Można by podejrzewać, że album warszawskiej grupy Beltaine powinny wypełniać irlandzko brzmiące rytmy, lub przynajmniej pogański folk, nawiązujący do święta, któremu zespół zawdzięcza swoją nazwę. Nic bardziej mylnego. Beltaine to zespół uprawiający sztukę totalną, bezkompromisową i przede wszystkim przesyconą własnymi koncepcjami.
Jeżeli chodzi o muzykę, to mamy do czynienia z autorskim materiałem, łączącym w sobie wpływy folku, muzyki dawnej i czasem odrobiny brzmień elektronicznych spod znaku 4AD. Z resztą to właśnie do tej wytwórni powinien zgłosić się zespół, gdyby istniał za granicą, nie w Polsce. U nas pozostaje im jedynie funkcjonowanie na pograniczu stylów, w zamkniętym, dość wąskim kręgu odbiorców. A szkoda, bo mogliby się spodobać fanom Dead Can Dance.
Z zespołem Lisy Gerard i Brendana Berry łączy Beltaine jeszcze jedna rzecz – niektóre teksty zaśpiewane są w nieistniejącym, czy też może raczej powinienem napisać „własnym” języku. O to bowiem zaistniał przecież na tej płycie. Wokal jest tu z resztą, podobnie jak w nagraniach Dead Can Dance, często używany jako kolejny instrument. Charakterystyczny głos Sebastiana Madejskiego to niemal znak firmowy zespołu.

Rafał Chojnacki