Jarah Jane to artystka ze Stanów, która obecnie mieszka w Kanadzie. Jej brzmienie można określić jako akustyczny folk-rock, mocno osadzony w klimatach takich artystek, jak Joan Osbourne czy Tracy Champman.
Album „Underwater Balloons”, to przedsięwzięcie o tyle nietypowe, że artystka zdecydowała się „wydać” tą płytę w całości w Internecie. Najwyraźniej taki krok ma promować jej koncerty. Słuchając całego reprezentowanego tu materiału dochodzę do wniosku, że nie powinna narzekać na brak publiczności. Piosenki takie jak „Running On” czy „Butterfly” to murowane przeboje. Nie brakuje też nieco bardziej rozwiniętych aranżacyjnie pomysłów. Tak brzmi choćby utwór zatytułowany „23”.
Jarah Jane nagrywa piosenki proste i w większości przypadków bezpretensjonalne, ale w tym tkwi urok tego typu muzyki. Nie każdy musi przecież komponować dzieła z operowym rozmachem.
Kategoria: Recenzje (Page 41 of 214)
Redhill Rats to mało znana fińska grupa, która jest doklejana do całej masy epigonów The Pogues. I choć trzeba przyznać, że bez znajomości płyt formacji Shane’a MacGowana na pewno by tak nie grali, to udało im się wypracować własne brzmienie. Sporo w nim przestrzeni, być może to mroźne helsińskie powietrze tak działa na muzyków.
Piosenki takie jak „Gotta Go” czy „Older” nie tylko brzmieniem nawiązują do The Pogues. Są tam również intertekstualne wstawki w tekstach, które dają nam wyraźnie znać kto był inspiracją Finów.
Do najlepszych utworów autorskich należą tu: świetna ballada „Rain From Hell”, napisana w klimacie Johnny’ego Casha piosenka „My Father Was a Werewolf” i rozrywkowa „Sailing ‚round the World”.
Nie zabrakło też przeróbek folkowych standardów. Z rozbujanego szkockiego „Tramps and Hawkers” Finowie zrobili zgrabną balladę. Też buja, ale nieco inaczej. Z kolei rubaszne „White, Orange and Green” pozostawili w klimacie znanym choćby z brzmienia The Dubliners, dodając jedynie pogueso-podobny aranż. Szkoda tylko, że w „Dark Eyed Sailor” dali się ponieść niewątpliwej sympatii do grupy Steeleye Span. Utwór ten aranżowano już różnie, podejrzewam, że sprawni muzycy, jakimi bez wątpienia są członkowie Redhill Rats, dali by radę zrobić tą piosenkę po swojemu.
Redhill Rats to moje odkrycie początków 2009 roku. Jeżeli tak się zaczyna, to dalej już na pewno nie będzie źle.
Pisząc o albumie „The Bad Things” z 2004 roku wspomniałem, że dekadencka muzyka tego pochodzącego z Seattle zespołu mogłaby zostać nazwana grunge-folkiem.
Teraz, kiedy przychodzi mi zmierzyć się z albumem „It’ll All Be Over Soon”, ubiegłorocznym dzieckiem tej amerykańskiej grupy, muszę przyznać, że ponownie mamy do czynienia z obłąkańczą mieszanką folkowych motywów z rockiem.
Już otwierający płytę „Drunken Doughboy”, wskazujący na wschodnioeuropejskie wpływy brzmi jakby artyści uciekli z cyrku szaleńców. W „Daybreak”, „Drunkest Little Clown” i „Wicked Friends” dochodzą do głosu klimaty w stylu Nicka Cave’a, oparte jednak na amerykańskim folku i hillbilly. Jimmy „The Pickpocket”, wokalista i akordeonista zespołu ma nawet głos, który brzmi niekiedy podobnie so wokalu Australijczyka. Amerykańskie klimaty, choć już bez mrocznych wpływów Cave’a, pojawiają się w też choćby w takich piosenkach, jak „Sally” czy „Heartache Years”.
Z kolei w „Just Four Weeks” zbliżamy się ponownie do klimatów a’la The Pogues. O ile pamiętam na debiutanckim krążku był też taki utwór („Drinking My Devils Away”), widać więc, że niektóre inspiracje pozostają bez zmian.
Żeński wokal w „Woman Left Behind” i „Twilight” pozwala nam wrócić do wschodnich klimatów. Tu brzmienie ma w sobie coś z cygańskiego grania, ale to raczej stylizacja na knajpianą kapelę z szaloną szansonistką, która sięga po repertuar rodem z wędrujących taborów.
Sporo tu utworów zaskakujących, a rozstrzał stylistyczny bywa czasem niesamowity. Mimo to cały czas mamy do czynienia z muzyką, w której czuje się zadziornego ducha sztuki.
Punk-folkowa grupa Perfect, dowodzona przez Jamie Clarke’a, dawnego gitarzystę grupy The Pogues, nie potrafi się najwyraźniej pozbyć brzemienia tej klasycznej grupy. O ile normalny jest, że na koncertach zespołu można usłyszeć żelazne utwory z repertuaru Poguesów – Jamie grał je przecież na koncertach tej formacji podczas trasy promującej płytę „Pogue Mahone” – o tyle dziwi fakt, że na każdej z płyt Perfectu, zarówno koncertowych, jak i studyjnych, znajdują się przeboje tej formacji w nowych wersjach. Nawet cover The Clash („I Fought The Law”) to piosenka wykonywana przez Pogues na koncertach. Szkoda, gdyż grupa Jamiego ma sporo swoich utworów, które brzmią bardzo ciekawie.
O ile „Psychic TV” zaaranżowano na dość typową piosenkę celtycko-pubową, to już następny utwór – „Hippies/A Girl In Danger”, dzięki wschodnioeuropejskiemu klimatowi brzmi zupełnie inaczej. Ta muzyczna wycieczka to dla mnie spore zaskoczenie, na dodatek bardzo pozytywne. Mimo że piosenka zaśpiewana jest po angielsku, to ma swój wyjątkowy urok.
Surowe brzmienie „Adorable”, to już zupełnie inne granie, przypomina raczej lekkiego punka, opartego na clashowym korzeniu. Banjo i inne folkowe wstawki to tylko uzupełnienie. Do irlandzkich klimatów wracamy w instrumentalnym „Crazy Daisy Boogie”.
Klimat rodem z płyty „Pogue Mahone”, na której mimo braku Shane’a MacGowana zespół złapał wiatr w żagle, wraca teraz w utworze „True”. Z kolei „Lichtensteiner Polka”, choć zapożyczyło wstęp i refren z poguesowskiej „Fiesty”, to w niemieckojęzycznej wersji Perfectu utwór ten brzmi, jakby nigdy nie opuszczał Bawarii.
„Big Mac” to prosty rock’n’roll, podbarwiony folkiem. Chyba właśnie w takiej muzyce grupa Jamiego odnajduje się najlepiej.
Tak jak powiedziałem, covery The Pogues tym razem omijam, choć zagrane są wyraźnie z przymrużeniem oka. „You Drove Me To It” to płyta na tyle ciekawa, że warto czekać już na kolejną, licząc jedynie na to, że tym razem Jamie postawi na swoje piosenki.
Ukraińskie etno-techno? Tego jeszcze u nas nie było. Przyznam szczerze, że bałem się nieco tej płyty. Spodziewałem się Ruslany na jakimś enerdowskim beacie.
Tymczasem Katja, nieśmiało spoglądająca z okładki spod przymkniętych powiek, okazała się być dość ciekawą wokalistką, a otwierający płytę „Пливе Вінок”, mimo prostego podkładu nie odstraszył od dalszego słuchania.
Tytułowa pieśń „Русалки In Da House” okazała się nawet zachęcająca, choć bez solówek na syntezatorze pewnie byłaby ciekawsza.
Jest na tej płycie znacznie więcej folku, niż się spodziewałem. No i znacznie mniej dyskoteki. Gdyby produkcja była nieco lepsza, a w nagraniu obok komputerów pojawiły się jeszcze ludowe instrumenty, byłaby to rewelacja na miarę bretońskiego Dao Dezi. A tak, niestety, trzeba tą płytę ustawić nieco dalej, nawet za niektórymi naszymi produkcjami, takimi jak Grzegorz z Ciechowa.
Zespół Painted Saints nie jest zwykłą formacją folk-rockową. Jak sami o sobie piszą, inspiruje ich spaghetti western i muzyka klezmerska. Co może wyjść z takiego połączenia? Na pewno nic normalnego.
Piosenki Painted Saints odwołują się rzeczywiście do poetyki brzmień rodem z saloonów dzikiego zachodu. Tyle tylko, że tak mogłyby brzmieć te utwory, gdyby grywali je tam artyści pokroju Toma Waitsa czy Nicka Cave’e. Paul Fonfara, lider i spiritus movens tej grupy najwyraźniej należy do tego rodzaju twórców. Jako że jest autorem wszystkich piosenek Paited Saints, można go postawić jako songwritera właśnie obok dwóch wymienionych już artystów.
Muzyka z „Company Town” rzeczywiście ma w sobie coś ze starej szkoły Ennio Morricone, ale bez jego patosu, jest w niej klezmerska nuta, ale raczej w wydaniu wędrownych grajków, niż współczesnych jazzmanów znęcających się nad żydowską tradycją. Jest tu też odrobina kabaretowej burleski, a nawet cygańskiej wolności. A wszystko to zamknięte ledwie w kilku utworach.
Francuska formacja Stille Volk to jeden z czołowych przedstawicieli europejskiej sceny pogańskiego folku, w którym pobrzmiewają echa celtyckie i brzmienia muzyki dawnej. Z czasem zespół ten zaczął romansować z rozwijający m się nurtem folk metalu, choć nie grali raczej na elektrycznych gitarach.
Nagrany w 2002 roku album „Maudat” to jedno ze szczytowych osiągnięć tej formacji. Patrick Lafforgue i Patrice Roques, muzycy odpowiedzialni za tą płytę, sięgnęli tu po rozmaite dawne instrumenty strunowe i dęte. Podobnie jak na poprzednich płytach, tak i tym razem, sięgnęli po rozmaite języki i dialekty, by znaleźć odpowiednie środki wyrazu. W swoich inspiracjach zabrnęli aż do XII wieku, skąd zaczerpnęli prowansalską pieśń „Calenda Maia”. Inne inspiracje należą bardziej do około-ludowych.
Wokalizy Patricka Lafforgue’a to specyficzny temat. Porusza się on na pograniczy śpiewu i melorecytacji, jednak taki układ linii wokalnych jedynie potęguje specyficzny nastrój, charakterystyczny dla nagrań Stille Volk.
The Town Pants to jedna z tych grup, które solidnie zapracowały na swój sukces. Poprzednie albumy („Liverdance”, „Piston Baroque” i „Weight of Words”) sprawiły, że ich płyty stawiano na półce z celtyckim rockiem, obok takich wykonawców, jak Great Big Sea czy Flogging Molly. Koncertowa płyta „Coming Home” jest jednak na tyle udana, że niedługo to The Town Pants okażą się pewnie najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem gatunku i to do nich będzie się porównywać inne zespoły.
Na „Coming Home” dominują autorskie kompozycje. Już rozpoczynający się przeraźliwym „krzykiem” didjeridoo utwór „New South Wales” nie pozostawia wątpliwości, że publiczność bawi się przy tej muzyce świetnie. Żywiołowe granie w „Come With Me”, „The Old Landlord” czy „The Weight Of Words” potwierdza to w zupełności. W nieco spokojniejszych utworach, jak w „Delaney’s Old Beer Hall”, „Rum Runner”, „Unidentified Friend” czy „Bottle Of Rain” nie jest wcale gorzej.
W takim koncertowym sosie przydałoby się jeszcze coś znanego. Tym razem postawiono między innymi na rebeliancki song „Boys Of The Old Brigade”. Jest też „The Galway Girl”, piosenka znana z wykonania Steve’a Earle’a. Jednak największym zaskoczeniem jest tu chuligańska wersja „Rasputina”, piosenki zespołu Abba. Radosne pokrzykiwanie „oi!” i dobry, folk-rockowy aranż, sprawiają, że utwór ten ma szanse w przyszłości stać się folkowym szlagierem.
„Coming Home” to album przede wszystkim dla tych, który uznali, że Great Big Sea brzmią już zyt popowo. The Town Pants nie zapomnieli jeszcze jak się gra celtyckiego rocka.
Album „Windmill Lane Sessions 1987-1988” pokazuje nam dlaczego warto rejestrować koncerty. Szkoda tylko, że takie nagrania ukazują się zwykle wyłącznie jako bootlegi. Na szczęście ten nagrany jest całkiem nieźle.
Album zawiera między innymi piosenki, które nie zmieściły się na płytę „Fishermans Blues”, nie znalazły się też na „Too Close to Heaven”, który to album jest uznany za zbiór odrzutów i alternatywnych wersji z „Fisherman’s…”. Czy są to to jednak słabe piosenki? Nic z tych rzeczy, co prawda nie wszystkie są dopracowane, ale nic w tym dziwnego, w końcu nie trafiły do finalnego dopieszczenia w wersjach na płytę.
Oprócz tych niepublikowanych piosenek sporo tu coverów. Pojawia się Dylan (rewelacyjne „Girl from the North Country” i „Death is not the End”), a nawet Iggy Pop („The Passenger”) i UB40 („I’ll Be Your Baby Tonight”). Pod względem ciekawostek jest to więc rarytas dla każdego fana Waterboysów. Szkoda tylko, że sporo utworów brzmi bardzo jednolicie, ciążąc zdecydowanie bardziej w kierunku knajpianego country, niż ostrego folk-rocka, do którego przyzwyczaiła nas grupa Mike’a Scotta.
Do posłuchania tego albumu przyciągnęło mnie nazwisko Eileen Ivers, słynnej skrzypaczki z grupy Cherish the Ladies, znanej też z koncertowego zespołu show „Riverdance”. Nie jest ona jedynym gościem na tej płycie – poza nią Danny’emu Quinnowi towarzyszą tu jeszcze Tom Chapin (znany amerykański muzyk i autor piosenek, zdobywca Grammy, który specjalizuje się w muzyce skierowanej do młodszych odbiorców) i Walt Michael (uzdolniony cymbalista wykonujący głównie muzykę celtycką). Pozostali grający tu muzycy nie są co prawda sławami, ale trzeba przyznać, że zespół Danny’ego Quinna, to zdolni instrumentaliści.
Większość zawartych tu utworów napisał sam Quinn, tylko niekiedy wspierając się czymś tradycyjnym (jak znaną choćby z repertuaru The Chieftains piosenką „The Water Is Wide”), lub utworami współczesnych klasyków („Ordinary Man” i „Leaving The Land”). W autorskich piosenkach Quinna słychać dobrą szkołę celtyckiego grania, współczesnych bardów, spod znaku Christy Moore’a czy Dougie MacLeana. Nic w tym dziwnego, Danny spędził ponad dwadzieścia lat (w swojej trzydziestoletniej karierze muzyka) jako członek zespołu legendarnego Tommy Makema, człowieka współodpowiedzialnego za sukces The Clancy Brothers, pierwszych „renowatorów” irlandzkiego folku, rozpoczynających swoje granie pod koniec lat pięćdziesiątych.
Mimo że mamy do czynienia z nowymi piosenkami, po prostu czuć tu oddech tradycji.
