Szum związany z tą płytą dotarł do Polski mniej więcej wtedy, gdy na ekrany kin zaczął wchodzić fantastyczno-przygodowy film „Piraci z Karaibów: Skrzynia Umarlaka”. Podniecone głosy szeptały o albumie, na którym usłyszymy szantowe standardy w wykonaniach popowych artystów. I wreszcie jest.
Jako że płyty takiej jak „Rogues Gallery” nie da się omówić inaczej, niż krok po korku, postanowiłem się trochę rozpisać.

Na otwarcie płyty pierwszej otrzymujemy „Cap Cod Girls”, dość niedbale, choć poprawnie zaaranżowany utwór, którego głównym wykonawcą jest Baby Gramps. Ostry, niemal pijacko brzmiący wokal starego bluesmana nadaje tej piosence tawernianego klimatu. Inna sprawa, że momentami wokal wkracza na rejony dotąd zarezerwowane dla gardłowych śpiewów z Tuvy.
Richard Thompson, którego kariera solowa od lat przynosi wymierne korzyści, dla mnie zawsze będzie „facetem, który grał w Fairport Convention”. Nic na to nie poradzę, z reszta piętno tej wielkiej grupy odbija się również na solowych dokonaniach artysty. Na „Rogues Gallery” Richard wykonał piękną szkocką pieśń wioślarską – „Mingulay Boat Song”. Nawet tu czuć ślady folk-rockowego grania angielskich klasyków. Wersja Thompsona jest dość oszczędna, pokazuje jednak spora dyscyplinę muzyczną zespołu z którym wykonawca ten współpracował. Zaznaczę, że nie wszystkim na tej płycie udało się utrzymać muzyków w ryzach.
Kolejny wykonawca, to John C. Reilly, aktor, który często daje upust swoim możliwościom wokalnym. Jego „My Son John” brzmi dość surowo, mniej więcej tak, jak lata temu brzmiały pierwsze piosenki z repertuaru Planxty. Jest w tym jednak sporo uroku, bowiem w tej prostocie drzemie trudny do osiągnięcia dla nieanglosaskich nacji autentyzm.
Nick Cave to pierwsza z niekwestionowanych gwiazd szeroko pojętego popu, która znalazła się na tej płycie. Brudne, nieco chaotyczne brzmienia gitary, rozedrgany głos i stosy wulgaryzmów – to właśnie wizytówka którą poszczycił się australijski wokalista w szancie „Fire Down Below”. Wykonanie to jest kontrowersyjne zarówno muzycznie – artystowskie zapędy Cave’a przeplatane są z bardzo klasycznym chórem szantowym. Z kolei tekst starej szanty miał prawo brzmieć tak wulgarnie, mimo, że dziś znamy raczej łagodniejsze wersje, to pod żaglami nie pływali przecież święci. Trzeb przyznać, że Cave zostawił na tej piosence swój podpis, choć na pewno mogło być dużo lepiej.
Lepiej jest za to w łagodnej, umieszczonej tu chyba dla kontrastu piosence „Turkish Revelry”, którą wykonuje Loudon Wainwright III. Być może ta XVII-wieczna ballada jest nieco nudnawa, ale ponad 30-letnie doświadczenie brytyjskiego folkowca daje się tu odczuć. Doskonale panuje on nad tym surowym utworem, tworząc wokalnie napięcia i rozluźnienia utworu.
The Old Prunes i ich „Bully In The Alley” to coś na kształt muzycznego żartu – zaczyna się nierówno, ale za to nieczysto, by potem przejść w coś na kształt folk-rock-reggae. Może nie każdemu spodoba się takie podejście do piosenki znanej również u nas, ale kto wie, czy to poszarpane wykonanie nie jest bliższe tradycyjnym pieśniom spod żagli, niż niejedne pięknie poukładane wokalizy.
Będacy niegdyś podporą grupy Roxy Music wokalista Bryan Ferry zmierzył się z utworem „The Cruel Ship’s Captain”. Wyszło to trochę jak piosenka ze współczesnego repertuaru Nicka Cave’a (który nota bene swoim wykonaniem „Fire Down Below” nawiązał raczej do wczesnego etapu współpracy z The Bad Seeds). Od razu powiem, że Brian to jeden z przegranych tej płyty. Nie mogąc się zdecydować czy chce być Elvisem, Chrisem Isaakiem czy sobą wybrał coś po środku i utwór jest przez to skrajnie nijaki.
Pianistka, kompozytorka i śpiewaczka z Australii – Robin Holcomb – wsławiła się dotąd m.in. lekko jazzującymi przeróbkami amerykańskich piosenek folkowych. Na „Rogues Gallery” proponuje nam szantę ceremonialną „Dead Horse” zagraną w konwencji kawiarnianego jazzu. Brzmi to zajmująco, choć nie wiem czy zniósłbym całą płytę zagraną w ten sposób.
Inny znany eksperymentator – Bill Frisell – też ma już na swoim koncie płytę z przeróbkami. W jego przypadku była to tradycyjna muzyka irlandzka. Tu zajął się melodią „Spansih Ladies”, choć chyba trzeba mu uwierzyć na słowo, bo trudno mieć pewność słuchając jego wersji.
Amerykański bluesman – Joseph Arthur – zmierzył się z kolei z „High Barbary”, ale jego nieomal kabaretowa wersja nie przekonuje. Trudno słuchać z powagą tej smutnej bądż co bądź piosenki, kiedy jest wykonana w ten sposób.
Mark Anthony Thompson całkiem niedawno dał się słyszeć na płycie Bruce’a Springsteena, w repertuarze piosenkę Pete’a Segeera. Tu jednak wykonuje bardzo tradycyjną i monotonną szantę „Haul Away Joe”. W pewnym momencie aranżacja ciągnie go w rejony bardziej artystyczne, mimo tradycyjnego początku. Jednak tym razem wizja artystyczna nie kłoci się z nastrojem pieśni i efekt jest ciekawy.
David Thomas i jego „Dan Dan” to jakieś niezrozumiałe dla mnie żarty. Pomijam więc ten utwór.
Ciekawie wypada na tej płycie Sting. Artysta ten niemal zupełnie rezygnuje ze swoich przyzwyczajeń wokalnych (choć oczywiście głosu nie zmieni) i ciągnie świetnie zaśpiew „Blood Red Roses”. Co prawda mógł to zaśpiewać ktokolwiek inny, jednak podejrzewam, że Sting, który już wcześniej nie stronił od folkowych wycieczek, musiał się przy tej surowej pieśni nieźle bawić.
Jako, że płytę produkowano głównie za oceanem, nie mogło na niej zabraknąć gwiazd country. Teddy Thompson rozjaśnia swoim uczestnictwem tą płytę, przedstawia nam bowiem bardzo surową, ale piękną wersję „Sally Brown”.
Świetna wersja „Lowlands Away” nagrana przez duet Kate McGarrigle i jej syna Rufus Wainwrighta to też jedna z bardziej stylowych piosenek na płycie.
Znany dotąd głównie jako kompozytor muzyki filmowej i kumpel chłopaków z U2 Gavin Friday pojawia się na „Rogues Gallery” w folk-rockowej wersji „Baltimore Whores”. Nie jest to może wykonanie wybitne, ale mieści się w stanach średnich tej płyty.
Dwa koleje utwory można potraktować jako całość, wykonuje je bowiem rodzina Carthych. Na pierwszy ogień idzie utalentowana córka – Eliza – ze swoją wersją „Rolling Sea”. Od razu słychać że wyrosła w domu, w którym tradycyjne śpiewanie było codziennością. O tym jak sprawują się muzycznie jej rodzice możemy przekonać się w „The Mermaid”, Martina Carthy’ego wspiera tam bowiem zarówno żona (Norma Waterson) jak i córka (wspomniana powyżej Eliza). Myślę, że to dobrze, że projekt ten wsparli również folkowi zawodowcy.
Bob Neuwirth to facet, który grał kiedyś w zespole Boba Dylana, a razem z Janis Joplin napisał piosenkę „Mercedes Benz”. Z kolei Patti Smith poświęciła mu wiersz „for bob neuwirth”. Na naszej płycie wykonuje on kolejną klasyczną szantę – „Haul On The Bowline”. Jest to jeden z najbardziej tradycyjnie wykonanych utworów, przez co wyróżnia się na płycie. Trochę to dziwne, ale w tej gromadzie wykonawców tradycyjne spojrzenie na temat wydaje się bardzo nowatorskie. Są oczywiście chlubne wyjątki, większość jednak próbuje dodać coś od siebie. Bob za to po prostu wszedł do studia i zaśpiewał.
Zaśpiewał też Bono, choć zupełnie inaczej. Zaczyna się od ponad minutowej mruczanki, która zaczyna już nieco nużyć zanim zacznie się utwór właściwy. Potem jednak mamy XIX-wieczna pieśń „Dying Sailor to His Shipmates” i jesteśmy w stanie zapomnieć irlandzkiemu wokaliście wszelkie przewinienia, nie tylko długawy wstęp. Piosenka Bona, to jedna z najjaśniejszych gwiazd tej płyty, o tyle jasna, że łączy idealnie świat muzyki pop z morskim śpiewaniem.
Lucinda Williams to kolejna gwiazda amerykańskiej sceny. Śpiewany przez nią utwór „Bonnie Portmore” to jedna z najpiękniejszych celtyckich pieśni. Wokalistka tej klasy nie mogła go zepsuć i wyszedł jej naprawdę dobrze.
Enigmatyczna formacja podpisana jako Richard Greene & Jack Shit wykonuje instrumentalną wersję „Shenandoah”. Bez wzlotów i bez upadków.
Zakończenie pierwszej płyty powierzono Margaret O’Harze, znanej kanadyjskiej wokalistce i aktorce, która wykonała wyciszająca i bardzo piękną pieśń „The Cry Of Man”.

Druga płyta, to powroty niektórych wykonawców z pierwszej, ale nie zabrakło tez miejsca dla nowych. Zaczyna znany nam już z towarzyszenia Richardowi Greene’owi zespół Jack Shit z ich wersją piosenki „Money Was a Warrior”, będącą aranżacją ulicznej ballady o Napoleonie Bonaparte.
Kolejny powrót, to Loudon Wainwright III, w podobny sposób jak na pierwszej płycie podchodzący z delikatnością i wyczuciem do morskiej ballady. Tym razem jest to „Good Ship Venus”. Debiutantem jest za to grupa White Magic, jednak ich „Long Time Ago” nie rzuca na kolana.
Rehabilituje się między innymi Nick Cave, którego „Pinery Boy” jest na pewno lepszym kawałkiem, niż „Fire Down Below”. Podobnie ma się sparawa Bryanam Ferry i „Lowlands Low”.
Spokojna, balladowa wersja „One Spring Morning” w wykonaniu projektu Akron & Family to również ciekawy utwór, po nim przychodzi czas na kolejną rodzinę – Carthych. Popularny „Hog-Eye Men” w tradycyjnej wersji, kojarzącej się z czasami gdy w folkowych klubach królował zespół The Watersons. Podobny, bardzo surowy klimat panuje w opowieści o skrzypku, którą snuje Ricky Jay, a w tle przygrywa mu Richard Greene.
Andrea Corr z formacji The Corrs wpisuje się w ten temat doskonale, wykonując a cappella surową wersję „Caroline and Her Young Sailor Bold”. Kolejny artysta, który po raz drugi występuje w tym zestawie, to John C. Reilly, tym razem wykonujący klasyczny drinking song z czasów kolonialnych – „Fathom The Bowl”.
Wreszcie przychodzi czas na najbardziej znaną żeglarską melodię. Z „What Shall We Do With The Drunken Sailor” rozprawił się tu Dave Thomas z zaprzyjaźnionym zespołem. To co wyszło woła jednak o pomstę do nieba tak głośno, że nie da się już wytłumaczyć tego utworu pastiszem. Na szczęście „Farewell Nancy” w wykonaniu Eda Harcourta, mimo, że dość nieortodoksyjnym, to jednak ratuje sytuację. W taki właśnie sposób powinno się twórczo podchodzić do utworów!
Z kolei u Stana Ridgewaya w jego „Hanging Johnny” nie ma mowy o innowacjach. Aż dziwne, że człowiek który stał na czele Wall Of Voodoo, jednej z ikon alternetive country, nagrywa taki utwór.
Baby Grumps w drugiej swojej piosence – „Old Man of The Sea” – nie śpiewa ani trochę mniej zdartym głosem. Trudno z resztą oczekiwać tego od niego. Nie zmienia to faktu, że na dłuższą metę takie śpiewanie jest nawet zbyt stylowe.
Van Dyke Parks to kolejny śpiewający aktor, jego „Greenland Whale Fisheries”, mimo dodanych partii folkowych i perkusji to wciąż jeden z najsurowszych utworów na płycie. Brzmi to trochę tak, jakby producenci przestraszyli się takiego wykonania, lub uznali, że za dużo surowizny i polecili przerobić utwór. Rezultat nawet ciekawy, ale nieco nienaturalny.
Drugi utwór śpiewany na płycie przez Stinga, podobnie jak pierwszy jest zrobiony dość spokojnie, nie postawiono tu na efekty, a jedynie na śpiewającego charakterystycznym głosem wokalistę.
Piękna ballada „The Grey Funnel Line” trafiła w ręce Jolie Holland. Jako, ze utwór ma swój urok, a artystka swoje doświadczenie, to spotkanie to wypadło nad wyraz ciekawie.
Jarvis Cocker to jedna z ikon współczesnej muzyki brytyjskiej, lider zespołu Pulp. Jego wykonanie znanej pieśni „A Drop of Nelson’s Blood” to dość daleko posunięta aranżacja. Ale ogólnie broni się całkiem nieźle, bowiem w długiej, rozbudowanej kompozycji pobrzmiewają gdzieś echa beatlesowskich eksperymentów.
Kolejną gwiazdą muzyki pop, która sięgnęła po morski repertuar jest Lou Reed. Jego „Leave Her Johnny”, mimo pobrzękującej w tle gitary, to kolejny przykład minimalizmu z jakim gwiazdy podeszły do szant. Zastanawiam się czy to efekt małego nakładu pracy, czy też raczej próba wstrzelenia się w klimat surowo wykonywanych utworów.
Zamknięcie drugiej płyty należy do Ralpha Steadmana, w bardzo klasyczny sposób (choć niekoniecznie folkowy) śpiewającego pieśń „Little Boy Billy”. Za bardzo przypomina mi to wykonanie o niemieckich i holenderskich chórach szantowych, żeby zachwycać się takim brzmieniem.

Taclem