Page 35 of 285

Kadril „Mariage”

Kadril to dziś już klasyczna grupa folk-rockowa, która za podstawę swojego repertuaru uznała inspiracje ludową muzyką z Flandrii. „Mariage” to dziesiąty krążek w dyskografii zespołu, ktory nagrywa płyty od 1986 roku.
Spore instrumentarium sprawia, że warto do tych nagrań wracać. Począwszy od „Gij zult mijne man niet zijn!” aż do „Café de l’amitié” mamy do czynienia z ciekawymi aranżacjami i niebanalnymi rozwiązaniami instrumentalnymi. Na dodatek to płyta bardzo przebojowa. Niektóre nagrania, jak „Venus” czy „Roze” miałyby szansę zaistnieć nawet w komercyjnych rozgłośniach. Inne zaś, jak „Lief Betje”, „Hoogland”, „Vissemarkt”, „Schoonheid” powinny zapaść w pamięć głownie miłośnikom klimatycznie zagranych utworów folkowych. Muzycy Kadrila mają najwyraźniej ucho do takich melodii.
Można niekiedy odnieść wrażenie, że muzycy z Flandrii nasłuchali się nieco za dużo nagrań folk-rockowych kapel celtyckich czy skandynawskich. Zdarza się, że bardzo podobnie myślą o rozwiązaniach związanych z muzyką tradycyjną. Jednak nie jest to raczej zarzut, gdyż obie te sceny należą do czołówki folkowego grania w Europie.

Rafał Chojnacki

Irina Bjorklund & Peter Fox „Oh l’Amour”

Eklektyzm w warstwie inspiracji muzycznych, które przyświecały powstaniu tego krążka, może przyprawić o zawrót głowy. Elementy muzyki francuskiej, rosyjskiej, fińskiej – a do tego wszystkiego Irina grywa t jeszcze na pile… Czyż to nie intrygujące?
Irina jest znana przede wszystkim jako aktorka, grała m.in. w „Delicatessen”. Teraz postanowiła spróbować sił w duecie z Peterem Foxem, muzykiem pracującym również dla przemysłu filmowego. Całość zbliża się klimatem do francuskiej kafejki, w której artystka mogłaby prezentować swój rozległy, inspirowany folklorem, repertuar. Czasem ma to dodatkowo nieco bardziej popowy wymiar, jak w przypadku „Names in the Stars”, „Leroy” czy „So She Runs”.
Do najciekawszych utworów zaliczyłbym piosenki takie, jak „Casse-Moi” (za fajny, nieco senny klimat), „Oh l’Amour” (za piafowskie ‚rrr’) i „Kauniin Mirjamin Uni” (za ciekawy nastrój i nieco leniwy fiński język).
Album „Oh l’Amour” pokazuje Irinę jako utalentowaną wokalistkę. Myślę, że jej album może się podobać tym, którzy lubią ciekawe płyty z silnymi kobiecymi osobowościami przy sterze.

Rafał Chojnacki

Stockholm Lisboa Project „Diagonal”

Stockholm Lisboa Project to zespół łączący w swojej muzyce dwa, zdawałoby się zupełnie odmienne nurty – fado i muzykę skandynawską. Za jego powstanie odpowiedzialny jest przede wszystkim Simon Stålspets, doświadczony szwedzki muzyk, znany z takich projektów, jak Gravity, Svart Kaffe, Lystra czy Kalabra. Wszystkie one w jakiś sposób odnosiły się do ludowej tradycji krajów skandynawskich.
Oprócz Simona w zespole znalazła się również Liana, wokalistka mocno osadzona w kulturze fado, oraz Sérgio Crisóstomo, odpowiedzialny m.in. za niesamowite perkusjonalia. Na tej płycie dołączył do nich jeszcze akordeonista Filip Jers.
Album „Diagonal”, to druga odsłona Stockholm Lisboa Project. Podobnie jak na pierwszej płycie dialog żywej, czasem nawet przaśnej muzyki szwedzkiej z nastrojowymi brzmieniami z Portugalii robi piorunujące wrażenie. Zwłaszcza podczas słonecznego szwedzkiego lata, podczas którego mam okazję pisać te słowa.
To muzyka, w której słońce południa spotyka się ze słońcem północy.

Rafał Chojnacki

Roberto Delira & Kompany „Zabobon”

Robert Jaworski, członek dość popularnego w naszym kraju Żywiołaka zrobił mały skok w bok, czego efektem jest EP „Zabobon” – krążek nagrany z jego nowym projektem, nazwanym Roberto Delira & Kompany.
Kto spodziewał się po Jaworskim jakichś rewolucji, ten może się delikatnie rozczarować. Muzyka proponowana przez rD&K jest bardzo bliska poczynaniom Żywiołaka – to folk dość radykalnie zaadoptowany do naszych czasów. To że nie ma rewolucji, nie znaczy jednak że brak na tej płycie momentów w pewien sposób innowacyjnych. Już sam początek krążka może wywołać u nas pewną dezorientację – przez pierwsze 30 sekund myślałem że wytwórnia najzwyczajniej w świecie strzeliła gafę, nagrywając na płytę rD&K któryś z numerów Huun-Huur-Tu. Nietypowy zabieg jak na polską płytę folk, gdzie pierwszy utwór na płycie zaczyna się śpiewem gardłowym. Z resztą, co tu dużo gadać, „Jarowit Jaryło” to numer niesamowity – niepokojący klimat, psychodeliczna melodia grana na lirze korbowej no i wspomniany już alikwot w wykonaniu lidera zespołu naprawdę robią swoje. Dalej robi się już bardziej tradycyjnie – mikrofon przejmują panie i wychodzi im to naprawdę bardzo dobrze. „Koń” to numer którego melodia wpada dość mocno w ucho. Również kolejny utwór, „Pantera” to pieśń w którym zdecydowanie rządzą panie. Muzycznie cały czas poruszamy się w klimacie mrocznego i nerwowo pulsującego folku, który jednak co i raz zaskakuje nas zmianami tempa i urokliwymi wokalami. Końcówka tej krótkiej niestety płyty robi piorunujące wrażenie. Zawadiacka opowieść „O Jednej Wieśniaczce” przywodzi na myśl melodie charakterystyczne dla macierzystej bazy rD&K – zespołu Ich Trole. Dużą rolę odgrywa tu świetny tekst i niesamowita lira korbowa, która wygrywa raz po raz kolejne, chwytliwe melodie. Epkę wieńczy tytułowy „Zabobon”, trzyminutowa dawka folkowego czadu – jeśli muzycy chcieli nam pokazać jak się gra punka na folkowych instrumentach, to udało im się to idealnie. Na uwagę zasługuje również ciekawy tekst, który mimo iż prosty w swej wymowie, daje w jakiś sposób do myślenia.
Robert Jaworski i jego ekipa robią bardzo dobrą robotę. Grają muzykę świeżą i przede wszystkim szczerą. Jeśli dodać do tego naprawdę ciekawe kompozycje i oryginalne instrumentarium, mamy oto na rynku kolejny folkowy zespół który ma szansę sporo zdziałać w przyszłości. Trzymam kciuki za dalszy rozwój projektu i z niecierpliwością czekam na więcej !

Marcin Puszka

Disparates „Fafaberie”

Rzadko się zdarza, żebym rozpoczynał jakąś recenzję od końca, ale w przypadku debiutanckiej płyty zespołu Disparates tak właśnie musi się stać. Odwołująca się do „Siódmej pieczęci” piosenka „Ingmar” jest bowiem opus magnum tej toruńskiej grupy. Rewelacyjny klimat, który spowija bardzo dobry tekst – to recepta na piosenkę, która na długo zostanie nam w głowie.
Skoro już zaczęliśmy niechronologicznie, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby w tym duchu kontynuować przygodę z płytą zatytułowaną przewrotnie: „Fafnaberie”. Czymże bowiem są tytułowe fafaberie? W przypadku tej grupy to utrzymane w konwencji folk-rocka autorskie piosenki a awangardowym charakterze. Weźmy taki na przykład utwór, jak „Kuba w Baku” – przewrotny inteligentny, zagrany nowocześnie (sekcja), a jednocześnie nieco staromodnie (akordeon i wokal) – to niejako wizytówka stylistyki zespołu na tej płycie.
Otwierająca płytę „Fafa przy goleniu” ma w sobie coś z dekadenckich motywów wczesnego Raz Dwa Trzy z bałagianiarskim folkiem w stylu Szwagierkolaski. Atutem w przypadku wszystkich piosenek firmowanych przez Disparates są jeszcze niebanalne autorskie teksty. Posłuchajcie choćby „Luster Rodiona” – to prawdziwa „piosenka z tekstem”.
Wśród dziesięciu dobrych kompozycji na wyróżnienie zasługuje jeszcze piosenka „W dniu urodzin”. Moim zdaniem ten utwór powinien być grany w radio jako singiel z tego krążka.
„Fafaberie” przekonały mnie do siebie i muszę przyznać, że będę wypatrywał kolejnych przejawów twórczości Disparates. Na pewno warto.

Rafał Chojnacki

Faelwa „Farewell Sun”

Holenderska grupa Faelwa może zostać zaliczyć w poczet grup inspirujących się neofolkiem, dark ambientem i innymi gatunkami muzyki o mrocznej atmosferze. Delikatnie snujące się melodie, czasem nawet w nieco folk-rockowej oprawie (jak to ma miejsce w przypadku „The Heron” czy „Farewell Sun”) kontrastują tu z niepokojącymi szeptami i rozedrganym klimatem (np. „Orphan Lullaby”.
Zawarta na tej płycie muzyka to tylko cztery utwory, ale mówią one wiele o wrażliwości muzycznej tworzących ten projekt instrumentalistów. Za pomysły i całą koncepcję odpowiadają Jasper Strik i Mark Kwint, muzycy, którzy związani byli już z wieloma holenderskimi kapelami, zarówno folkowymi jak metalowymi. To że na stylu takich frontów powstała tak spokojna i przemyślana muzyka, pokazuje jak bardzo otwarte głowy muszą mieć Jasper i Mark.
Pozostaje liczyć na to, że nie jest to ich ostatni wspólny projekt.

Rafał Chojnacki

Dreamchild „La Fee Verte”

Poezja Williama Butlera Yeatsa, piosenki The Beatles, gotycko-celtyckie granie i absynt – co mogą mieć ze sobą wspólnego te elementy? Album „La Fee Verte”, zarejestrowany przez zespół Dreamchild dowodzi, że całkiem sporo.
Dreamchild, to właściwie duet, który tworzą Frank Gerace i Cheryl Wanner. Od kilku lat z powodzeniem występują zarówno na imprezach gotckich, folkowych, jak i tych spod znaku dark wave. Ich muzyka, oniryczna i niekiedy budząca nieomal grozę (posłuchajcie krótkiego utworu „Capacocha”), potrafi przyciągnąć zarówno klimatem, który może spodobać się miłośnikom Dead Can Dance i celtycko-mrocznych śpiewów („Leanan-Sidhe”), jak awangardowym luzem, który cechuje niemal każdą kompozcję.
La Fee Verte, Zielona Wróżka, czy też po prostu absynt, to jeden z tych magicznych trunków, które otwierały artystom wrota do percepcji całkiem innych światów. Nie wiem czy Frank i Cheryl korzystali z takich właściwości absyntu (opartego w dużej mierze na piołunie, destrukcyjnie wpływającym na układ nerwowy), ale wyszła im płyta niesamowita. Jednocześnie spokojna i pełna pomysłów. Zaskakująca.

Rafał Chojnacki

The Spook of the Thirteenth Lock „The Spook of the Thirteenth Lock”

Na jakie eksperymenty muzyczne może sobie pozwolić inspirująca się muzyką ludową kapela z Dublina? Jeżeli myślicie, że na żadne, to muszę Wam przyznać, że ja miałem podobne zdanie. Zanim usłyszałem nagrania The Spook of the Thirteenth Lock.
Folk-rockowe granie w ich wykonaniu nawiązuje do lat 70-tych. W opiniach pojawiają się często nawiązania do Thin Lizzy, jednak na postawił bym raczej na progresywny folk-rock w stylistyce Horslips. Oczywiście samo brzmienie jest bardziej współczesne.
Piosenki zawarte na płycie to w większości autorskie kompozycje, oparte o celtyckie korzenie. Zdarzają się czasem wycieczki muzyczne również w inne regiony, jak w przypadku rewelacyjnego utworu „The Partisan”, opartego o motywy macedońskie.
Debiut fonograficzny Irlandczyków zyskał zasłużenie bardzo dobre przyjęcie ze strony krytyków. Porównywano ich m.in. do amerykańskiej grupy 16 Horsepower, której wyrazista twórczość przyczyniła się za oceanem do wzrostu popularności nurtu alternative country. Zarówno nawiązania religijne, jak i alternatywne brzmienie samej muzyki, stawiają Irlandczyków w bezpośrednim sąsiedztwie tej nieistniejącej już grupy. Czyżbyśmy mieli do czynienia z powstaniem nowego nurtu? Alternative celitc music?

Rafał Chojnacki

Deep Green Light „L’uomo del Caffè”

Deep Green Light, to włoska ekipa, która podąża śladami wydeptanymi przez laty przez takie zespoły, jak Folkabbestia czy Modena City Ramblers. Łączą w swojej muzyce celtyckie pieśni z typową dla mieszkańców słonecznej Italii pasją.
Płytka „L’uomo del Caffè” to debiut fonograficzny tej sympatycznej grupy, która może się poszczycić ledwie trzyletnim doświadczeniem (gdy nagrywali te dźwięki, istnieli od dwóch lat, album jest bowiem z ubiegłego roku). Nic więc dziwnego, że w repertuarze póki co dominuje klimat irlandzkiego pubu i evergreeny w postaci „The Irish Rover” czy „Foggy Dew” zagrane na modłę The Pogues. Jednak w utworach o bardziej śródziemnomorskim charakterze, czuć spory potencjał włoskiej grupy i myślę, że byłby to słuszny wybór, gdyby na właśnie takie piosenki postawili w przyszłości. Nie znaczy to, że muszą rezygnować z irlandczyzny, ale może niekoniecznie powinni grać tak znane, wielokrotnie przerabiane, utwory.
Na chwilę obecną Deep Green Light to świetna kapela do zabawy w pubie. Ale potencjał mają o wiele większy.

Rafał Chojnacki

Dropkick Murphys „Live On Lansdowne”

Co bym nie napisał poniżej o nowym krążku tego zespołu, powiedzieć muszę że Dropkick Murphys są wielcy. Bo grają konsekwentnie swoje. Bo mają armię fanów. Bo przyciągają na koncerty dzikie tłumy.
Nowa płyta DKM to zbiór najlepszych wykonań spośród 7 koncertów w Lansdowne, w ich rodzimym Bostonie, które odbyły się z okazji obchodów dnia św. Patryka równo rok temu. W sumie 20 koncertowych wersji największych hitów grupy.
Porównań przy okazji pisania recenzji tego krążka po prostu uniknąć się nie da. Ani z ich poprzednim koncertowym krążkiem, ani z wydanym dwa tygodnie wcześniej „Live At The Greek Theatre” Flogging Molly (recenzję tego krążka znajdziecie również na folkowej).
Płytę rozpoczyna „Famous For Nothing” – energiczny numer który miał okazję otwierać ostatnie studyjne wydawnictwo DKM, „The Meanest Of Times”. Jest czad, jest szybkość, jest w końcu to folkowe zacięcie, tak bardzo charakterystyczne dla bostończyków.
Nie ma sensu analizować tu pojedynczo każdego z numerów – ci co znają studyjne wydawnictwa Dropkicków, dobrze wiedzą jak brzmią te numery. Ich wersje koncertowe są… w porządku. Tylko w porządku. Bo niestety, płyta nie niszczy. Co prawda wszystko jest na swoim miejscu – grupa gra równo, szybko, melodyjnie. Jest w tym wszystkim dużo punkowej agresji i folkowej frywolności.
Trochę na spontaniczność tego krążka wpłynął jego miks – słychać że kawałki pochodzą z różnych koncertów. Raz Ken Casey śpiewa z charakterystycznym pogłosem na wokalu, innym razem już go nie ma. Również reakcje publiczności nie zawsze wydają się być adekwatne do danego momentu. Skoro przy wokalach jesteśmy – z nimi też niestety bywa różnie. Casey i Barr czasem zaśpiewają nie czysto, czasem zwyczajnie czegoś nie dociągną. Faktem jest że dzięki temu płyta wydaje się być autentyczna, ale nie wpływa to dodatnio na odbiór materiału z płyty.
Jeśli chodzi o zestaw piosenek, tak jak już pisałem na wstępie, mamy tu do czynienia ze swoistym the best of Dropkick Murphys. Są flagowe numery, takie jak „Worker’s Song”, „Kiss Me I’m Shitfaced”, „Johnny I Hardly Knew Ya” i wiele innych. Cały ten zestaw, dla fana jest przyswajalny za jednym połknięciem, dla tych co z DKM obcować dopiero zaczęli, może być nieco nużący.
Pomijając już wszelkie zastrzeżenia wypunktowane wyżej, „Live On Lansdowne” słucha się całkiem przyjemnie. Żywiołowo reagująca publiczność, mimo partackiego miksu, dodaje tej płycie niewątpliwego uroku. Fani śpiewają z zespołem, euforycznie reagują na zagajenia Barra i Caseya, wywołują zespół na scenę charakterystycznym skandowanie „let’s go Murphys!”. Dodam jeszcze tylko, że ci co byli 12 lipca 2009 roku w Warszawskiej „Progresji” na koncercie DKM, nie raz poczują na swoim ciele ciarki wspominając to wspaniałe wydarzenie.
Podsumowując, Dropkick Murphys zrobił ładny prezent swoim fanom na dzień św. Patryka. Bo jednak przede wszystkim do fanów to wydawnictwo powinno być adresowane. Trochę dziwne że doszedłem do takiego wniosku, bo me uwielbienie do wielkiej siódemki z Bostonu jest olbrzymie, ale mimo wszystko w pojedynku na celtic-punkowe koncertówki, Flogging Molly wygrywa bezapelacyjnie.

Marcin Puszka

Page 35 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén