Whisky Priests to dziś już klasycy wyspiarskiego folk-rocka. Charakterystyczny, tubalny wokal Gary`ego Millera sprawia, że nagrań tej grupy nie sposób pomylić z innymi zespołami.
„Bleeding Sketches” to jednak płyta dość nietypowa. Wszystkie teksty nagrane na tej płycie powstały w głowie angielskiego poety – Keitha Armstronga. Recytuje on też fragmenty swoich wierszy przy akompaniamencie zespołu. Wszystkie melodie napisał Gary, a zespół w ciekawy sposób je interpretuje. Cóż więc to jest? Folk-rockowa poezja śpiewana?
Część utworów dotyczy ciężkiego życia górników w Północnej Anglii, jest też coś o futbolu, imprezach i miłości. Folk-rockowa, czy może czasem nawet punk-folkowa poetyka The Whisky Priests pasuje do takiej tematyki, jak żadna inna.
Są tu nawiązania do miejskich, ludowych ballad („Success Road”), znalazłoby się też coś dla naszych rodzimych miłośników pieśni morskich („My Father Worked on Ships”), a nawet brzmienia mogące się kojarzyć z The Pogues („Mother, Waiting”). W gruncie rzeczy każdy miłośnik folk-rocka znajdzie coś dla siebie.
Page 120 of 285
The Wells Family to kapela bluegrassowa z elementami gospel. Pochodzą z Północnej Karoliny. Rzeczywiście są rodziną, w grupie grają Sara, Eden, Gary, Debi i Jade Wells.
Kompozycje pojawiające się na płycie, to w połowie utwory Debi, a w połowie współczesne piosenki, autorstwa innych wykonawców.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wokale, nawiązujące zarówno do muzyki gospel, jak i do tradycyjnego amerykańskiego śpiewania. Kobiecy chórek brzmi świetnie. Zespół gra również bardzo fajnie. Słychać tu tchnienie prawdziwego bluegrassu.
Piosenki takie, jak „I Feel the Blues Movin` In” czy „Sandy Ridge”, to utwory, dla których warto tego albumu poszukać. Nie jest on może tak ciekawy i różnorodny, jak płyty gwiazd bluegrassu, ale i tak brzmi dość dobrze.
Ciekawie brzmi też „Talk About Suffering”, jedyna tradycyjna piosenka w tym zestawie. Gdybym zaś miał wskazywać co mi się nie podobało, byłaby to walczykowata ballada „Are the Roses Not Blooming”. Niezbyt odpowiada mi taka niemal biesiadna stylistyka. Reszta płyty jest natomiast całkiem fajna, a przykładem dobrej ballady dla równowagi może być np. „You`ll Never Be the Sun”.
Ostre, bardzo zdecydowane folk-rockowe, czasem nawet folk-metalowe granie, to coś, co niemiecka grupa Volkstrott prezentuje nam niemal od pierwszych dźwięków. Trzeba przyznać, że to świetna muzyka na przebudzenie.
Niemcy nie dają nam jednoznacznych sygnałów jakie kręgi etniczne najbardziej ich inspirują. Być może dlatego, że ta EP-ka, to tylko kilka kawałków. Wystarczająco dużo, żebym stwierdził, że takie granie mi się podoba i w sumie dość mało, jak na muzykę tak niejednoznaczną i trudną do prostego sklasyfikowania.
W kolejce na recenzje czeka już jednak kolejna płytka tej grupy, wtedy pewnie będę już mógł napisać o niej więcej. A póki co wracam do świetnego „Sühnenfest”, które działa jak kubeł wody wylany na zaspaną głowę i do „Sühnenfest”, które łączy w sobie piękno gotyckiego rocka z folkowymi skrzypcami.
Korzenie tego duetu tkwią w grupach takich, jak Muckle Flugga, czy Serious Kitchen. Vicki Swan jest znaną dzudziarką, używającą szkockich small pipes, gra też na flecie. Z kolei Jonny Dyer to gitarzysta, który czasem grywa też na irlandzkim low whistle.
Jego gitara świetnie podkłada akordy pod solową grę lub śpiew. Słychać to we wszystkich utworach, ale najbardziej podobała mi się jego gra w takich, jak „The Trooper and the Maid”, „Seven Little Gypsies” czy „Scatter Pipes”. Dudy Vicki, to również pierwsza liga.
Jonny okazał się również bardzo ciekawym wokalistą. Odpowiada on też w większości za aranżacje, jest więc ważnym twórcą sukcesu grupy. Czemu piszę o sukcesie? „Scatter Pipes”, to świetny materiał i wierzę, że uda im się tą płytą sporo namieszać w folkowym światku.
Dzięki uprzejmości Vicki nasz portal otrzymał ten materiał przed oficjalną premierą.
Dobre, folk-rockowe granie, z odrobiną jazzu. Sami nazywają swoje granie celtycką muzyką progresywną. Coś w tym jest, bo pierwiastka rockowego nikt Bretończykom nie odmówi. Z drugiej strony daleko im do łupanki, jaką prezentują niektóre kapele reprezentujące ten nurt. Mimo, że również sięgają czasem po irlandczyznę, robią to ze znacznie większym wyczuciem, niż większość folk-rockowców.
Z kolei nawet głęboko osadzone w tradycji „Fulor ar Roc`h” brzmi tu nowocześnie, a jednocześnie akceptowalnie dla miłośników tradycji. Tornaod nie gubią charakterystycznych rytmów, nie wtłaczają też kultury ludowej tam, gdzie jej nie czują. Sporo na tej płycie niesamowitych fragmentów, gdzie sekcja nieco się wycisza, milknie też, lub cichnie elektryczna gitara i wówczas nie mamy wątpliwości, że graj tu muzycy z pierwszej ligi. Wspomagają ich zresztą członkowie innych kapel, takich jak Clandestine czy Jazz Nurse.
Tornaod to propozycja nie tylko dla znawców sceny celtyckiej, ale również dla tych, którzy z takim graniem dopiero się zaznajamiają. Dzięki płycie „Orin” dowiedzą się bowiem jak można zagrać ambitnie, ale z polotem.
Na pierwszy rzut oka okładka wygląda, jak byśmy mieli do czynienia z kolejną z setek płyt irlandzkimi pieśniami rebelianckimi. Owszem, są tu również takowe, ale niemal wszystkie nowiutkie i świeżutkie.
Na początek jednak mamy flet i klawisze, robiące klimat jak z filmu „Braveheart”. To tylko intro, już w chwilę później mamy ostrą, celtycko-rockową jazdę. Nie jest to jednak typowo nowoczesne granie, a raczej coś co kojarzyć się może z Fairport Convention. Słychać nawiązania do rocka z lat 70-tych, na dodatek Tommy całkiem nieźle śpiewa.
Wykonawca nie tylko sam napisał niemal wszystkie piosenki, to jeszcze nagrał większość ścieżek. Trzeba przyznać, ze dobrze sobie poradził. Najciekawsze jednak na płycie są piosenki. Wszystkie brzmią, jakby miały niemal sto lat, wpadają w ucho i łatwo można by uznać je za tradycyjne.
Czasem zdarza się, ze nieco dziwnie brzmi tu połączenie instrumentów klawiszowych i programowanej perkusji z folk-rockowym graniem, ale generalnie nie przeszkadza to w odbiorze płyty.
Przyznam, że jestem tym albumem nieco zaskoczony, pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.
„Life Around The Bay” to dla mnie nie lada odkrycie. Na okładce widnieje starszy już człowiek, doskonale piosenki, które gra sugerują, że jest doświadczonym folksingerem, a tymczasem nic o nim wcześniej nie słyszałem. Co prawda do Polski wiele informacji nie dociera, ale w dobie Internetu znacznie łatwiej o czymś się dowiedzieć.
Poszperałem więc nieco i okazało się, że mimo podeszłego wieku jest to pierwsza płyta kanadyjskiego śpiewaka z Nowej Szkocji.
Nic dziwnego więc, że te piosenki są takie dobre. Najwyraźniej to najbardziej udane utwory, które napisał w całej swojej karierze. Dużo w tych utworach klimatów portowych i morskich, czyli tego, co lubię.
Gitara, wokal – nieco przywodzący czasem na myśl Johnny`ego Casha – i kilkoro gości, którzy dyskretnie wspierają Steve`a, to przepis na dobrą płytę.
Cała płyta spodobała mi się niesamowicie, ale jeśli maiłbym wyróżnić jakieś piosenki, to postawiłbym na „Black Gold On The Shore”, „That Harbour Road” i „The Spirit OF Bantry”.
Na drugi pełnowymiarowy album szczecińskiej grupy Emerald czekałem ponad dwa lata. Wydana wówczas EP-ka „Balony św. Patryka” miała zapowiadać nową płytę. Okazało się jednak, że od pobożnych życzeń do realizacji planów musi minąć trochę czasu.
Już tytuł i pierwsza informacja sugerują nam, że Emeraldzi zrywają z folkiem. „I tak i nie” – powiedziałby zapewne niejeden domorosły filozof. Zrywają bowiem z tym, co wielu za „czysty folk” uważa – z tradycją siermiężnego grania, która zwłaszcza w muzyce celtyckiej na całym świecie stanowi aż za wielki procent. Zostają za to przy folkowych wibracjach, tyle, że opakowanych w nowsze aranże.
Emerald A.D. 2006 to kapela nawiązująca do szalenie popularnego na zachodzie nurtu, zwanego punk-folkiem. Boom takiego grania, zapoczątkowanego przez The Pogues, osiąga w tej chwili swoje apogeum w Stanach zjednoczonych, gdzie zespoły takie, jak Flogging Molly stają się gwiazdami całkiem prężnie działającej sceny. Również w Europie (zwłaszcza w Niemczech, we Francji, w Anglii i Irlandii) takie granie spotyka się z doskonałym odbiorem.
Dodatkowym atutem Emeraldów są autorskie kompozycje, których kilka udało się na płycie zmieścić. Oprócz nich mamy tu hołd dla The Pogues („Nocny”) i kilka irlandzkich standardów. Całości dopełnia najfajniejsza wersja piosenki „Hiszpańskie dziewczyny”, jaką w naszym kraju nagrano. Być może szantowi puryści będą oburzeni, za to miłośnicy muzyki ska na pewno ją polubią.
Ostre „Życie jak gaz”, otwierające płytę potwierdza, że nikt w Polsce nie gra tak jak Emerald. Punkowy drive w połączeniu z bardzo fajnymi trąbkami i folkowym czadem, to kwintesencja ich stylu. To, co dzieje się w kolejnym utworze – „Trzy dziewczyny na A” daje nam nieco inne, bardziej mroczne oblicze zespołu. Ognista, choć nie ciężka, melodia (doskonałe skrzypce!) i świetny tekst, to znów potwierdzenie klasy zespołu. Nawet cover The Pogues z polskim tekstem brzmi tu, jakby został napisany specjalnie dla zespołu Emerald.
Możliwe, że niektóre folkowe standardy wydają się Wam już zbytnio ograne, w końcu „Star Of The County Down”, „Molly Maguires” czy „Foggy Dew” miały już setki wersji. Jednak Emeraldom udało się dodać do tych kawałków coś od siebie, dodając je do swego repertuaru, zmienili nieco ich ducha, sprawiając, że znakomicie wtapiają się w całą płytę.
Jeśli tak ma brzmieć nie-folkowa płyta, to kolejne produkcje Emeraldów również mogą być nie-folkowe. Chętnie już na nie czekam.
Wokale, czasem instrumenty perkusyjne, jakiś flet i okaryna. Oto, co potrzeba do nagrania płyty takiej, jak „Invisible Rhythm”. Najważniejsze jednak są wokale. Zespół Coco`s Lunch przyzwyczaił nas już do dobrych płyt, na których repertuar folkowy z całego niemal świata wykonywany jest a cappella.
W przypadku „Invisible Rhythm” z kompozycjami autorskimi, choć stylizowanymi (w doskonały sposób!) na brzmienia ludowe. Niezwykły kunszt wykonawczy członkiń Coco`s Lunch idzie w tym przypadku w parze ze zdolnościami kompozytorskimi.
Mamy tu przekrój przez różne klimaty, choć większość rytmów kojarzyć się może z Afryką, to raczej z różnymi jej regionami. Czasem coś przywodzi nam z kolei na myśl daleki wschód…
Niewątpliwym atutem płyty jest jej niesamowita transowość. Nawet jeśli ktoś nie jest fanem etnicznych brzmień, to kompozycje Coco`s Lunch mogą mu przypaść do gustu, zwłaszcza, że „Invisible Rhythm” to w mojej opinii najlepsza płyta zespołu.
Czy tak będzie brzmiał folk przyszłości? Możliwe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że dziś do tworzenia muzyki nie trzeba wcale dużych kapel, a wystarczy ktoś ze sporą wyobraźnią i umiejętnością posługiwania się oprogramowaniem do składania dźwięków w komputerze. Tak właśnie powstała ta płyta.
Co prawda duet Celtic Cross, to również muzycy – nagrali część partii instrumentalnych i zaśpiewali – ale większość zamieszczonej tu muzyki powstała w odmętach twardych dysków.
Ciekawostką jest pewna dwoistość tej płyty. Z jednej strony mamy bowiem sporo autorskich kompozycji, utrzymanych w duchu… hmmm… neo celtyckim, z drugiej zaś są też przeróbki standardów („Tell Me Ma”, „Wild Rover” i inne) brzmiące niemal pubowo.
Niektóre autorskie piosenki, to bardzo dobre kompozycje, taka np. „Excursion Wild” w nieco innej aranżacji sprawdziłaby się dobrze w repertuarze grupy Levellers, zaś „Multiculture” mogłoby się spodobać fanom Black 47 i Chumbawamby.
„Folk de Future” to trzecia płyta brytyjskiego duetu i mogę zapewnić, że nie ostatnia. W ich najbliższych planach jest bowiem album koncertowy.
