Kategoria: Recenzje (Page 31 of 214)

Dreamchild „La Fee Verte”

Poezja Williama Butlera Yeatsa, piosenki The Beatles, gotycko-celtyckie granie i absynt – co mogą mieć ze sobą wspólnego te elementy? Album „La Fee Verte”, zarejestrowany przez zespół Dreamchild dowodzi, że całkiem sporo.
Dreamchild, to właściwie duet, który tworzą Frank Gerace i Cheryl Wanner. Od kilku lat z powodzeniem występują zarówno na imprezach gotckich, folkowych, jak i tych spod znaku dark wave. Ich muzyka, oniryczna i niekiedy budząca nieomal grozę (posłuchajcie krótkiego utworu „Capacocha”), potrafi przyciągnąć zarówno klimatem, który może spodobać się miłośnikom Dead Can Dance i celtycko-mrocznych śpiewów („Leanan-Sidhe”), jak awangardowym luzem, który cechuje niemal każdą kompozcję.
La Fee Verte, Zielona Wróżka, czy też po prostu absynt, to jeden z tych magicznych trunków, które otwierały artystom wrota do percepcji całkiem innych światów. Nie wiem czy Frank i Cheryl korzystali z takich właściwości absyntu (opartego w dużej mierze na piołunie, destrukcyjnie wpływającym na układ nerwowy), ale wyszła im płyta niesamowita. Jednocześnie spokojna i pełna pomysłów. Zaskakująca.

Rafał Chojnacki

The Spook of the Thirteenth Lock „The Spook of the Thirteenth Lock”

Na jakie eksperymenty muzyczne może sobie pozwolić inspirująca się muzyką ludową kapela z Dublina? Jeżeli myślicie, że na żadne, to muszę Wam przyznać, że ja miałem podobne zdanie. Zanim usłyszałem nagrania The Spook of the Thirteenth Lock.
Folk-rockowe granie w ich wykonaniu nawiązuje do lat 70-tych. W opiniach pojawiają się często nawiązania do Thin Lizzy, jednak na postawił bym raczej na progresywny folk-rock w stylistyce Horslips. Oczywiście samo brzmienie jest bardziej współczesne.
Piosenki zawarte na płycie to w większości autorskie kompozycje, oparte o celtyckie korzenie. Zdarzają się czasem wycieczki muzyczne również w inne regiony, jak w przypadku rewelacyjnego utworu „The Partisan”, opartego o motywy macedońskie.
Debiut fonograficzny Irlandczyków zyskał zasłużenie bardzo dobre przyjęcie ze strony krytyków. Porównywano ich m.in. do amerykańskiej grupy 16 Horsepower, której wyrazista twórczość przyczyniła się za oceanem do wzrostu popularności nurtu alternative country. Zarówno nawiązania religijne, jak i alternatywne brzmienie samej muzyki, stawiają Irlandczyków w bezpośrednim sąsiedztwie tej nieistniejącej już grupy. Czyżbyśmy mieli do czynienia z powstaniem nowego nurtu? Alternative celitc music?

Rafał Chojnacki

Deep Green Light „L’uomo del Caffè”

Deep Green Light, to włoska ekipa, która podąża śladami wydeptanymi przez laty przez takie zespoły, jak Folkabbestia czy Modena City Ramblers. Łączą w swojej muzyce celtyckie pieśni z typową dla mieszkańców słonecznej Italii pasją.
Płytka „L’uomo del Caffè” to debiut fonograficzny tej sympatycznej grupy, która może się poszczycić ledwie trzyletnim doświadczeniem (gdy nagrywali te dźwięki, istnieli od dwóch lat, album jest bowiem z ubiegłego roku). Nic więc dziwnego, że w repertuarze póki co dominuje klimat irlandzkiego pubu i evergreeny w postaci „The Irish Rover” czy „Foggy Dew” zagrane na modłę The Pogues. Jednak w utworach o bardziej śródziemnomorskim charakterze, czuć spory potencjał włoskiej grupy i myślę, że byłby to słuszny wybór, gdyby na właśnie takie piosenki postawili w przyszłości. Nie znaczy to, że muszą rezygnować z irlandczyzny, ale może niekoniecznie powinni grać tak znane, wielokrotnie przerabiane, utwory.
Na chwilę obecną Deep Green Light to świetna kapela do zabawy w pubie. Ale potencjał mają o wiele większy.

Rafał Chojnacki

Dropkick Murphys „Live On Lansdowne”

Co bym nie napisał poniżej o nowym krążku tego zespołu, powiedzieć muszę że Dropkick Murphys są wielcy. Bo grają konsekwentnie swoje. Bo mają armię fanów. Bo przyciągają na koncerty dzikie tłumy.
Nowa płyta DKM to zbiór najlepszych wykonań spośród 7 koncertów w Lansdowne, w ich rodzimym Bostonie, które odbyły się z okazji obchodów dnia św. Patryka równo rok temu. W sumie 20 koncertowych wersji największych hitów grupy.
Porównań przy okazji pisania recenzji tego krążka po prostu uniknąć się nie da. Ani z ich poprzednim koncertowym krążkiem, ani z wydanym dwa tygodnie wcześniej „Live At The Greek Theatre” Flogging Molly (recenzję tego krążka znajdziecie również na folkowej).
Płytę rozpoczyna „Famous For Nothing” – energiczny numer który miał okazję otwierać ostatnie studyjne wydawnictwo DKM, „The Meanest Of Times”. Jest czad, jest szybkość, jest w końcu to folkowe zacięcie, tak bardzo charakterystyczne dla bostończyków.
Nie ma sensu analizować tu pojedynczo każdego z numerów – ci co znają studyjne wydawnictwa Dropkicków, dobrze wiedzą jak brzmią te numery. Ich wersje koncertowe są… w porządku. Tylko w porządku. Bo niestety, płyta nie niszczy. Co prawda wszystko jest na swoim miejscu – grupa gra równo, szybko, melodyjnie. Jest w tym wszystkim dużo punkowej agresji i folkowej frywolności.
Trochę na spontaniczność tego krążka wpłynął jego miks – słychać że kawałki pochodzą z różnych koncertów. Raz Ken Casey śpiewa z charakterystycznym pogłosem na wokalu, innym razem już go nie ma. Również reakcje publiczności nie zawsze wydają się być adekwatne do danego momentu. Skoro przy wokalach jesteśmy – z nimi też niestety bywa różnie. Casey i Barr czasem zaśpiewają nie czysto, czasem zwyczajnie czegoś nie dociągną. Faktem jest że dzięki temu płyta wydaje się być autentyczna, ale nie wpływa to dodatnio na odbiór materiału z płyty.
Jeśli chodzi o zestaw piosenek, tak jak już pisałem na wstępie, mamy tu do czynienia ze swoistym the best of Dropkick Murphys. Są flagowe numery, takie jak „Worker’s Song”, „Kiss Me I’m Shitfaced”, „Johnny I Hardly Knew Ya” i wiele innych. Cały ten zestaw, dla fana jest przyswajalny za jednym połknięciem, dla tych co z DKM obcować dopiero zaczęli, może być nieco nużący.
Pomijając już wszelkie zastrzeżenia wypunktowane wyżej, „Live On Lansdowne” słucha się całkiem przyjemnie. Żywiołowo reagująca publiczność, mimo partackiego miksu, dodaje tej płycie niewątpliwego uroku. Fani śpiewają z zespołem, euforycznie reagują na zagajenia Barra i Caseya, wywołują zespół na scenę charakterystycznym skandowanie „let’s go Murphys!”. Dodam jeszcze tylko, że ci co byli 12 lipca 2009 roku w Warszawskiej „Progresji” na koncercie DKM, nie raz poczują na swoim ciele ciarki wspominając to wspaniałe wydarzenie.
Podsumowując, Dropkick Murphys zrobił ładny prezent swoim fanom na dzień św. Patryka. Bo jednak przede wszystkim do fanów to wydawnictwo powinno być adresowane. Trochę dziwne że doszedłem do takiego wniosku, bo me uwielbienie do wielkiej siódemki z Bostonu jest olbrzymie, ale mimo wszystko w pojedynku na celtic-punkowe koncertówki, Flogging Molly wygrywa bezapelacyjnie.

Marcin Puszka

Arkona „Ot Serdtsa K Nebu”

Rosyjska pogańska chorda Arkona skopała dość niedawno tyłki swoim najnowszym dziełem „Goi, Rode, Goi!” wydanym na jesieni 2009. Nie samym nowym wydawnictwem jednak człowiek żyje i czasem warto cofnąć się trochę w tył i zobaczyć jak zespół ów radził sobie nieco wcześniej. A radził sobie wcale nie gorzej niż teraz.
„Ot Serdtsa K Nebu” to krążek wydany w 2007 roku – pierwszy w dorobku Arkony nagrany z tak rozbudowanym instrumentarium. Fakt ten od razu rzuca się w uszy – Masha i kompani brzmią naprawde świetnie, pełno tu przeróżnych smaczków i melodii wygrywanych przez ludowe instrumenty. W „Slavsya Rus” motyw przewodni ciągną ciekawie brzmiące piszczałki, w „Ot Serdtsa K Nebu” usłyszeć możemy z kolei kilmatyczne gusli.
Co do samego doboru kawałków, płyta to zróżnicowana. Nie brakuje charakterystycznych dla rosyjskiej załogi pagan-metalowych czadów, są też numery bardziej „heavy”. Na tle tego rewelacyjnie kontrastują te spokojniejsze kawałki, które dodają płycie niewątpliwego uroku (patrz wspomniany wcześniej utwór tytułowy).
Zachwyca na tym krążku głos frontmanki zespołu, Mashy. Ta niepozornie wyglądająca dziewczyna bardzo swobodnie operuje swoim wokalem – raz śpiewaja delikatnie, wręcz dziewczęco, innym razem ryczy lepiej niż niejeden wokalista black-metalowy. Żeby nie było że tylko Masha się liczy w Arkonie – reszta załogi odwala również kawał dobrej roboty. Słychać pełen profesjonalizm muzyków no i przede wszystkim świeżość pomysłów.
Nie ma się specjalnie do czego przyczepić przy okazji tej płyty – wszystko jest tu na swoim miejscu a całości słucha się z wypiekami na twarzy. Jeśli dodać do tego jeszcze ciekawą i klimatyczną okładkę nie ma już żadnych wątpliwości. Ruszamy tyłki i idziemy do sklepu!

Marcin Puszka

Black Tartan Clan „Boots, Kilts ‚n Pipes”

Patrząc na okładkę chyba nie można mieć złudzeń co do zawartości albumu. Jak to stwierdził mój przyjaciel, „wygląda wystarczająco celtycko i złowieszczo”. Z tą złowieszczością to może trochę chłopak przegiął, ale prawda jest taka że Black Tartan Clan trafili w dychę.
Biorę płytę, wkładam do odtwarzacza i czekam – w zasadzie to nawet wiem na co. Pierwsze dźwięki „Anthem” nie zawodzą mnie – potężny dźwięk dud, a zaraz później reszta kapeli. Łomocą aż miło.
Przyznam się bez bicia – lubię takie granie. Nie wymagające wielkiej filozofii, proste i treściwe. W zasadzie to też sztuka, bo prawdą jest że nie wsyscy tak potrafią. Belgowie dają radę i to nawet bardzo. Muzycznie to jak już się wszyscy pewnie domyślili najwyższej próby celtic-punk, przywodzący na myśl dokonania The Real McKenzies czy czeskiego Pipes And Pints. Wokal odpowiednio przybrudzony, sekcja mocno nabijająca rytm, dodatkowo świetne partie grane na dudach, ostre gitary i wręcz hardcore’owe pokrzykiwania w refrenach – mimo iż schemat zdążył zostać już porządnie wyświechtany, Black Tartan Clan brzmi na tej płycie świeżo i przekonująco. Płynie z ich grania jakaś szczerość i uwielbienie to szkockiej kultury (co doskonale pokazują w ciekawej wersji „Scotland The Brave”). „Boots, Kilts ‚n Pipes” przynosi sporo folk-punkowych hymnów. Założę się że takie „All for One” czy „Black Tartan Clan” będziecie sobie podśpiewywać nie raz.
Dobrze wiedzieć że świat nie kończy się na wielkiej trójcy, czyli Flogging Molly, Dropkick Murphys i The Real McKenzies. Black Tartan Clan polecam z czystym sumieniem wszystkim wielbicielom celtic-punkowych brzmień, ale również tym którzy lubują się w melodyjnym hardcore’owym graniu. Warto czasem poszerzyć horyzonty.

Marcin Puszka

Flogging Molly „Live At The Greek Theatre”

Dave King na początku tego albumu wita się z publicznością takimi oto słowami: „hello, we are the Flogging Molly, and this is what we do”. Chwilę później zespół leniwie zaczyna „The Likes Of You Again”, który przeradza się za moment w szaloną, punkową galopadę.
22 piosenki, przekrój przez wszystkie płyty zespołu. Całość zagrana na bardzo wysokim poziomie, brzmiąca świetnie i równie świetnie zmiksowana. Muzycy w życiowej formie – potrafią wykrzesać ze swoich instrumentów niesamowicie energiczne dźwięki. Lider zespołu, Dave King tryska energią niczym rześki nastolatek. Często rozmawia z publicznością, przekomarza się, dowcipkuje. Jego głos brzmi również bardzo dobrze, przez cały koncert Dave trzyma wysoki poziom.
Repertuar ułożony został tak, aby słuchanie koncertu z płyty nie nudziło. Znajdziemy zatem charakterystyczne dla Flogging Molly punkowe czady w stylu „Swagger”, „Salty Dog” czy „Drunken Lullabies”, ale również kawałki bardziej refleksyjne, jak „Float” czy „The Son Never Shines (On Closed Doors)”. Zespół sporo materiału zaprezentował z ostatniego studyjnego dzieła „Float”, ale nie zapomniał też o klasykach ze „Swagger”, „Drunken Lullabies” i „Within A Mile Of Home”. I w zasadzie doskwiera tylko brak „Laury” i „Black Friday Rule” – jeśli o mnie chodzi kawałków absolutnie podstawowych. Inna sprawa, że każdy z odbiorców tego koncertowego krążka Flogging Molly może odczuć brak tego czy tamtego utworu. Taki już urok koncertówek.
Płyta to zdecydowanie inna od pierwszego koncertowego wydawnictwa Flogging Molly „Alive Behind The Green Doors”, które było bardziej oficjalnym bootlegiem niż koncertówką. Po pierwsze, wszystko jest profesjonalnie nagrane (i zagrane), po drugie 22 kawałki to nie 10, a po trzecie jak znudzi się wam płyta, możecie zawsze uruchomić odtwarzacz dvd i zobaczyć Dave’a Kinga i kolegów na ekranie swojego telewizora – to oczywiście za sprawą dołączonej do zestawu płyty dvd.
„Live At The Greek Theatre” to w zasadzie wydawnictwo dla każdego. Fani wiadomo, kupią płytę tak czy inaczej, ci co znają i lubią Flogging Molly mogą sobie posłuchać w końcu ich w wydaniu koncertowym. Z kolei ci którzy jeszcze bliżej nie zaznajomili się z dźwiękami proponowanymi przez amerykanów, mogą potraktować to wydawnictwo jako swoiste kompedium wiedzy i the best of Flogging Molly. Kto wie, może skłoni ich to do sięgnięcia po pozostałe krążki ?

Marcin Puszka

Strachy Na Lachy „Dodekafonia”

Trudno nazwać Strchay na Lachy zespołem folkowym, czy nawet folk-rockowym, choć elementy etno-pochodne są na płytach zespołu bardzo silnie obecne. Ale w gruncie rzeczy z wyjątkiem mocniej osadzonej w rocku płyty „Zakazane piosenki” wszystkie albumy SNL są szalenie eklektyczne.
Utworów z folkowymi elementami możemy tu naliczyć całkiem sporo. „Chory na wszystko” to utwór, nad którym w muzycznym sensie unosi się duch pracy nad piosenkami tandemu Jacek Kaczmarski/Przemysław Gintrowski. Nawet poetyka momentami odwołuje się do stylistyki nieżyjącego już barda. Możliwe, że tworząc tą piosenkę Krzysztof Grabowski nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo nasiąknął muzyką Kaczmarskiego pracując nad albumem „Autor”.
„Nieuchwytni buziakowcy” to z kolei piosenka zagrana w typowej dla wcześniejszych płyt manierze lekkiego folk-rockowego grania z równie typowym tekstem Grabowskiego i zagrywką gitarową, której styl sięga jeszcze w czasy gdy wraz z częścią składu SNL grał on w grupie Pidżama Porno. W „Twoje oczy lubią mnie” pojawia się folkowy akcent w postaci akordeonu. Podobną rolę odgrywa on w balladzie „Ten wiatrak, ta łąka”. Dziwne muzyczne ozdobniki w dudo-podobnym klimacie są też ciekawą dekoracją w piosence „Ostatki – nie widzisz stawki”.
Najbardziej zbliżonym do etnicznych dźwięków utworem jest jednak knajpiana ballada „Cafe sztok”. Mam nadzieję, że do takiego klimatu grupa będzie jeszcze wracać.
W piosence „Spacer do strefy zero” mamy echa grania w stylu grupy Lao Che. Kto wie, czy nie słysząc charakterystycznego wokalu „Grabaża”, nie uznałbym, że to właśnie ta kapela, ze swoim nieco dziwacznym acz sympatycznym folk-rockiem.
Po kilku utworach utrzymanych w nieco innym tonie wracają do nas oniryczno-folkowe klimaty w transowym „Radio Dalmacija”.
Warto byłoby napisać coś jeszcze o tekstach, gdyż w przypadku płyt grupy Strachy Na Lachy jest to rzecz niebanalna. „Dodekafonia” to najmniej wesoła płyta z całego dotychczasowego dorobku zespołu. Sam „Grabaż” w utworze „Chory na wszystko” pisze: „Śpiewam już tylko o Polsce i o złej miłości”. I taki nastrój na tym albumie dominuje. Nie zmienia to jednak fakty, że jest to jednocześnie najbardziej eklektyczna, ale też najdojrzalsza płyta Strachów.

Rafał Chojnacki

Poozies „Yellow Like Sunshine”

Brytyjska grupa The Poozies to od lat czołowy girls band w wyspiarskiej muzyce celtyckiej. „Yellow Like Sunshine” to ich szósty album studyjny. Przy takiej liczbie płyt właściwie już nic nie muszą nikomu udowadniać, jednak zawsze lepiej nagrywać płyty, które się komuś spodobają, niż takie, na które nikt nie spojrzy. „Yellow Like Sunshine” zdecydowanie należy do tych pierwszych.
Na wstępie dostaniemy ciekawie zaaranżowaną szkocką waulking song, z delikatnym akompaniamentem, świetnymi wokalami i na dodatek okraszoną piękną kompozycją instrumentalną, świetnie dopasowaną do pieśni.
Sporym zaskoczeniem może być piosenka „Black Eyed Susan”, autorstwa amerykańskiej wokalistki i gitarzystki Laury Veirs. Laura kojarzy się raczej ze sceną alternatywno-folkową, zaś The Poozies zrobiły z jej utworu coś na kształt popowego utworu w klimatach folkowo-gospelowych. Najciekawsze, że brzmi to ciekawie.
Po chwili wracamy jednak do celtyckiego świata we wiązance jigów.
W kolejnej piosence mamy wreszcie możliwość poznania talentu kompozytorsko-pisarskiego Sally Barker, gitarzystki The Poozies, która jest autorką świetnego utworu „Canada”. Co ciekawe na płycie śpiewa go Patsy Seddon, a Sally wtóruje jej jedynie w chórkach. Autorka tej kompozycji gra również w grupie Joni Mitchell Project, gdzie wykonuje utwory tej kultowej wokalistki. Okazuje się, że w jej własnych kompozycjach również znajduje to odbicie.
Po kolejnej wiązance brawurowo zagranych tańców otrzymujemy drugą z piosenek Sally – „Two Hearts”, piękną folkową balladę. Po niej następuje lekka i zwiewna celtycka „An Paistin Fionn”.
Kolejne tańce, nieco wolniejsze od poprzednich, pozwalają nam przez chwilę ochłonąć. Później jednak zmienia się nieco rytm, orkiestra przyspiesza i wygrywa sympatycznego łamańca, który wreszcie wycisza się w ostatniej części.
Album kończy pięknie zaśpiewana pieśń „Will I See Thee More „, autorstwa Johna McCuskera (Battlefield Band) i Johna Tamsa (m.in. The Albion Band). Oryginał, poszerzony o pieśń „Hush a Bye”, znalazł się ostatnio (w 2008 roku) na płycie McCuskera „Under One Sky”. Zaśpiewał tam John Tams, ale warto porównać sobie obie te wersje. To zupełnie inne światy, choć przecież wykonaniom obu panów nic nie da się zarzucić.
The Poozies jednak coś ta płytą udowadniają. Pokazują, że wciąż są w pierwszej lidze.

Rafał Chojnacki

Beltaine „Drzewo i Kamień”

Można by podejrzewać, że album warszawskiej grupy Beltaine powinny wypełniać irlandzko brzmiące rytmy, lub przynajmniej pogański folk, nawiązujący do święta, któremu zespół zawdzięcza swoją nazwę. Nic bardziej mylnego. Beltaine to zespół uprawiający sztukę totalną, bezkompromisową i przede wszystkim przesyconą własnymi koncepcjami.
Jeżeli chodzi o muzykę, to mamy do czynienia z autorskim materiałem, łączącym w sobie wpływy folku, muzyki dawnej i czasem odrobiny brzmień elektronicznych spod znaku 4AD. Z resztą to właśnie do tej wytwórni powinien zgłosić się zespół, gdyby istniał za granicą, nie w Polsce. U nas pozostaje im jedynie funkcjonowanie na pograniczu stylów, w zamkniętym, dość wąskim kręgu odbiorców. A szkoda, bo mogliby się spodobać fanom Dead Can Dance.
Z zespołem Lisy Gerard i Brendana Berry łączy Beltaine jeszcze jedna rzecz – niektóre teksty zaśpiewane są w nieistniejącym, czy też może raczej powinienem napisać „własnym” języku. O to bowiem zaistniał przecież na tej płycie. Wokal jest tu z resztą, podobnie jak w nagraniach Dead Can Dance, często używany jako kolejny instrument. Charakterystyczny głos Sebastiana Madejskiego to niemal znak firmowy zespołu.

Rafał Chojnacki

Page 31 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén