Hollienea to obecnie jedna z najpopularniejszych harfistek zza oceanu. Jej płyty zbierają świetne recenzje w Kanadzie, dobrze sprzedaja się w Stanach, a w Europie mówi się na jej temat coraz cieplej. Co powoduje u słuchaczy i krytyków takie reakcje?
Przede wszystkim Hollienea jest bardzo zdolną kompozytorka i słychac to choćby właśnie na omawianej tu płycie. Wszystkie zamieszczone na „Beginnings” utwory, to właśnie jej autorskie dzieła. Całość utrzymana jest co prawda w duchu muzyki celtyckiej, ale wyraźnie słychać, że konwencja ta artystki nie ogranicza. Szczerze mówiąc być może to właśnie węgierskie korzenie harfistki dodają jej muzyce tak ciekawego ducha.
W nagraniu płyty wspierał Hollieneę jej producent, David Swan Montgomery, grający na instrumentach klawiszowych. Jednak od razu uspokoję wszystkich, którzy nie przepadają za graniem w stylu Enyi. Nie ma tu rozległych instrumentalnych pasaży, a jedynie dyskretne tło, pozwalające się lepiej rozwinąć harfistce.
„Beginnings” to bez dwóch zdań płyta dobra, nawiązująca z jednej strony do wzorców klasycznych, z drugiej zaś indywidualna i autorska.
Kategoria: Recenzje (Page 84 of 214)
Dawno nie zwiedzaliśmy na Folkowej folk metalowych krain, gdzie królują smoki i dzielni wojownicy. Almora proponuje nam taką właśnie wycieczkę w świat, gdzie dźwięki folkowe mieszają się z heavy metalem.
Zespół ten doskonale potrafi łączyć i dzielić. Po folkowym „Change” następuje metalowy „Heaven`s Fire Gates”, zaś po nim doskonale łączący ba gatunki „Cyrano”, w którym pojawiają się na dodatek brzmienia pokrewne z Jethro Tull. Właśnie takie połączenia na płycie dominują, choć nie brakuje przewagi któregoś z elementów. Nie zabrakło też oczywiście ballady.
Najciekawsze w całej historii grupy Almora jest według mnie to, że zespół ten pochodzi z Turcji. Grali dotąd m.in. u boku Theriona, Opeth i Ronniego Jamesa Dio. Ponoć poza swoim krajem są bardziej popularni niż u siebie. Nic dziwnego, jest to bowiem muzyka osadzona raczej w anglosaskim kręgu. Coś jakby skrzyżować Blackmore`s Night, z Jethro Tull i Iron Maiden.
Album „Čechomor” zespołu Čechomor to jedna z najciekawszych pozycji w bogatej dyskografii tej grupy. Wvrew pozorom to nie pierwsza, a trzecie płyta sygnowana przez ten zespół. Tyle tylko, że poprzednie dwie opisane były pełną nazwą – Českomoravská hudební společnost.
„Čechomor” to więc w pewnym sensie debiut, ale nie tak do końca.
Słuchając albumu dochodzę do wniosku, że chyba jeszcze nikt tak nie grał czeskiej muzyki. Utwór taki jak „Michálek” mógł powstać w głowach zakreconych Skandynawów z Hoven Droven. Ale u Czechów? Prędzej uwieżyłbym, ze można tam nagrać np. „Proměny” – to też doskonały kawałek, tyle że bardziej pasujący do kapeli zza południowej granicy. Z resztą większość utworów ma słowiańską duszę. Najciekawiej brzmią jednak te, które zaskakują czymś. Ostra, niemal punk-folkowa wersja „Górali” mogłaby stanąć w jednym rzędzie z najlepszymi utworami The Pogues. Na dodatek słychąc selektywnie instrumenty, a w głosach niemal nie można poznać że nie śpiewają tego Polacy. Rewelacja.
Mimo iżrację miał znajomy Czech mówiąc, że czeski folk to nie tylko Čechomor, jednak ja wciąż pozostaję przy zdaniu, że to przede wszystkim Čechomor.
Norweska grupa Folque to jedno z moich najciekawszych odkryć w temacie europejskiego folk-rocka. Jeśli posłuchamy właśnie płyty „Folque”, pierwszej w duskografii Norwegów, to od pierwszych nut zrozumiemy o co chodzi. Szkocka ballada „Alison Gross” zaśpiewana tu po norwesku daje poczucie połączenia dwóch światów – celtyckiego i skandynawskiego. Całość ubrana jest w zgrabne, folk-rockowe granie.
Nie brakuje tu pięknych ballad, takich jak „Harpa”, „Ravnene” (rewelacyjna norweska wersja szkockiego „Twa corbies”) czy „Sinclairvise”.
Podejrzewam że w 1974 roku ta muzyka musiała robić jeszcze większe wrażenie. Fairport Convention stawiało wtedy pierwsze, niezbyt jeszcze pewne kroki, a tymczasem w Norwegii wyrosła im spora konkurencja. I powiem Wam cośjeszcze o tych starych nagraniach: brzmią dziś doskonale. Wiem, że mam do czynienia z remasterowaną kopią, ale to nie zmienia faktu, że sama muzyka też się nie zestarzała. Dziś szłuchając Folque dochodzę do wniosku, że gdyby nie ta grupa nigdy nie powstałby tak świetny zespół, jak amerykański Tempest, dowodzony właśnie przez Norwega, Liefa Sorbye.
Patrząc na okładkę płyty spodziewałem się ostrej folk-metalowej rzeźni. Zwykle kapele wydające tak swoje płyty grają ekstremalny metal, wplatając gdzieniegdzie piszczałki, dudy, czy skrzypce.
Nastrojowe intro z dudami właśnie pominąłem, uznałem bowiem, że ma za zadanie uśpić moją czujność. Jednak utwór drugi („Winds of One Thousand Winters”), po którym spodziewałem się już wbicia w fotel, zaskoczył mnie naprawdę. Owszem, gitarki grają czasem jak w starym, dobrym Black Sabbath, ale nie ma mowy o brutalnej muzyce. To folk-metal podbarwiony gotykiem. W „The Serpent and the Black Lake” okazało się, że również doom metalem spod znaku My Dying Bride czy Moonspell. Czasem potrafią przyspieszyć i nagle pojawia się tin whistle. Wówczas muzyka przypomina najlepsze fragmenty z płyt Waylandera, uznanego za jeden z ciekawszych zespołów na scenie folk-metalowej.
Nie jest tak, że płycie w ogóle brakuje brutalności, ale jest ona dawkowana w rozsądny sposób.
Druga płyta grupy Kalis po reaktywacji. W gruncie rzeczy była to również rewolucja, bo Kalis powrócił jako formacja folk-rockowa. Na płycie „Slough” nawiązują zarówno do tuzów gatunku, takich jak The Whisky Priests (tytułowa kompozycja, mimo że autorstwa muzyków Kalis, brzmi jakby napisali ją właśnie szkoccy folk-rockowcy), Steeleye Span (holenderski utwór „Een verklating” wykonany jest w podobnym do brzmienia tej grupy stylu). Są też bardziej dosłowne nawiązania – dwie piosenki Boba Dylana („You ain`t goin` nowhere” i „My back pages”) i utwór grupy The Pogues („Tuesday morning”).
Sporo tu rzeczy, które zaskakują, tak jest choćby w przypadku świetnie zagranej instrumentalnej kompozycji „D(oedelzak) & a(s)”. Podobnie jest z reggaeową wersją znanego szkockiego utworu „Johnny Cope”.
Ciekaw jestem jak dziś grupa Kalis radzi sobie ze starymi utworami, czy wykonują je w nowych aranżacjach? Słuchając kompozycji z tej płyty mam nadzieję, że tak, bo jeśli poziom jest podobny, to muszą brzmieć świetnie. Mam nadzieję, że wyjdzie jakaś duża koncertówka, ze starym materiałem zrobionym na nowo, a póki co słucham po raz kolejny „Slough”.
Na pierwszy rzut oka wyglądało, że ma to być celtycki jazz grany na pianinie. Szybko jednak okazało się że Sandy Meldrum nie podjął się aż tak karkołomnego zadania. Owszem jest dużojazzu, jest pianino, dominuje jednak celtycki folk, a pianiście towarzyszy zacne grono muzyków.
Po dość zachowawczym, zagranym z dudami secie melodii tanecznych otrzymujemy pierwszy z jazzowych łamańców – „Scottish Piano Fusion” dalej pojawia się sporo takich pomieszanych z folkiem kompozycji. Niektóre, jak „Bagpipe Piano”, to prawdziwe majstersztyki.
Niekiedy możemy odnieść wrażenie, że słuchamy celtyckich ragtime`ów rodem z saloonu z Dzikiego Zachodu. Tak jest choćby w przypadku „Reeling Piano”.
Na pewno jest to płyta ciekawa. Nie wiem tylko czy będę do niej często wracał. Za to dla miłośników muzyki ze Szkocji na pewno okaże się jeszcze bardziej atrakcyjna.
Zespół Vilddas prezentuje nam muzykę folkową z Finladnii, z wpływami arabskimi. Przyznam szczerze, że tak sympatycznej i różnorodnej płyty z tego kraju dawno nie słyszałem. Muzyka ta, bardzo delikatnie podbarwiona rockiem, doskonale broni się w starciu z zachodnimi tytanami folku.
Są tu motywy niemal magiczne („Savkalanlávlla”, „Beaivvážis Šaddet Beaivvit”), ale nie brakuje teź lekkiego jazzowania („Jiek?aáhpi”). Zdarza się, że piosenki Vilddasa brzmią, jak szamańskie zaśpiewy. Wszystko to dlatego, że mimo dość nowoczesnego myślenia o muzyce, korzenie tych dźwięków tkwią na dalekiej północy. Co prawda niesamowita wokalistka zespołu – Annukka pochodzi z południa Finlandii, ale jako etnomuzykolog zetknęła się niejednokrotnie z brzmieniami z okolic podbiegunowych. Sama mieszka obecnie w Laponii.
Wspomniałem o różnorodności tej płyty. Rzeczywiście, krajobrazy zmieniają się tu jak w kalajdoskopie. Nie drażni to jednak, a pozwala wniknąć głębiej w fińska kulturę i poznać rozmaite jej odcienie.
Ciekawie też brzmi łączenie temetów skandynawskich z muzyką świata arabskiego. To jednak spore novum.
Co ma ze sobą wspólnego tradycja cygańskiego grania z Bałkanów z argentyńskim tangiem? Okazuje się, że całkiem sporo, co postanowił nam udowodnić angielski zespół Zum. Jest tu cygański ogień, który tryska spod skrzypiec Adama Summerhayesa i jest bardzo argentyńskie granie akordeonu Eddiego Hessiona. W to wszystko wplata się nagle jazzowy fortepian Dave`a Gordona. I wówczas robi się na prawdę ciekawie. Skład zespołu uzupełniają Johnny Gee, grający na kontrabasie i wiolonczelista Chris Grist.
Repertuar grupy, to głównie autorskie kompozycje, w które czasem wpleciono coś z klasyki. Oprócz tego wspierają się twórczością Astora Piazzolli, przy czym utwory mistrza upodobniono aranżacyjnie do reszty płyty.
Pod względem artystycznym jest to bardzo udany album. Czasem jednak może się okazać, że ciągoty kombinatorskie zawiodły muzyków za daleko. To jednak rzadkość.
Spokojnie, to nie jest płyta Kelly Family, a jedynie punk-folkowej orkiestry z Niemiec, która przyjęła sobie podobnie brziąca nazwę.
Już na pierwszy rzut oka widac, że niebagatelną rolę w twórczości The Ceili Family odegrał zespół The Pogues. Aż cztery z zamieszczonych tu piosenek, to utwory Shane`a Macgowana i spółki, a dwa inne gdzieś w repertuarze tej grupy się pojwaiły. Grupa wpisuje się w ten sposób w grono cover bandów tej świetnej grupy. Przyznac jednak trzeba, że robią to z klasą.
Większość utworów jest zagranych nieco szybciej niż w oryginale, ale nie tracą przez to wyrazu.
Na uwagę zasługują też utwory takie jak „Fall Face First” i „Delirium Tremens”. Widać, że inspiracją jest też Christy Moore, choć nad jego utworami Niemcy musieli więcej posiedzieć, by dopasować je do folk-rockowego stylu.
Mimo, że jestem fanem The Pogues, uważam, że Lepiej zrobi zespołowi jeśli ograniczą się w przyszłości do trzech-czterech piosenek tej grupy na płycie i dorzucą coś od siebie. Wówczas sława dobrego cover-bandu zostanie, a pojawią się też miłośnicy ich autorskeigo grania.
