Znacznie bardziej stonowany jest utwór „Mary B.” w którym gitara zdaje się przez większość zastępować bodhran. Skrzypce i akordeon wymieniają się tam partiami, a całość uzupełnia w pewnym momencie mandolina.
Każda noc, nawet tak magiczna, musi się kiedyś skończyć, nadchodzi świt – „Sunrise”. Kiedy usłyszałem tą radosną w gruncie rzeczy melodię przeszły mnie ciarki. Jest tu odrobina tęsknoty, jak przystało na ostatni utwór. Nie ma zbędnego patosu, jest za to cała masa nadziei. Mam wrażenie, że nadzieja i wyczekiwanie, to uczucia, które towarzyszyły muzykom w studiu. To jedno z ciekawszych zakończeń, jakie mogli sobie wymyślić. Na zakończenie utwór nieco się wycisza – zespół też może się uspokoić, nagrali wszak dobrą płytę.
Album uzupełnia multimedialna ścieżka, zawierające trochę informacji o zespole, kilka zdjęć, oraz zabawny reportaż ze studia.
Zespół obiecywał przed premierą, że ta płyta powinna słuchaczy nieco zaskoczyć i tak rzeczywiście jest. W środowisku folkowym często określano ich jako grupę podążającą ścieżką przetartą przez zespół Carrantuohill. Z resztą Darek Sojka z tegoż zespołu gra tu w dwóch utworach. Album ten pokazuje nam jednak Beltaine, jako grupę dojrzałą do stawiania własnych kroków na folkowej scenie. Mimo, iż fonograficzny debiut ukazuje się w dwa lata po powstaniu zespołu, to nie sposób stwierdzić, że grupa pospieszyła się z jego nagraniem.
Jak większość debiutanckich płyt „Rockhill” zawiera zarówno wypróbowane koncertowe przeboje, jak i bardziej aktualny materiał. Jeżeli kolejne pomysły zespołu pójdą w stronę klimatów, które mnie na tej płycie zaskoczyły, to powinno być bardzo ciekawie. Ale największy sprawdzian – druga płyta – dopiero przed nimi.

Rafał Chojnacki

James Talley „Journey”

James Talley należy do twórców, któych piosenki poznajemy często na długo wcześniej, zanim poznamy samego autora. Jego utwory śpiewali m.in. tacy artyści, jak Johnny Cash, Alan Jackson, Gene Clark, a ostatnio nawet popularny artysta Moby.
Wersje, które zespół Jamesa Talleya zaprezentował w trzy kolejne wieczory w trzech włoskich miastach, mają w sobie przede wszystkim moc amerykańskiego folku, podsyconą przez odrobinę country z lekkim tchnieniem bluesa. Zwłaszcza gdy ten ostatni gatunek dochodzi do głosu robi się nad wyraz ciekawie, jak w choćby w utworze „Bluesman” – dedykowanym B.B.Kingowi.
Czesem przez piosenki Talleya przemyka chyłkiem duch Boba Dylana – nic w tym dziwnego, James nagrywa swoje piosenki już od połowy lat 70-tych, gdzieś po drodze drogi tych dwóch artystów musiały się przeciąć. Jednak kiedy Dylan uderzał w bardziej rockowe rytmy Talley pozostał raczej wierny tradycji, dzięki czemu dziś często bywa w Stanach określany ojcem chrzestnym piosenki autorskiej.
Najlepsze momenty na płycie, to piękne ballady „That Old Magic” i „The Song of Chief Joseph”.

Taclem

Moon Far Away „Sator”

Moje największe zaskoczenie związane z tą kapelą łączy się z miejscem ich pochodzenia. Grupa ta pochodzi mianowicie z rosyjskiego Archangielska. Jakby się nad tym zastanowić nieco głębiej, to w dzisiejszych czasach nic nie stoi na przeszkodzie, by tamtejsza grupa dark folkowa dała się poznać światu.
Zespół Moon Far Away poznałem za pośrednictwem rosyjskiego portalu zajmującego się muzyką gotycka. Przy opisach kilku kapel można było poczytać sobie o folkowych wpływach, zaś Sator był przedstawiony jako grupa dark folkowa. Gdzie indziej nazwano ich muzykę neo-folkiem. W tym wszystkim jest sporo prawdy. Sator ma prawo spodobać się wielbicielom takich formacji, jak Dead Can Dance, Arcana, czy nawet Dargaard.
Z drugiej strony jest w ich muzyce coś innego, odmiennego, niż w wymienionych powyżej kapelach. Zwłaszcza kiedy Anea zaczyna śpiewać po rosyjsku.
Klimat jest bardzo ciekawy, widać, że to muzyka marzycieli. Myślę, że pomogłoby, gdyby rozbudowali nieco skład i instrumentarium. Brzmienia są co prawda dość bogate, ale nieco syntetyczne. Warto byłoby nad tym popracować.

Taclem

Page 188 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén