Z muzyką Uli Kapały zetknąłem się kilkanaście lat temu na którejś z edycji studencko-turystycznej Bazuny. Najwyraźniej włodarze festiwalu uznali folkowe pieśni z Wysp Brytyjskich za muzykę włóczęgów i chyba słusznie. Pamiętam, że ucieszyła mnie później kaseta zatytułowana „Minstrel’s Songs”, prezentująca bardzo młodzieńcze, dziewczęce wykonania wyspiarskich pieśni folkowych z niewielkimi wycieczkami w kierunku muzyki amerykańskich osadników. Mimo tego młodzieńczego brzmienia jest to wciąż kaseta ciekawa. Następująca po niej koncertowa płyta „Live Minstrels” pokazywała akustyczne, bardziej wyciszone oblicze dojrzałej już artystki. Wreszcie przyszła pora na studyjne nagrania
Jak sama Ula pisze we wkładce, kluczem do doboru repertuaru tej płyty była wojna, widziana z kobiecego punktu widzenia. Przygodne spotkania z żołnierzami, ukochany odjeżdżający na front, czy śmierć narzeczonego, to tradycyjne tematy, które spotykamy w tego typu pieśniach. Na płycie Uli stały się one pretekstem do zaprezentowania wokalnego kunsztu śpiewaczki i bardzo przyzwoitej gry polskich muzyków.
Mimo że większość aranżacji jest dość oszczędna, to nie brakuje tu smaczków. Często są to subtelne, pełne uroku solówki gitarowe. Większość gitar nagrali tu muzycy znani już z innych folkowych składów. Szymon Białek (gra tu również na mandolinie pojawiał się już na scenach m.in. z grupami Fun Glass, Dullahan i Rimead. Z kolei Michał Juszkiewicz (ten z kolei sięga czasem po arabską lutnię oud) pojawiał się w takich składach, jak Krążek, Stara Lipa i również Rimead.
Myliłby się ktoś, kto spodziewałby się po płycie Uli wyłącznie spokojnych ballad. „Cold Blow And The Rainy Night”, „Sixteen Come Next Sunday”, Tipping It Up To Nancy” czy „Mouth Music” rozwiewają takie myśli.
Najciekawiej wychodzą jednak Uli i jej zespołowi ballady, które mozna by określić jako „pieśni z nerwem”. Być może dzięki aranżacją, a może dzięki śpiewowi wokalistki, jest w nich coś, co powoduje lekkie uczucie niepokoju. Czasem aż skóra cierpnie. Tak jest w przypadku wykonań takich utworów, jak „As I Roved Out”, „The Cuckoo” i „Hieland Sodger”. Celowo wspomniałem tu o zespole, bowiem wniósł on spory wkład aranżacyjny w ostateczne brzmienie płyty, przez co sporo ciekawych patentów znalazło się we właściwym miejscu. Być może to właśnie powoduje, że mamy do czynienia z dojrzałą płytą artystki, która przez długi czas świetnie się zapowiadała. Zapowiedzi spełniły się bez dwóch zdań.
Zdaję sobie sprawę, że w polskich warunkach pytanie o kolejną płytę Uli w momencie kiedy ta dopiero się ukazała, tu absolutna mrzonka, bo nawet jeżeli istniałby wstępnie przygotowany materiał do takiego wydawnictwa, to polscy folkowcy raczej nie wydają płyt raz do roku – o czym świadczy choćby częstotliwość ukazywania się nagrań Uli, odpowiednio w 1997, 2000 i 2007 roku. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że dziesięć nagrań studyjnych Uli ukazało się w latach 2002-2003 na składankach z serii „Echa Celtyckie”. To niemal cała płyta. Może jednak okres oczekiwania na kolejną produkcję wokalistki i jej zespołu nieco się skróci. Ja osobiście mam wielką nadzieję, ze tak właśnie będzie.

Taclem