Co bym nie napisał poniżej o nowym krążku tego zespołu, powiedzieć muszę że Dropkick Murphys są wielcy. Bo grają konsekwentnie swoje. Bo mają armię fanów. Bo przyciągają na koncerty dzikie tłumy.
Nowa płyta DKM to zbiór najlepszych wykonań spośród 7 koncertów w Lansdowne, w ich rodzimym Bostonie, które odbyły się z okazji obchodów dnia św. Patryka równo rok temu. W sumie 20 koncertowych wersji największych hitów grupy.
Porównań przy okazji pisania recenzji tego krążka po prostu uniknąć się nie da. Ani z ich poprzednim koncertowym krążkiem, ani z wydanym dwa tygodnie wcześniej „Live At The Greek Theatre” Flogging Molly (recenzję tego krążka znajdziecie również na folkowej).
Płytę rozpoczyna „Famous For Nothing” – energiczny numer który miał okazję otwierać ostatnie studyjne wydawnictwo DKM, „The Meanest Of Times”. Jest czad, jest szybkość, jest w końcu to folkowe zacięcie, tak bardzo charakterystyczne dla bostończyków.
Nie ma sensu analizować tu pojedynczo każdego z numerów – ci co znają studyjne wydawnictwa Dropkicków, dobrze wiedzą jak brzmią te numery. Ich wersje koncertowe są… w porządku. Tylko w porządku. Bo niestety, płyta nie niszczy. Co prawda wszystko jest na swoim miejscu – grupa gra równo, szybko, melodyjnie. Jest w tym wszystkim dużo punkowej agresji i folkowej frywolności.
Trochę na spontaniczność tego krążka wpłynął jego miks – słychać że kawałki pochodzą z różnych koncertów. Raz Ken Casey śpiewa z charakterystycznym pogłosem na wokalu, innym razem już go nie ma. Również reakcje publiczności nie zawsze wydają się być adekwatne do danego momentu. Skoro przy wokalach jesteśmy – z nimi też niestety bywa różnie. Casey i Barr czasem zaśpiewają nie czysto, czasem zwyczajnie czegoś nie dociągną. Faktem jest że dzięki temu płyta wydaje się być autentyczna, ale nie wpływa to dodatnio na odbiór materiału z płyty.
Jeśli chodzi o zestaw piosenek, tak jak już pisałem na wstępie, mamy tu do czynienia ze swoistym the best of Dropkick Murphys. Są flagowe numery, takie jak „Worker’s Song”, „Kiss Me I’m Shitfaced”, „Johnny I Hardly Knew Ya” i wiele innych. Cały ten zestaw, dla fana jest przyswajalny za jednym połknięciem, dla tych co z DKM obcować dopiero zaczęli, może być nieco nużący.
Pomijając już wszelkie zastrzeżenia wypunktowane wyżej, „Live On Lansdowne” słucha się całkiem przyjemnie. Żywiołowo reagująca publiczność, mimo partackiego miksu, dodaje tej płycie niewątpliwego uroku. Fani śpiewają z zespołem, euforycznie reagują na zagajenia Barra i Caseya, wywołują zespół na scenę charakterystycznym skandowanie „let’s go Murphys!”. Dodam jeszcze tylko, że ci co byli 12 lipca 2009 roku w Warszawskiej „Progresji” na koncercie DKM, nie raz poczują na swoim ciele ciarki wspominając to wspaniałe wydarzenie.
Podsumowując, Dropkick Murphys zrobił ładny prezent swoim fanom na dzień św. Patryka. Bo jednak przede wszystkim do fanów to wydawnictwo powinno być adresowane. Trochę dziwne że doszedłem do takiego wniosku, bo me uwielbienie do wielkiej siódemki z Bostonu jest olbrzymie, ale mimo wszystko w pojedynku na celtic-punkowe koncertówki, Flogging Molly wygrywa bezapelacyjnie.

Marcin Puszka