Patrząc na okładkę płyty spodziewałem się ostrej folk-metalowej rzeźni. Zwykle kapele wydające tak swoje płyty grają ekstremalny metal, wplatając gdzieniegdzie piszczałki, dudy, czy skrzypce.
Nastrojowe intro z dudami właśnie pominąłem, uznałem bowiem, że ma za zadanie uśpić moją czujność. Jednak utwór drugi („Winds of One Thousand Winters”), po którym spodziewałem się już wbicia w fotel, zaskoczył mnie naprawdę. Owszem, gitarki grają czasem jak w starym, dobrym Black Sabbath, ale nie ma mowy o brutalnej muzyce. To folk-metal podbarwiony gotykiem. W „The Serpent and the Black Lake” okazało się, że również doom metalem spod znaku My Dying Bride czy Moonspell. Czasem potrafią przyspieszyć i nagle pojawia się tin whistle. Wówczas muzyka przypomina najlepsze fragmenty z płyt Waylandera, uznanego za jeden z ciekawszych zespołów na scenie folk-metalowej.
Nie jest tak, że płycie w ogóle brakuje brutalności, ale jest ona dawkowana w rozsądny sposób.

Rafał Chojnacki