Annika Fehling jest u nas niemal zupełnie nieznana. Dlatego też jej album zatytułowany „Good For You”, z podtytułem „The Best of Annika Fehling” jest dobrym pomysłem dla każdego, kto chciałby się zapoznać z jej twórczością w sposób przekrojowy.
Mamy tu muzykę, która powstawał w większości w domowym studiu artystki na szwedzkiej wyspie Visby, gdzie co roku odbywają się malownicze imprezy o charakterze średniowiecznym. Aż dziw bierze, że w takim miejscu powstała muzyka kulturowo dość odległa od klimatów muzyki skandynawskiej, czy brzmień muzyki dawnej.
Utwory napisane przez Annikę, to mieszanka country, folka, popu i jazzu, czyli to, co się obecnie dość dobrze sprzedaje na świecie. Od czasów przebojowego singla „När en stjärna faller” z którym pojawiła się na festiwalu Eurowizji Annika jest dobrze kojarzona w Europie, ale również za oceanem (przyczyniła się do tego również płyta „Visby/Texas” zarejestrowana wspólnie z Daną Cooper z Nashville).
Amerykanie widzą w jej muzyce silne wpływy country, a Europejczycy czują w tym folk. Ja myślę że to po prostu całkiem dobra muzyka.
Kategoria: Recenzje (Page 60 of 214)
Zdaję sobie sprawę, że „muzyka taneczna” kojarzy się w naszym kraju raczej z łupaniem elektronicznej perkusji i dźwiękami z dyskoteki. Nic jednak na to nie poradzę, że zespoły takie jak House Red również produkują właśnie „muzykę taneczną”. Inna sprawa, że chodzi tu o całkiem odmienną muzykę i zupełnie inne tańce.
Brzmienia zawarte na płycie „Uncorked” sprawiają, że nawet największy sztywniak chciałby zerwać się do radosnych folkowych pląsów. Dlaczego? Cóż jest w tej muzyce ogień, którego najwięcej krzesze Jonathan Thielen, skrzypek zespołu.
Ostrzegam przed prowadzeniem samochodu w rytm muzyki House Red. W Polsce nie wolno rozwijać takich prędkości.
W rejs dookoła Malin Head zabiera nas amerykańska formacja Inishowen. Tematyka morska przeplata się w ich twórczości z graniem irlandzkim, szkockim i brzmieniami z kręgu French Canadian. Tym razem zespół skupił się na tematach instrumentalnych, dlatego też album ten może spotkać się z życzliwym przyjęciem wszystkich tych, których rażą proste marynarskie śpiewy, a lubią za to niezbyt skomplikowane folkowe tańce.
Wiele z prezentowanych tu tematów (jak „Cuckoo`s Nest”, „St. Anne`s Reel”, „Kesh Jig” czy „Flowers of Edinburgh”) to evergreeny, które często słychać na licznych ludowych potańcówkach po obu stronach Atlantyku. Nie brakuje jednak nowszych, mniej znanych utworów, co jest prawdziwym atutem tego albumu.
Trio z Pennsylvanii radzi sobie nieźle w repertuarze kojarzonym przede wszystkim na Wyspach Brytyjskich. Jednak Amerykanie pochodzący stamtąd najwyraźniej są nieźle obeznani z muzyką swoich korzeni, bo Inishowen to grupa, która nie narzeka na brak propozycji koncertowych.
Bardzo ciepły autorski album Petera McCune rozpoczyna się od pięknej ballady „Farewell Mayo”. Powoduje ona, że już od samego początku płyty nastrajamy się bardzo nostalgicznie. Taki nastrój panuje tu praktycznie do końca. Nawet instrumentalne utwory, będące nowymi wersjami starych ludowych tańców (takich jak „The Cartweel & Cooley’s” czy John Roches Favourite) są tu zagrane spokojnie, z wyczuciem.
Peter popada czasem w pompatyczny nastrój, charakterystyczny dla wielu celtyckich bardów. Pieśń „Slieve Gallon Brae’s” mogłaby się znaleźć na przykład w repertuarze Dougiego MacLeana. Silny kontrast między nią, a kolejnym utworem („ Merrily Danced the Quakers Wife and Merrily Danced the Quaker”) pokazuje wielobarwność celtyckiego grania.
Nazwisko wykonawcy i tytuł mówią nam tu właściwie wszystko. Szkocki pieśniarz, znany z takich zespołów, jak Tannahill Weavers, Iron Horse, The Jura Ceilidh band i Canterach, proponuje nam tym razem swoje solowe nagrania. Jest to zbiór utwórów z ponad dwudziestopięcioletniej kariery muzycznej, zaaranżowanych na nowo i nagranych tak, że brzmią, jakby napisano je specjalnie z okazji ukazania się tej płyty.
Ross dysponuje doskonałym głosem, dlatego mimo surowych wersji piosenki tu przedstawione nic nie tracą, w porównaniu do pierwotnych wykonań.
Mimo że to płyta solowa, Ross zaprosił do jej nagrania zaprzyjaźnionych muzyków. W studio wspomagali go: Lorne MacDougall – grający na whistles i dudach, skrzypaczka Alison Smith i Steve Lawrence – grający na bouzouki i instrumentach perkusyjnych. Rezultat ich wspólnej pracy jest więcej niż zadowalający.
„Kristalle” to mini-album celtycko-neofolkowej formacji Werkraum, którą wspierają na tej sesji m.in. muzycy z kultowej formacji Changes (Nicholas Tesluk i Robert N. Taylor). Poprzednie albumy Werkraum bliższe były dźwiękom militarno-neofolkowym, tym razem jednak pojawiły się silne elementy celtyckie.
Zaskoczył mnie otwierający płytę utwór „Queen Mab”. Pod tą piękną balladą bije gorące serce ludowej pieśni, znanej jako „The Raggle-Taggle Gypsy”. Delikatne brzmienie Werkraum nadaje jej jednak niesamowitej wyjątkowości. W porównaniu z nią „Crystals” brzmi bardziej bogato i zdecydowanie zasługuje na swój tytuł. Brzmienie jest nie tylko krystaliczne, ale też przestrzenne, czasem bardzo złudne.
Kolejny utwór przynosi nam skojarzenia z grupą Clannad z okresu płyty „Legend”. Nic dziwnego, w końcu to utwór o rogatym duchu lasu. Ta piękna, instrumentalna kompozycja doskonale wycisza po nieco szybszej „Crystals”.
„Wunde und Dorn” ma w sobie jakieś pierwiastki martial folkowe, prawdopodobnie za sprawą rytmu. A może to jednak kwestia języka niemieckiego w tekście? Trudno orzec, wciąż jest to jednak piękna piosenka.
Jako że dominują tu ballady, to kolejna piosenka – „Onrament” – też musi się w tej poetyce odnajdować. To dwugłos męskiego i żeńskiego. Z kolei najdłuższa na płycie kompozycja, czyli kończący album utwór „La Fee Verte” jest najbardziej niepokojącą z piosenek. Nieco monotonny, wielowątkowy, pozwalający oderwać się od rzeczywistości utwór pozostawia nas w lekkim rozleniwieniu. Na pewno jednak żałujemy, że płyta już się skończyła.
Battlelore to kolejny metalowy zespół, który łączy w swojej muzyce bardzo różne klimaty. Z jednej strony mamy fascynacje związane z literaturą fantasy. Teksty o wojnie, bohaterach i przygodach to w takiej muzyce standard – tu mamy dodatkowo sporo magii i niesamowitych stworzeń. Źródłem inspiracji dla tej fińskiej kapeli jest oczywiście m.in. proza J.R.R. Tolkiena.
Muzycznie jest też ciekawie, bo z jednej strony słychać lekkie odchylenia w kierunku folku i gotyku, z drugiej zaś mamy tu też do czynienia ze stylizacją na obowiązujący obecnie model wokalny – Piękna i Bestia. Anielskie wokalizy KaisyJouhki i ostry growling Tomi Mykkänena tworzą typowy dla takiego grania dysonans. Podobnie jest z patosem, którego tej płycie nie brakuje.
Mamy więc do czynienia z płytą dobrą, ale nie wyróżniającą się zbytnio spośród wielu innych podobnych propozycji. Minusem jest tu nadużywanie klawiszy. Szkoda, że nie zdecydowano się na bardziej folkowe rozwiązania.
Jak się okazuje Bellydance to obecnie coś więcej niż tylko taniec i muzyka. To cała kultura, która łączy ze sobą film, biznes, międzynarodowe gwiazdy i miliony fanów. A wszystko to za sprawą mody na wszystko co związane jest ze światem arabskim. Moda ta wiąże się z zainteresowaniem, jakie Bliski Wschód wzbudził w młodych Amerykanach, którzy wreszcie wiedzą gdzie szukać tego miejsca na mapie.
Chalf Hassan proponuje nam nieco inną muzykę, niż ta zwykle kojarzona z Bellydance. Wybrane na ten album tematy pochodzą z Maroka, są więc przepełnione tamtejszym, bardzo gorącym klimatem.
Sam jest perkusistą, gra na różnych arabskich bębnach, między innymi na słynnej darbuce. Nic dziwnego, że są tu świetne solówki na tych instrumentach. Usłyszymy tu jednak więcej rozmaitych brzmień, jest tu bowiem prawdziwe bogactwo Orientu.
Ta płyta godna jest tego by zagościć w odtwarzaczu nie tylko tych, którzy zaciekawieni modą na Bellydance chcą w końcu poznać smak tej muzyki. Również fani folku, którzy nie znają (o ile to w ogóle możliwe) tego rodzaju rytmów, powinni z chęcią posłuchać tego krążka.
Słowacka Hrdza prezentuje nam album z dobrze skrojonym folkowym repertuarem. Folk-rockowe aranżacje sprawiają, że muzyka naszych południowych sąsiadów staje się nagle dziwnie swojska. Nie wiem czy to za sprawą naszych Brathanków, do których już zdążyliśmy przywyknąć… Ale chyba nie, bo te brzmienia w wykonaniu Słowaków wydają się być zupełnie inne. Chyba po prostu bardziej światowe. W muzyce Hrdzy pobrzmiewają echa jazzu, a afrykańskie bębny łączą się z folkowym akordeonem.
Obecnie Hrdza to jedna z najważniejszych kapel na słowackiej scenie folk. Całkiem zasłużenie. Pełen radości śpiew i doskonała muzykę, jakie prezentują nam na tym albumie, to kwintesencja środkowoeuropejskiego folku na światowym poziomie.
Na płycie o dźwięcznym tytule „Muzička” znajdziemy cztery utwory ludowe („A na medzi čerešenka”, „Mám ja orech”, „Chodia kone”, „Dumy”), pozostałe to kompozycje członków zespołu, świetnie wpisujące się w folk-rockowy charakter.
Już sama nazwa tego zespołu kojarzy mi się z mrocznymi baśniami autorstwa braci Grimm. Być może to mylne skojarzenie, jednak ognisty metal w połączeniu z instrumentarium charakterystycznym dla muzyki dawnej daje nam w rezultacie efekt w postaci dźwięków kojarzących się raczej z ciemną stroną ludzkiej natury.
Recenzowana tu płyta to debiutancki album tego projektu, wcześniej dysponowali jedynie demówkami, a jedna z ich piosenek znalazła się na kompilacyjnej płycie „Dark Spy Compilation Vol. 12”, gdzie Ingrimm pojawili się obok takich rasowych kapel metalowych, jak Suicide Commando, Dekadenz czy High Priestess.
Ingrimm spodoba się pewnie głównie fanom metalu, ale elementów folkowych jest tu na tyle dużo, że miłośnicy folku, którzy nie boją się cięższych brzmień, powinni znaleźć tu coś dla siebie.
