Page 71 of 285

Leje Na Pokład „Lejki.com”

Pięć lat koncertów na wielu scenach, to całkiem sporo. Od tylu już lat swoim śpiewem raczy słuchaczy tyska grupa Leje na Pokład. Tu jeden z zespołów, które upodobały sobie śpiewanie piosenek żeglarskich a cappella, w oparciu o wielogłosowe harmonie rodem z amerykańskiej muzyki gospel.
Historia takiego śpiewania jest w Polsce dość długa i zawiła, nie ma więc sensu poświęcać jej za wiele czasu. Przejdźmy do muzyki.
Popularne Lejki raczą nas piętnastoma kompozycjami (plus bonus), z których część to utwory oparte o tradycyjne, folkowe pieśni. Pozostałe napisali członkowie zespołu.
Na przywitanie otrzymujemy miłą niespodziankę w postaci oryginalnej, anglojęzycznej wersji pieśni „Health to the company”. Dla mnie to rewelacja! Mimo nieco zbyt „studyjnego” brzmienia ta piosenka bardzo pozytywnie nastawiła mnie do zespołu i płyty.
„Pociągnij ją” to w pewnym sensie cover starej piosenki grupy Tonam & Synowie. W pewnym sensie, bo wbrew temu co możemy przeczytać na okładce Bogdan Kuśka nie napisał tej melodii, a jedynie polskie słowa. Melodia to klasyczna szanta „Sally Rocket”. W natłoku wokalnej gimnastyki zabrakło tu nieco miejsca na ogień, który towarzyszył polskiemu pierwowzorowi.
Krótka pieśń „Panna z Aughrim”, to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Przywodzi na myśl stare pieśni. Ogólne wrażenie jest tu bardzo dobre.
Wokalne zespoły szantowe lubią czasem zanucić coś z Francji lub z Bretanii. Lejki śpiewają „En filant ma quenouille”. Ładne to i całkiem miło wpasowuje się w muzyczne zawijasy kojarzące się z krajem nad Loarą. Ale o co chodzi w słowach? Nie mam pojęcia, ale ważne że ładnie, mam tylko nadzieję że nie śpiewają tam, że „recenzenci to żule”.
„Piekielny rejs” prowadzi nas do Irlandii. Gdyby chórki nie zakłócały głównego wokalu, byłoby lepiej, ale i tak idzie zrozumieć o czym śpiewają.
Wesoła pieśń „Zwisając z rej” to dla mnie wizytówka zespołu. Jest tu trochę poczucia humoru, wokalne zabawy i całkiem fajny, choć nieco trywialny pomysł na aranżację. Czyli w pewnym sensie idealna średnia z tego albumu.
Kolejny cover, to „Szanta śledziowa” z repertuaru Czterech Refów. Swego czasu przerabiał ten utwór białostocki zespół The Pioruners. Muszę przyznać, że wersja Tyszan bardziej mi pasuje.
Wspomniałem już coś o poczuciu humoru? Czasem troszeczkę chłopaków ponosi. Zdaję sobie sprawę, że „Płyniemy na Horn” to zabawa konwencją, ale… chyba troszkę za daleko w tym pastiszu się posunęli. Albo może inaczej: jak na pastisz za poważnie – jak na poważną pieśń, zbyt wesoło.
Dobre wrażenie wraca przy „John Calaka”, francuskiej (czy też francuskobrzmiącej, nie jestem to specjalistą) wersji szantowego standardu. Brawa za ten utwór!
Spośród autorskich utworów Lejków najbardziej podoba mi się „Barmanka”. Może przez to piwo w refrenie? Pewnie tak.
Z „Pieśnią powrotów” historia jest ciekawa, bo za wzorzec dla polskiej wersji posłużyła tu na pewno piosenka „Return” wykonywana swego czasu przez grupę Kogoto. Oryginał jest pogańskim zaśpiewem „We All Comes To The Goddess”. Czyżby grupa pragnęła w ten sposób pozyskać fanów (fanki?) w środowisku neopogańskim? Sporo tam ponoć nadobnych dziewoj…
Nie mam pojęcia skąd pochodzi „Erile”, ale coś za wiele tam polsko-brzmiących słów. Ale całość jest w pełni przyswajalna.
Kiedy w piosence „Megi” pojawiają się nagle instrumenty (gitara, harmonijka ustna i tamburyn), to znaczy że zespół zaprosił gości. Brzmi to dość ciekawie. Jakby poszerzyć instrumentarium i wyciąć „ustny” bas, byłaby przyzwoita piosenka żeglarsko-folkowa. Gdyby… Wiem, wiem, to przecież zespół wokalny, nie ma sensu snuć takich myśli. Ale fajnie, że się zdecydowali na taki utwór.
Jeszcze większym eksperymentem jest tu piosenka „Ma kobita”. Klawisze i akordeon to zaskakujący zestaw. Ciekaw jestem czy fani szant zaakceptują ten zestaw. Co ciekawe gościem jest tu Marek Makles, muzyk Daabu i Habakuka. Kolejny raz gratuluję odwagi.
Gitara i tamburyn powracają w „Hej Chłopaki”, ale tu ta koncepcja sprawdza się gorzej, trochę za prosto to wychodzi.
Do końca płyty pozostał nam jeszcze bonus, czyli słynny „Parostatek” z repertuaru Krzysztofa Krawczyka. Powiem tylko, że to dobrze, że ktoś sięga nawet po tak kontrowersyjna piosenki wodniackie. Zwłaszcza że Leje Na Pokład zrobili tu bardzo stylową aranżację.
Jak na debiut fonograficzny płyta brzmi bardzo dobrze. Oczywiście jeżeli jesteście w stanie strawić kilkadziesiąt minut śpiewania w „stylu śląskim”. Ja, mimo że nie jestem fanem takich brzmień, dałem radę i generalnie chwalę sobie czas spędzony z tym albumem.

Taclem

Ingrimm „Ihr Sollt Brennen”

Już sama nazwa tego zespołu kojarzy mi się z mrocznymi baśniami autorstwa braci Grimm. Być może to mylne skojarzenie, jednak ognisty metal w połączeniu z instrumentarium charakterystycznym dla muzyki dawnej daje nam w rezultacie efekt w postaci dźwięków kojarzących się raczej z ciemną stroną ludzkiej natury.
Recenzowana tu płyta to debiutancki album tego projektu, wcześniej dysponowali jedynie demówkami, a jedna z ich piosenek znalazła się na kompilacyjnej płycie „Dark Spy Compilation Vol. 12”, gdzie Ingrimm pojawili się obok takich rasowych kapel metalowych, jak Suicide Commando, Dekadenz czy High Priestess.
Ingrimm spodoba się pewnie głównie fanom metalu, ale elementów folkowych jest tu na tyle dużo, że miłośnicy folku, którzy nie boją się cięższych brzmień, powinni znaleźć tu coś dla siebie.

Rafał Chojnacki

Hrdza „Muzička”

Słowacka Hrdza prezentuje nam album z dobrze skrojonym folkowym repertuarem. Folk-rockowe aranżacje sprawiają, że muzyka naszych południowych sąsiadów staje się nagle dziwnie swojska. Nie wiem czy to za sprawą naszych Brathanków, do których już zdążyliśmy przywyknąć… Ale chyba nie, bo te brzmienia w wykonaniu Słowaków wydają się być zupełnie inne. Chyba po prostu bardziej światowe. W muzyce Hrdzy pobrzmiewają echa jazzu, a afrykańskie bębny łączą się z folkowym akordeonem.
Obecnie Hrdza to jedna z najważniejszych kapel na słowackiej scenie folk. Całkiem zasłużenie. Pełen radości śpiew i doskonała muzykę, jakie prezentują nam na tym albumie, to kwintesencja środkowoeuropejskiego folku na światowym poziomie.
Na płycie o dźwięcznym tytule „Muzička” znajdziemy cztery utwory ludowe („A na medzi čerešenka”, „Mám ja orech”, „Chodia kone”, „Dumy”), pozostałe to kompozycje członków zespołu, świetnie wpisujące się w folk-rockowy charakter.

Taclem

Chalf Hassan „Moroccan Bellydance”

Jak się okazuje Bellydance to obecnie coś więcej niż tylko taniec i muzyka. To cała kultura, która łączy ze sobą film, biznes, międzynarodowe gwiazdy i miliony fanów. A wszystko to za sprawą mody na wszystko co związane jest ze światem arabskim. Moda ta wiąże się z zainteresowaniem, jakie Bliski Wschód wzbudził w młodych Amerykanach, którzy wreszcie wiedzą gdzie szukać tego miejsca na mapie.
Chalf Hassan proponuje nam nieco inną muzykę, niż ta zwykle kojarzona z Bellydance. Wybrane na ten album tematy pochodzą z Maroka, są więc przepełnione tamtejszym, bardzo gorącym klimatem.
Sam jest perkusistą, gra na różnych arabskich bębnach, między innymi na słynnej darbuce. Nic dziwnego, że są tu świetne solówki na tych instrumentach. Usłyszymy tu jednak więcej rozmaitych brzmień, jest tu bowiem prawdziwe bogactwo Orientu.
Ta płyta godna jest tego by zagościć w odtwarzaczu nie tylko tych, którzy zaciekawieni modą na Bellydance chcą w końcu poznać smak tej muzyki. Również fani folku, którzy nie znają (o ile to w ogóle możliwe) tego rodzaju rytmów, powinni z chęcią posłuchać tego krążka.

Taclem

Battlelore „Evernight”

Battlelore to kolejny metalowy zespół, który łączy w swojej muzyce bardzo różne klimaty. Z jednej strony mamy fascynacje związane z literaturą fantasy. Teksty o wojnie, bohaterach i przygodach to w takiej muzyce standard – tu mamy dodatkowo sporo magii i niesamowitych stworzeń. Źródłem inspiracji dla tej fińskiej kapeli jest oczywiście m.in. proza J.R.R. Tolkiena.
Muzycznie jest też ciekawie, bo z jednej strony słychać lekkie odchylenia w kierunku folku i gotyku, z drugiej zaś mamy tu też do czynienia ze stylizacją na obowiązujący obecnie model wokalny – Piękna i Bestia. Anielskie wokalizy KaisyJouhki i ostry growling Tomi Mykkänena tworzą typowy dla takiego grania dysonans. Podobnie jest z patosem, którego tej płycie nie brakuje.
Mamy więc do czynienia z płytą dobrą, ale nie wyróżniającą się zbytnio spośród wielu innych podobnych propozycji. Minusem jest tu nadużywanie klawiszy. Szkoda, że nie zdecydowano się na bardziej folkowe rozwiązania.

Rafał Chojnacki

Różni Wykonawcy „Zaduszki szantowe 2005”

Dwupłytowy album DVD „Zaduszki Szantowe” to pozycja szczególna z dwóch powodów. Po pierwsze jest to pierwsza oficjalnie wydana w Polsce płyta DVD z szantami, po drugie same „Zaduszki…” to koncert niezwykły – poświęcony tym, którzy odeszli. Zapis kieleckiego koncertu jest więc nie tylko dokumentem, ale i zapisem pewnej ważnej chwili – istotnej nie tylko dla miłośników pieśni spod żagli, ale też dla wszystkich fanów folka. Oto bowiem zaczynają się w końcu pojawiać polskie DVD z taką właśnie muzyką!

Pierwszą płytę rozpoczyna zespół Grogers z kilkoma piosenkami rodem z irlandzkich pubów. Biorąc pod uwagę wyraźnie słyszalne fascynacje muzyczne członków zespołu ich występ brzmi nieco tak, jakbyśmy mieli do czynienia z grupą The Pogues Unplugged. Mam wrażenie, że formacja Shane’a MacGowana to najbardziej eksploatowany zespół na polskiej scenie szantowej.
Jako drugi zaprezentował się zespół Bezmiary. Wcześniej tylko dwa razy słyszałem ich na żywo, ale przyznam, że mimo iż nie zaprezentowali tym razem własnych kompozycji, to ich występ wypadł całkiem nieźle. Widać, że kombinują nad brzmieniem, choć obecnie wciąż jeszcze są zespołem, nad którym krąży cień Ryczących Dwudziestek. Nic to jednak dziwnego, większość zespołów śpiewających w Polsce szanty a cappella pozostaje pod wpływem tej wielkiej grupy.
Grzegorz Tyszkiewicz w swoim solowym repertuarze zaprezentował garść wspomnień z dawnych lat, m.in. „Plażę w Point Noire”, „Wysoki brzeg Dundee”. Jest też coś z repertuaru grupy Smugglers: „Pieśń powrotu”, „North-West Passage”, oraz klasyki innych wykonawców „Hala-baluby-lej”. Zwłaszcza zaśpiewany a cappella „North-West Passage” zrobił na mnie dobre wrażenie, co ciekawsze jest to ponoć pierwsza rejestracja solowego wykonania tej piosenki.
Kolejni wykonawcy postanowili na początek wystąpić z gościnnym udziałem poprzedzającego ich solisty i tak doszło na scenie do wspólnego wykonania piosenki „Staruszek jacht” przez Grzegorza Tyszkiewicza i Cztery Refy. Kolejne utwory wykonane przez łódzki zespół reprezentowały przekrojowy materiał, choć skupiono się na pieśniach poświęconych walce na morzu (nie było to jednak koncertowe odegranie płyty „Bitwy morskie”). Jedyne co potrzebne Refom, by dobrze zabrzmieć, to odpowiednia oprawa dźwiękowa – o całą resztę możemy być spokojni. Tym razem zabrzmieli bardzo dobrze.
Pierwszą płytę zamyka występ kolejnego „chłopca z gitarą” – Piotra Zadrożnego. Balladowy repertuar w wykonaniu tego krakowskiego barda zabrzmiał bardzo dobrze. Wykonawca uparł się, by wyjątkowo mocno dmuchać w mikrofon, co czasem może nieco irytować. Cieszy za to świetne wykonanie „Morza Północnego” znane z repertuaru Tomasza Opoki. Również „Port Amsterdam” Jaquesa Brela w wykonaniu Piotra to jedna z najpiękniejszych ballad jakie mogły na tym koncercie wybrzmieć.

Drugą płytę z zaduszkowej kolekcji otwiera znów zespół Cztery Refy, tyle tylko, że w towarzystwie Piotra Zadrożnego. Wykonują razem utwór pt. „Opowieść”, którego polski tekst napisał niegdyś Marek Smolski, a zarówno Refy, jak i Piotr Zadrożny, piosenkę tą zarejestrowali kiedyś na swych płytach. Dalszy ciąg należał znów do Czterech Refów – ponownie dających nam zestaw świetnych piosenek. Co prawda tym razem zdarzyło się Jerzemu Ozaistowi kilka razy pomylić, nie zepsuło to jednak występu tej świetnej grupy. Zresztą przy tak długich opowieściach, jak te, które kiedyś składały się na „Pieśni wielorybnicze” nie trudno o pomyłkę. Cieszę się, że owe pieśni powróciły do repertuaru Refów.
Kolejna grupa, która zaprezentowała się na zaduszkowym koncercie, to Passat. Grupa ta ma własny, dość ciekawy styl. Wiem, że wielu sceptyków krytykuje zespoły oparte na damskich wokalach, a Passat do takich właśnie należy. Jednak dla mnie folkowo-żeglarskie granie w wykonaniu tej kapeli jest jak najbardziej do zaakceptowania. Czasem może nuży nieco próba aktorskiego śpiewania – zwłaszcza tam gdzie liczą się opowiadane historie – ale myślę, że to jest do wyćwiczenia. Podejrzewam, że gdyby teraz ukazała się płyta Passatów mieściłaby się raczej w bardzo mocnej średniej tego co wykonuje się na naszych scenach. Skrzypce nie brzmią zbyt stylowo (raczej klasycznie), gitarzysta z kolei gra czasem trochę za dużo. Zespół nadrabia jednak poczuciem humoru, przerabiając na szanty standard grupy Queen. Warto jednak byłoby wytłumaczyć wokalistkom, że nie wszystkie obce słowa wymawia się tak jak się pisze, lub jak sugerowałaby angielska pisownia. W każdym razie na pewno nie mówi się „samhain”.
Jeśli jednak wspomniane powyżej mankamenty dałoby się wyeliminować, to zespół zdecydowanie zyskałby w moich oczach. A tak, jak już napisałem – mocna średnia.
Ballady Bogusława Nowickiego w wykonaniu samego autora, to rzadkość na szantowych scenach.
Jego utwory to bardzo dobry materiał, szkoda by było, gdyby się zmarnowały. Może ktoś powinien dogadać się z autorem i przedstawić je w szerszej formie muzycznej? Gitara i wokal to czasem całkiem dużo, ale te piosenki zasługują na porządne, zespołowe wykonanie. Powiem więcej: marzę by w usłyszeć je w bogatszych wersjach. Nie wiem niestety jak brzmi autorska płyta „Oceany” Bogusława Nowickiego, ale kompozycje aż proszą się o zespołowe aranżacje.
Bogate wersje wokalne i instrumentalne, to z kolei domena zespołu o enigmatycznej nazwie Pchnąć W Tę Łódź Jeża. W ich wykonaniu zabrzmiała m.in. piękna pieśń „Albatros”, znana jeszcze z wykonania grupy Kogoto, do której należała część Jeży. Musze przyznać, że ich występ brzmiał i wyglądał bardzo profesjonalnie. Szkoda tylko, że występ był taki krótki.
Ostatnie wejście grupy Cztery Refy, to koncert ze wszystkich najsmutniejszy, niemal żałobny, najbardziej pasujący do klimatu tej imprezy. Oprócz znanych utworów, takich jak „Mister Stormalong” czy „Zabierz nas na ląd” pojawiły się również piosenki premierowe.

Kończący koncert „Szantymen” prowadzony przez lidera grupy Bezmiary, którego wspierali wszyscy biorący udział w koncercie to jedno z najlepszych zakończeń jakiego mógłby się spodziewać widz tego koncertu.

Taclem

Various Artists „Rogues Gallery”

Szum związany z tą płytą dotarł do Polski mniej więcej wtedy, gdy na ekrany kin zaczął wchodzić fantastyczno-przygodowy film „Piraci z Karaibów: Skrzynia Umarlaka”. Podniecone głosy szeptały o albumie, na którym usłyszymy szantowe standardy w wykonaniach popowych artystów. I wreszcie jest.
Jako że płyty takiej jak „Rogues Gallery” nie da się omówić inaczej, niż krok po korku, postanowiłem się trochę rozpisać.

Na otwarcie płyty pierwszej otrzymujemy „Cap Cod Girls”, dość niedbale, choć poprawnie zaaranżowany utwór, którego głównym wykonawcą jest Baby Gramps. Ostry, niemal pijacko brzmiący wokal starego bluesmana nadaje tej piosence tawernianego klimatu. Inna sprawa, że momentami wokal wkracza na rejony dotąd zarezerwowane dla gardłowych śpiewów z Tuvy.
Richard Thompson, którego kariera solowa od lat przynosi wymierne korzyści, dla mnie zawsze będzie „facetem, który grał w Fairport Convention”. Nic na to nie poradzę, z reszta piętno tej wielkiej grupy odbija się również na solowych dokonaniach artysty. Na „Rogues Gallery” Richard wykonał piękną szkocką pieśń wioślarską – „Mingulay Boat Song”. Nawet tu czuć ślady folk-rockowego grania angielskich klasyków. Wersja Thompsona jest dość oszczędna, pokazuje jednak spora dyscyplinę muzyczną zespołu z którym wykonawca ten współpracował. Zaznaczę, że nie wszystkim na tej płycie udało się utrzymać muzyków w ryzach.
Kolejny wykonawca, to John C. Reilly, aktor, który często daje upust swoim możliwościom wokalnym. Jego „My Son John” brzmi dość surowo, mniej więcej tak, jak lata temu brzmiały pierwsze piosenki z repertuaru Planxty. Jest w tym jednak sporo uroku, bowiem w tej prostocie drzemie trudny do osiągnięcia dla nieanglosaskich nacji autentyzm.
Nick Cave to pierwsza z niekwestionowanych gwiazd szeroko pojętego popu, która znalazła się na tej płycie. Brudne, nieco chaotyczne brzmienia gitary, rozedrgany głos i stosy wulgaryzmów – to właśnie wizytówka którą poszczycił się australijski wokalista w szancie „Fire Down Below”. Wykonanie to jest kontrowersyjne zarówno muzycznie – artystowskie zapędy Cave’a przeplatane są z bardzo klasycznym chórem szantowym. Z kolei tekst starej szanty miał prawo brzmieć tak wulgarnie, mimo, że dziś znamy raczej łagodniejsze wersje, to pod żaglami nie pływali przecież święci. Trzeb przyznać, że Cave zostawił na tej piosence swój podpis, choć na pewno mogło być dużo lepiej.
Lepiej jest za to w łagodnej, umieszczonej tu chyba dla kontrastu piosence „Turkish Revelry”, którą wykonuje Loudon Wainwright III. Być może ta XVII-wieczna ballada jest nieco nudnawa, ale ponad 30-letnie doświadczenie brytyjskiego folkowca daje się tu odczuć. Doskonale panuje on nad tym surowym utworem, tworząc wokalnie napięcia i rozluźnienia utworu.
The Old Prunes i ich „Bully In The Alley” to coś na kształt muzycznego żartu – zaczyna się nierówno, ale za to nieczysto, by potem przejść w coś na kształt folk-rock-reggae. Może nie każdemu spodoba się takie podejście do piosenki znanej również u nas, ale kto wie, czy to poszarpane wykonanie nie jest bliższe tradycyjnym pieśniom spod żagli, niż niejedne pięknie poukładane wokalizy.
Będacy niegdyś podporą grupy Roxy Music wokalista Bryan Ferry zmierzył się z utworem „The Cruel Ship’s Captain”. Wyszło to trochę jak piosenka ze współczesnego repertuaru Nicka Cave’a (który nota bene swoim wykonaniem „Fire Down Below” nawiązał raczej do wczesnego etapu współpracy z The Bad Seeds). Od razu powiem, że Brian to jeden z przegranych tej płyty. Nie mogąc się zdecydować czy chce być Elvisem, Chrisem Isaakiem czy sobą wybrał coś po środku i utwór jest przez to skrajnie nijaki.
Pianistka, kompozytorka i śpiewaczka z Australii – Robin Holcomb – wsławiła się dotąd m.in. lekko jazzującymi przeróbkami amerykańskich piosenek folkowych. Na „Rogues Gallery” proponuje nam szantę ceremonialną „Dead Horse” zagraną w konwencji kawiarnianego jazzu. Brzmi to zajmująco, choć nie wiem czy zniósłbym całą płytę zagraną w ten sposób.
Inny znany eksperymentator – Bill Frisell – też ma już na swoim koncie płytę z przeróbkami. W jego przypadku była to tradycyjna muzyka irlandzka. Tu zajął się melodią „Spansih Ladies”, choć chyba trzeba mu uwierzyć na słowo, bo trudno mieć pewność słuchając jego wersji.
Amerykański bluesman – Joseph Arthur – zmierzył się z kolei z „High Barbary”, ale jego nieomal kabaretowa wersja nie przekonuje. Trudno słuchać z powagą tej smutnej bądż co bądź piosenki, kiedy jest wykonana w ten sposób.
Mark Anthony Thompson całkiem niedawno dał się słyszeć na płycie Bruce’a Springsteena, w repertuarze piosenkę Pete’a Segeera. Tu jednak wykonuje bardzo tradycyjną i monotonną szantę „Haul Away Joe”. W pewnym momencie aranżacja ciągnie go w rejony bardziej artystyczne, mimo tradycyjnego początku. Jednak tym razem wizja artystyczna nie kłoci się z nastrojem pieśni i efekt jest ciekawy.
David Thomas i jego „Dan Dan” to jakieś niezrozumiałe dla mnie żarty. Pomijam więc ten utwór.
Ciekawie wypada na tej płycie Sting. Artysta ten niemal zupełnie rezygnuje ze swoich przyzwyczajeń wokalnych (choć oczywiście głosu nie zmieni) i ciągnie świetnie zaśpiew „Blood Red Roses”. Co prawda mógł to zaśpiewać ktokolwiek inny, jednak podejrzewam, że Sting, który już wcześniej nie stronił od folkowych wycieczek, musiał się przy tej surowej pieśni nieźle bawić.
Jako, że płytę produkowano głównie za oceanem, nie mogło na niej zabraknąć gwiazd country. Teddy Thompson rozjaśnia swoim uczestnictwem tą płytę, przedstawia nam bowiem bardzo surową, ale piękną wersję „Sally Brown”.
Świetna wersja „Lowlands Away” nagrana przez duet Kate McGarrigle i jej syna Rufus Wainwrighta to też jedna z bardziej stylowych piosenek na płycie.
Znany dotąd głównie jako kompozytor muzyki filmowej i kumpel chłopaków z U2 Gavin Friday pojawia się na „Rogues Gallery” w folk-rockowej wersji „Baltimore Whores”. Nie jest to może wykonanie wybitne, ale mieści się w stanach średnich tej płyty.
Dwa koleje utwory można potraktować jako całość, wykonuje je bowiem rodzina Carthych. Na pierwszy ogień idzie utalentowana córka – Eliza – ze swoją wersją „Rolling Sea”. Od razu słychać że wyrosła w domu, w którym tradycyjne śpiewanie było codziennością. O tym jak sprawują się muzycznie jej rodzice możemy przekonać się w „The Mermaid”, Martina Carthy’ego wspiera tam bowiem zarówno żona (Norma Waterson) jak i córka (wspomniana powyżej Eliza). Myślę, że to dobrze, że projekt ten wsparli również folkowi zawodowcy.
Bob Neuwirth to facet, który grał kiedyś w zespole Boba Dylana, a razem z Janis Joplin napisał piosenkę „Mercedes Benz”. Z kolei Patti Smith poświęciła mu wiersz „for bob neuwirth”. Na naszej płycie wykonuje on kolejną klasyczną szantę – „Haul On The Bowline”. Jest to jeden z najbardziej tradycyjnie wykonanych utworów, przez co wyróżnia się na płycie. Trochę to dziwne, ale w tej gromadzie wykonawców tradycyjne spojrzenie na temat wydaje się bardzo nowatorskie. Są oczywiście chlubne wyjątki, większość jednak próbuje dodać coś od siebie. Bob za to po prostu wszedł do studia i zaśpiewał.
Zaśpiewał też Bono, choć zupełnie inaczej. Zaczyna się od ponad minutowej mruczanki, która zaczyna już nieco nużyć zanim zacznie się utwór właściwy. Potem jednak mamy XIX-wieczna pieśń „Dying Sailor to His Shipmates” i jesteśmy w stanie zapomnieć irlandzkiemu wokaliście wszelkie przewinienia, nie tylko długawy wstęp. Piosenka Bona, to jedna z najjaśniejszych gwiazd tej płyty, o tyle jasna, że łączy idealnie świat muzyki pop z morskim śpiewaniem.
Lucinda Williams to kolejna gwiazda amerykańskiej sceny. Śpiewany przez nią utwór „Bonnie Portmore” to jedna z najpiękniejszych celtyckich pieśni. Wokalistka tej klasy nie mogła go zepsuć i wyszedł jej naprawdę dobrze.
Enigmatyczna formacja podpisana jako Richard Greene & Jack Shit wykonuje instrumentalną wersję „Shenandoah”. Bez wzlotów i bez upadków.
Zakończenie pierwszej płyty powierzono Margaret O’Harze, znanej kanadyjskiej wokalistce i aktorce, która wykonała wyciszająca i bardzo piękną pieśń „The Cry Of Man”.

Druga płyta, to powroty niektórych wykonawców z pierwszej, ale nie zabrakło tez miejsca dla nowych. Zaczyna znany nam już z towarzyszenia Richardowi Greene’owi zespół Jack Shit z ich wersją piosenki „Money Was a Warrior”, będącą aranżacją ulicznej ballady o Napoleonie Bonaparte.
Kolejny powrót, to Loudon Wainwright III, w podobny sposób jak na pierwszej płycie podchodzący z delikatnością i wyczuciem do morskiej ballady. Tym razem jest to „Good Ship Venus”. Debiutantem jest za to grupa White Magic, jednak ich „Long Time Ago” nie rzuca na kolana.
Rehabilituje się między innymi Nick Cave, którego „Pinery Boy” jest na pewno lepszym kawałkiem, niż „Fire Down Below”. Podobnie ma się sparawa Bryanam Ferry i „Lowlands Low”.
Spokojna, balladowa wersja „One Spring Morning” w wykonaniu projektu Akron & Family to również ciekawy utwór, po nim przychodzi czas na kolejną rodzinę – Carthych. Popularny „Hog-Eye Men” w tradycyjnej wersji, kojarzącej się z czasami gdy w folkowych klubach królował zespół The Watersons. Podobny, bardzo surowy klimat panuje w opowieści o skrzypku, którą snuje Ricky Jay, a w tle przygrywa mu Richard Greene.
Andrea Corr z formacji The Corrs wpisuje się w ten temat doskonale, wykonując a cappella surową wersję „Caroline and Her Young Sailor Bold”. Kolejny artysta, który po raz drugi występuje w tym zestawie, to John C. Reilly, tym razem wykonujący klasyczny drinking song z czasów kolonialnych – „Fathom The Bowl”.
Wreszcie przychodzi czas na najbardziej znaną żeglarską melodię. Z „What Shall We Do With The Drunken Sailor” rozprawił się tu Dave Thomas z zaprzyjaźnionym zespołem. To co wyszło woła jednak o pomstę do nieba tak głośno, że nie da się już wytłumaczyć tego utworu pastiszem. Na szczęście „Farewell Nancy” w wykonaniu Eda Harcourta, mimo, że dość nieortodoksyjnym, to jednak ratuje sytuację. W taki właśnie sposób powinno się twórczo podchodzić do utworów!
Z kolei u Stana Ridgewaya w jego „Hanging Johnny” nie ma mowy o innowacjach. Aż dziwne, że człowiek który stał na czele Wall Of Voodoo, jednej z ikon alternetive country, nagrywa taki utwór.
Baby Grumps w drugiej swojej piosence – „Old Man of The Sea” – nie śpiewa ani trochę mniej zdartym głosem. Trudno z resztą oczekiwać tego od niego. Nie zmienia to faktu, że na dłuższą metę takie śpiewanie jest nawet zbyt stylowe.
Van Dyke Parks to kolejny śpiewający aktor, jego „Greenland Whale Fisheries”, mimo dodanych partii folkowych i perkusji to wciąż jeden z najsurowszych utworów na płycie. Brzmi to trochę tak, jakby producenci przestraszyli się takiego wykonania, lub uznali, że za dużo surowizny i polecili przerobić utwór. Rezultat nawet ciekawy, ale nieco nienaturalny.
Drugi utwór śpiewany na płycie przez Stinga, podobnie jak pierwszy jest zrobiony dość spokojnie, nie postawiono tu na efekty, a jedynie na śpiewającego charakterystycznym głosem wokalistę.
Piękna ballada „The Grey Funnel Line” trafiła w ręce Jolie Holland. Jako, ze utwór ma swój urok, a artystka swoje doświadczenie, to spotkanie to wypadło nad wyraz ciekawie.
Jarvis Cocker to jedna z ikon współczesnej muzyki brytyjskiej, lider zespołu Pulp. Jego wykonanie znanej pieśni „A Drop of Nelson’s Blood” to dość daleko posunięta aranżacja. Ale ogólnie broni się całkiem nieźle, bowiem w długiej, rozbudowanej kompozycji pobrzmiewają gdzieś echa beatlesowskich eksperymentów.
Kolejną gwiazdą muzyki pop, która sięgnęła po morski repertuar jest Lou Reed. Jego „Leave Her Johnny”, mimo pobrzękującej w tle gitary, to kolejny przykład minimalizmu z jakim gwiazdy podeszły do szant. Zastanawiam się czy to efekt małego nakładu pracy, czy też raczej próba wstrzelenia się w klimat surowo wykonywanych utworów.
Zamknięcie drugiej płyty należy do Ralpha Steadmana, w bardzo klasyczny sposób (choć niekoniecznie folkowy) śpiewającego pieśń „Little Boy Billy”. Za bardzo przypomina mi to wykonanie o niemieckich i holenderskich chórach szantowych, żeby zachwycać się takim brzmieniem.

Taclem

Ula Kapała „Mary and the Soldier”

Z muzyką Uli Kapały zetknąłem się kilkanaście lat temu na którejś z edycji studencko-turystycznej Bazuny. Najwyraźniej włodarze festiwalu uznali folkowe pieśni z Wysp Brytyjskich za muzykę włóczęgów i chyba słusznie. Pamiętam, że ucieszyła mnie później kaseta zatytułowana „Minstrel’s Songs”, prezentująca bardzo młodzieńcze, dziewczęce wykonania wyspiarskich pieśni folkowych z niewielkimi wycieczkami w kierunku muzyki amerykańskich osadników. Mimo tego młodzieńczego brzmienia jest to wciąż kaseta ciekawa. Następująca po niej koncertowa płyta „Live Minstrels” pokazywała akustyczne, bardziej wyciszone oblicze dojrzałej już artystki. Wreszcie przyszła pora na studyjne nagrania
Jak sama Ula pisze we wkładce, kluczem do doboru repertuaru tej płyty była wojna, widziana z kobiecego punktu widzenia. Przygodne spotkania z żołnierzami, ukochany odjeżdżający na front, czy śmierć narzeczonego, to tradycyjne tematy, które spotykamy w tego typu pieśniach. Na płycie Uli stały się one pretekstem do zaprezentowania wokalnego kunsztu śpiewaczki i bardzo przyzwoitej gry polskich muzyków.
Mimo że większość aranżacji jest dość oszczędna, to nie brakuje tu smaczków. Często są to subtelne, pełne uroku solówki gitarowe. Większość gitar nagrali tu muzycy znani już z innych folkowych składów. Szymon Białek (gra tu również na mandolinie pojawiał się już na scenach m.in. z grupami Fun Glass, Dullahan i Rimead. Z kolei Michał Juszkiewicz (ten z kolei sięga czasem po arabską lutnię oud) pojawiał się w takich składach, jak Krążek, Stara Lipa i również Rimead.
Myliłby się ktoś, kto spodziewałby się po płycie Uli wyłącznie spokojnych ballad. „Cold Blow And The Rainy Night”, „Sixteen Come Next Sunday”, Tipping It Up To Nancy” czy „Mouth Music” rozwiewają takie myśli.
Najciekawiej wychodzą jednak Uli i jej zespołowi ballady, które mozna by określić jako „pieśni z nerwem”. Być może dzięki aranżacją, a może dzięki śpiewowi wokalistki, jest w nich coś, co powoduje lekkie uczucie niepokoju. Czasem aż skóra cierpnie. Tak jest w przypadku wykonań takich utworów, jak „As I Roved Out”, „The Cuckoo” i „Hieland Sodger”. Celowo wspomniałem tu o zespole, bowiem wniósł on spory wkład aranżacyjny w ostateczne brzmienie płyty, przez co sporo ciekawych patentów znalazło się we właściwym miejscu. Być może to właśnie powoduje, że mamy do czynienia z dojrzałą płytą artystki, która przez długi czas świetnie się zapowiadała. Zapowiedzi spełniły się bez dwóch zdań.
Zdaję sobie sprawę, że w polskich warunkach pytanie o kolejną płytę Uli w momencie kiedy ta dopiero się ukazała, tu absolutna mrzonka, bo nawet jeżeli istniałby wstępnie przygotowany materiał do takiego wydawnictwa, to polscy folkowcy raczej nie wydają płyt raz do roku – o czym świadczy choćby częstotliwość ukazywania się nagrań Uli, odpowiednio w 1997, 2000 i 2007 roku. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że dziesięć nagrań studyjnych Uli ukazało się w latach 2002-2003 na składankach z serii „Echa Celtyckie”. To niemal cała płyta. Może jednak okres oczekiwania na kolejną produkcję wokalistki i jej zespołu nieco się skróci. Ja osobiście mam wielką nadzieję, ze tak właśnie będzie.

Taclem

Tony O’Leary „Pump the Box”

Tony O’Leary to muzyk z Nowej Funlandii, który jest przedstawicielem sceny muzycznej zwanej Irish Newfoundland. Jego najnowszy album nosi tytuł „Pump the Box”, koncepcja tej płyty nawiązuje do kanadyjskich Kithchen Party. Tony muzykuje tu z zaprzyjaźnionymi instrumentalistami, przez co otrzymujemy muzykę radosną, żywiołową i autentyczną.
Tony gra na boksie, specyficznej odmianie akordeonu guzikowego, powracającego ostatnio do łask wśród muzyków folkowych. Wraz z innymi akustycznymi instrumentami, boks tworzy świetną mieszankę, zarówno przy tanecznych rytmach, jaki i w nastrojowych balladach.
Po wysłuchaniu utworów takich jak: „Rollick -N- Skipper”, „Lilting Banshee” i „Cooley’s Reel” można się zacząć zastanawiać czy to w ogóle możliwe żeby ktoś grał na akordeonie z taką werwą. Jako że wśród zaproszonych do nagrań muzyków pojawiają się ludzie kojarzeni z takimi zespołami, jak The Fables czy The Irish Descendents, to wiadomo, że musimy spodziewać się pierwszoligowego grania.
„Far Away in Australia”, „Red is the Rose” czy „The Banks of the Lee” to oszczędnie, ale ciekawie zaaranżowane piosenki. Mają w sobie ten wyjątkowy klimat, charakterystyczny dla wykonawców, którzy dobrze czują się w obranej przez siebie stylistyce.

Taclem

Terry Garland „Whistling in the Dark”

Terry Garland to obecnie jeden z mistrzów folkowego bluesa. Nic więc dziwnego, że na „Whistling in the Dark” dominuje akustyczne granie w starym stylu. Słychać wyraźnie, że w młodości Terry uczył się od najlepszych.
Są momenty, takie jak w „Memo to Jo”, gdzie bluesowa chrypa Terry’ego zbliża się niemal do Jamesa Hetfielda z Metalliki. Innym razem dominujące na płycie brzmienia z Delty sprawiają, że przed oczami pojawiają się nam najlepsi czarnoskórzy śpiewacy.
Nie zmienia to jednak faktu, że Terry doskonale panuje nad nastrojem całej płyty. „Whistling in the Dark” to album dla miłośników takiego właśnie grania, którym nie obcy jest stary dobry Woody Guthrie czy Leadbelly. Jeżeli te ikony amerykańskiego folku nie są Wam obce, to powinniście odnaleźć się wśród zaprezentowanych tu utworów.

Taclem

Page 71 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén