Kategoria: Recenzje (Page 20 of 214)

Lilly Hates Roses „Something to Happen”

Debiutancka płyta poznańsko-toruńskiego duetu Lilly Hates Roses, poprzedzona przebojowym singlem „Youth”, odwołującym się do najlepszych tradycji nurtu contemporary folk stała się faktem. Kasia Golomska i Kamil Durski założyli swój zespół niejako na przekór losowi. Wydawałoby się, że w Polsce taka muzyka nie ma szansy się przebić. A jednak wygrana w organizowanym przez Empik konkursie Make Your Music sprawiła, że indie-folkowym zespole usłyszał cały kraj. Kraj, ponieważ poza granicami dali się poznać już wcześniej. Ich singiel zagościł na falach amerykańskiej rozgłośni KEXP, nadającej z Seattle.
Oczywiście „Youth” wpada w ucho każdemu, bez względu na to czy słyszał już wcześniej tą piosenkę, czy nie. Jednak każdy, kto tak jak ja przekopał internet w poszukiwaniu koncertowych i nagrań demo Lilly Hates Roses z radością odkryje, że w wersjach studyjnych zespół nie utracił ulotnej magii towarzyszącej ich piosenkom. Muzyka tworzona przez Kasię i Kamila brzmi nadal bardzo naturalnie, można by nawet rzec intymnie. Bo jak inaczej nazwać utwory takie jak „All I ever”, „Something to happen” czy „Like a Boat, Like a Plane”?
Czasem w tle pojawia się więcej instrumentów (jak np. w „Let the Lions (in my house)” lub „Only a Thought”) nie powodują one jednak zbędnej kakofonii, a jedynie podkreślają aurę piosenek. Spora w tym zasługa producenta tego krążka, Macieja Cieślaka, znanego z grup takich jak Ścianka, Lenny Valentino czy Cieślak i Księżniczki. Ten ostatni projekt wydaje się najbliższy temu, co zrobił produkując nagrania Lilly Hates Roses, jednak mam wrażenie, że na płycie duetu znajduje się o wiele więcej różnobarwnych emocji, niż na krążku Księżniczek.
Sporą niespodzianką są tu dwa polskie tytuły. Tak to już zwykle bywa, że jak polski zespół zdobywa popularność śpiewając po angielski, to później już do polskiego nie wraca. Nie zapominajmy jednak, że to debiutancka płyta, więc właściwe brzmienie zespołu zaczyna się dopiero definiować. „Głosy zza kwiatów” i „Kto jeśli nie my?” mogą być przykładem tego, że da się takie utwory zagrać również po polsku, choć trzeba przyznać, że jeśli już przyzwyczailiśmy się do angielszczyzny na tej płycie, to jednak czuć początkowo dysonans.
Lilly Hates Roses to jedno z moich największych odkryć w polskiej muzyce w ostatnich latach. Dość silna na świecie scena akustycznego indie-folku nie ma w Polsce zbyt wielu reprezentantów. Jednak jeśli pojawia się taka grupa jak Lilly Hates Roses, można mieć nadzieją, że a nią potoczy się lawina.

Rafał Chojnacki

Noel McLoughlin „Home is the Rover”

W latach dziewięćdziesiątych, gdy bardzo trudno było dostać w Polsce nagrania z muzyką celtycką, na rynku pojawiło się kilka kaset, wydanych na licencji austriackiej wytwórni ARC. Polscy słuchacze mogli dzięki temu zapoznać się z twórczością grupy The Golden Bough i artystów mniej lub bardziej z nią związanych, takich jak Margie Butler czy Noel McLoughlin. W przypadku Margie związek z tym zespołem jest oczywisty, ponieważ do spółki z Paulem Espinozą tworzy ona trzon grupy The Golden Bough. Natomiast Noel nagrywał swoje piosenki między innymi z gościnnym udziałem tego zespołu.
W tamtych czasach ARC wydawała nagrania McLoughlina na licznych płytach, zazwyczaj wskazujących tytułami na najlepsze nagrania z Irlandii czy Szkocji. W fonotece wielu ówczesnych celtofili znajdziemy więc takie tytuły, jak „Best of Ireland” czy „20 Best of Scotland”. Na przestrzeni kolejnych lat artysta ten niewiele nagrywał, ukazywały się jednak płyty łączące nowe nagrania ze starymi, urozmaicane wersjami koncertowymi niektórych utworów.
Dochodzimy jednak do czasów współczesnych. Nagrana w 2009 roku płyta „Late Starters in Love”, zarejestrowana w trio z Denisem Allenem i Denisem Carey`em, to właściwie nowy początek kariery McLouglina. Co ciekawe ukazała się ona poza dystrybucją ARC i zawiera o wiele mniej znany, a przez to bardziej ambitny repertuar. W międzyczasie wokalista wrócił pod skrzydła macierzystej wytwórni, ukazała się nowa składanka i album koncertowy. Aż tu nagle, nie stąd ni zowąd na rynek trafił nowy album McLouglina, sygnowany logo austriackiej firmy, ale zawierający kolejny zestaw stosunkowo mało znanych irlandzkich i szkockich piosenek. Nosi ona nazwę „Home is the Rover”.
Płyta ta, to 14 utworów, wśród których dominują tradycyjne kompozycje. Znalazło się jednak również miejsce na kilka folkowych przeróbek i coś do tańca. Wszystkie one zasługują na chwilę uwagi, warto więc przysłuchać się dobrze tej płycie.
Jak zwykle w przypadku albumów McLoughlina bardzo ciekawie wychodzą współczesne piosenki, które aranżowane są tak samo, jakby były tradycyjnymi melodiami. Taki los spotkał choćby napisaną przez Franka Hennessy`ego piosenkę „The Old Dungarvan Oak” oraz „Roseville Fair” Billa Stainesa, „Little Brigid Flynn” Percy Frencha i „Dancing at Whitsun” Austina Johna Marshalla. Zwłaszcza ten ostatni utwór, bardzo mało znany, zasługuje na uwagę. Najbardziej znana z przeróbek, to słynny „John O`Dreams” Billa Caddicka, w którym twórca piosenki wykorzystał melodię autorstwa Piotra Czajkowskiego.
Tradycyjne kompozycje prezentują się niemal równie dobrze. Zarówno skoczne „Twa Bonnie Maidens”, „Dido, Bendigo”, „I’ll go No More A-roving With You, Fair Maid”, zaaranżowane ze smakiem „Song of the Fishgutters” i „The Flower of France and England” świetnie bluesująca nieco pieśń „Highland Harry”, jaki i utrzymana w balladowym klimacie „Fisher Row” brzmią w wykonaniu McLoughlina świeżo i ciekawie.

Rafał Chojnacki

Mad Maggies „Shake Those Bones”

Amerykańska grupa The Mad Maggies przedstawia swoją piątą płytę.
Atmosfera knajpki, w której gra kapela mieszająca kilka rodzajów folku, blues, elementy charakterystyczne dla piosenki francuskiej i rockowe aranżacje, to największy atut tej płyty. Kolejne utwory płyną z głośników, a słuchacz nie wie co się może za chwilę wydarzyć. Dość bogate instrumentarium, w którym pojawiają się m. in. gitary, trąbka, tuba, saksofony, flety, perkusja, akordeony i ukulele, to gwarancja tego, że w muzyce będzie się sporo działo. Muzycy The Mad Maggies potrafią się niekiedy zamieniać instrumentami, a każdy z nich gra w nieco innym stylu. Najważniejsze jednak, że ta bogata mieszanka muzyczna, spięta głosem charyzmatycznej Maggie Martin doskonale brzmi i tworzy spójną całość, której wypadkowa definiuje stylistykę zespołu.
Już po kilku utworach łatwo dojdziemy do wniosku, że zespół jest zakochany w polkach. Większość utworów ma tempo charakterystyczne dla tego tańca. To kolejne zaskoczenie, ponieważ utwory brzmią bardzo różnorodnie. Słychać tu wpływy celtyckie, francuskie, morski folk, cajun, swing a nawet ska, blues, jazz i hip hop.
Tym co zdecydowanie wyróżnia The Mad Maggies spośród zespołów sięgających po różnorodne wpływy, jest poczucie humoru. Słychać, że te utwory sprawiły muzykom sporo radości, która udziela się również słuchaczom. Dotyczy to zwłaszcza bardziej kabaretowych utworów, a i takie znajdziemy w repertuarze zespołu. Momentami granie The Mad Maggies kojarzyć może się z brytyjską grupą Bellowhead, jednak w tym przypadku brzmienie nie jest aż tak pompatyczne, jak w przypadku Wyspiarzy.
Jak wspomniałem jest to piąty album tego amerykańskiego zespołu. Wkrótce napiszę również o innych ich płytach, ponieważ ta tylko zaostrzyła mój apetyt.

Rafał Chojnacki

Flaming June „Rumpelstiltskin”

Tytułowy „Rumpelstiltskin”, to nic innego jak nasz Czerwony Kapturek. Tłumaczy to co robi ta nieco wyzywająco ubrana niewiasta na okładce.
Cały tytuł tej EP-ki to „Rumpelstiltskin & The Perils and Promises of Womanhood”. Wygląda to trochę, jakby Louise Hamilton, główna sprawczyni całego zamieszania pod nazwą Flaming June, chciała zamknąć w tytule płytki tematykę wszystkich pięciu utworów, które się na niej znalazły. Od razu powiem, że w gruncie rzeczy jej się to udało, choć przecież i tak nikt nie będzie oceniał tej płyty po tytule.
Co zatem czeka nas wewnątrz? Muzyka Flaming June pełne uroku, oparte na wyrazistym rytmie piosenki, które urozmaicono partiami gitary, skrzypiec, wiolonczeli, etnicznych bębnów i instrumentów klawiszowych.
Głos wokalistki brzmi bardzo ciekawie, jest dość niski, ale kiedy jest to wskazane bez wysiłku wchodzi ona również na wyższe rejestry. Wszystkie utwory mają w sobie coś z atmosfery grozy, nawet jeżeli przy wtórze ostrych brzmień skrzypiec chciałoby się zatańczyć, będzie to raczej taniec wokół diabelskiego ognia na górze czarownic. Mimo że muzycznie Flaming June znajduje się na nieci innym biegunie, to jednak czuć w tych piosenkach jakieś mroczne pokrewieństwo z balladami morderców z płyty Nicka Cave`a.
Louise Hamilton najwyraźniej lubi niewielki format płyt. To już jej czwarta EP-ka, co oznacza że autorskiego materiału starczyłoby jej na dwie, a po dopisaniu kilku piosenek nawet na trzy płyty długogrające. Tymczasem artystka preferuje jednak nieco mniej obszerne formy wypowiedzi, co można zrozumieć dopiero porównując ze sobą nagrania z jednego lub więcej krążków. Maja one nieco inny klimat, są opowieściami traktującymi o nieco innych sprawach, no i wreszcie zarejestrowano je z różnymi muzykami. Najważniejsza w Flaming June oczywiście pozostaje Louise i jej piosenki, ale okazuje się że sesyjni muzycy również mają spory wpływ na ostateczne brzmienie konkretnej EP-ki.

Rafał Chojnacki

Fianna „Irish Rebel Band”

Irlandzkie pieśni rebelianckie to wyjątkowy fragment celtyckiej spuścizny ludowej. Mozna je porównać do polskich pieśni kojarzonych z ruchem oporu w czasie drugiej wojny światowej. W takiej sytuacji możemy jednak Irlandczykom pozazdrościć tego, że w ich sercach pieśni te żyją i są stale obecne. Oto kolejne pokolenie muzyków sięga po ten tradycyjny repertuar rozpalając ogień w ludzkich umysłach równie mocno, jak przed laty robiła to legendarna grupa The Wolfe Tones.
Zespół Fianna jest dowodem na to, że muzyka irlandzka idzie za ludźmi wszędzie tam, gdzie przybysze z Zielonej Wyspy postawią swoją stopę. Muzycy tej grupy mieszkają w Glasgow, a ich repertuar jest bezlitośnie skonkretyzowany. Grają irlandzkie pieśni rebelianckie i najwyraźniej tam gdzie mieszkają jest zapotrzebowanie na takie granie.
Płyta „Irish Rebel Band” to koncertowe nagrania, wśród których znalazły się największe hity tego gatunku, takie jak „Foggy Dew”, „Sean South” czy „Dying Rebel”, ale również trochę współcześniejszych piosenek, jak np. poświęcona irlandzkiej konstytucji ballada „Only Our Rivers” napisana przez Mickey`a MacConnella w 1973 roku. Zdarzają się również evergreeny, takie jak „Dirty Old Town” czy jeden z miłosnych przebojów wszech czasów na Zielonej Wyspie – „Grace”. Powoduje to, że repertuar jest nieco bardziej zróżnicowany.
Samo brzmienie zespołu jest dość proste. Mamy tu gitarę, wokal, tin whistle i perkusję, a w niektórych utworach pojawia się gościnnie gitara basowa. Nagrania zarejestrowano w dość amatorski sposób, przez co trudno jest traktować je jako wydawnictwo pokazujące w pełni możliwości zespołu, zwłaszcza że muzykom zdarza się czasem zagrać coś odrobinkę nierówno czy nieczysto. W ostateczności jednak utwory te brzmią dzięki temu autentycznie. Czujemy się, jakbyśmy siedzieli w pubie z gromadką zwolenników I.R.A. i utyskiwali na marny los, jaki brytyjski rząd zafundował mieszkańcom Irlandii Północnej. Dlatego właśnie będę do tych nagrań czasem wracał, ponieważ wyjątkowo blisko mi do klimatów, które zespół Fianna prezentuje.

Rafał Chojnacki

Fejd „Nagelfar”

Folkmetalowa grupa Fejd z Norwegii, to jedna z najciekawszych ekip grających ten rodzaj muzyki. Niby nie odkrywają Ameryki, łącząc po prostu norweski folk z ciężkim graniem, ale robią to bez niepotrzebnego zadęcia. Każda kolejna płyta przynosi w sumie dość podobną muzykę, ale zawsze można odnaleźć w niej nieco ciekawych dźwięków.
Najciekawsze w muzyce Fejd jest to, że nie zawodzą tam, gdzie wykłada się wiele folkmetalowych kapel, czyli przy graniu na akustycznych instrumentach. Tu proporcje są bardzo dobre, ponieważ słychać, że chodzi raczej o rockowe i metalowe podkręcenie folkowych w zamierzeniu piosenek, a nie o nadanie folkowego charakteru kompozycjom z zupełnie innej bajki. Nie mamy tu plastikowych klawiszy w stylu Summoning, a prawdziwe, żywe instrumenty.
Do najciekawszych momentów na płycie można zaliczyć elektryzujący wstęp w postaci utworu „Ulvsgäld”, roztańczony „Den skimrande” i patetyczną balladę „Vindarnas famn”.
Warto zatrzymać się na chwilę nad szatą graficzną. Choć poprzednie okładki płyt Fejd były nieco kiczowate, to tym razem Norwegowie przekroczyli pewne granice dobrego smaku. Wikiński drakkar, unoszący się na oceanie gwieździstego nieba, pełnia księżyca i łeb czegoś co pewnie miało być wilkołakiem, to za dużo jak na jeden obrazek. Z drugiej jednak strony okazuje się, że ten graficzny potworek może mieć bardzo pozytywne konotacje. Po przesłuchaniu płyty dochodzimy do wniosku, że muzyka nie jest taka zła, jak zapowiadała nam to okładka. Płytę warto nie tylko przesłuchać, ale również polecić.

Rafał Chojnacki

Three Sheets T` Wind „Break From Tradition”

To tylko, EP-ka, pochodzący z Pontefract w West Yorkshire zespół Three Sheets T` Wind nie ma jeszcze na koncie pełnoprawnego albumu. Jednak już po tym wydanym własnym sumptem materiale dobrze widać w jaką stronę zmierzają muzycy.
Punktem wyjście jest tu podbarwiony punkiem folk – nie odwrotnie. W czasach gdy wiele kapel przykrywa w swojej muzyce folkowe melodie masywnym brzmieniem gitar, Three Sheets T` Wind postanowili wrócić do korzeni punk-folku, nawiązując do brzmień kojarzących się z bardziej akustycznymi płytami The Levellers czy z klasycznym brzmieniem The Pogues.
Nie nawiązania są tu jednak najważniejsze. Zespół umyka po prostu od hałaśliwego grania, zachowując nawet w wolniejszych utworach (takich jak „Dole Days”) klasyczną dla niezależnych kapel drapieżność.
Są tu fragmenty, które mogą spodobać się purystom, choć dla wielu muzyka ta może się okazać nieco zbyt przaśna. Zamiast gitar mamy wszak akordeon, który momentami trochę zbyt agresywnie poczyna sobie w tle. Znacznie lepsze brzmienie udaje się uzyskać w zaskakującym finale, w którym Three Sheets T` Wind przekształcają się w zespół country wykonujący coś z pogranicza honky tonk i amerykańskiego folku. W otoczeniu pozostałych piosenek ta brzmi trochę jak żart muzyczny, ale jest zagrana z dużym wyczuciem i znajomością tematu, dlatego tym bardziej warto na ten utwór zwrócić uwagę. Mam nadzieję, że na pełnowymiarowego następcę „Break From Tradition” nie trzeba będzie długo czekać.

Rafał Chojnacki

Clannad „Christ Church Cathedral”

Choć czasy kiedy irlandzka grupa Clannad była rodzinnym zespołem, stawiającym swoje pierwsze kroki w lokalnych pubach minęło już 40 lat temu, to jednak wstęp do długo oczekiwanej koncertowej płyty reaktywowanego zespołu przywodzi na myśl właśnie tamte czasy. Piękna gaelicka ballada „Thios Chois Na Tra Domh” pokazuje, że lsty przebojów wcale ich nie zmieniły. Z kolei zaśpiewane w pięknych dwu- i wielogłosach „Dtigeas A Damhsa”, „Mhaire Breuineall”, „Mhorag`s Na Horo Gheallaidh”, „Caislean Oir”, „Dulaman” i „Nil Se Ina La” udowadniają, że również czas nie wywarł zbyt wielkiego wpływu na głosy Irlandczyków.
„Crann Ull” i „Na Buachailli A`Lainn” to kolejne wycieczki w daleką przyszłość, kiedy celtyckie brzmienia kreowane przez młodą kapelę z Irlandii pokazywały, że przy zachowaniu tradycyjnych wzorców można stworzyć piękne liryczne ballady z delikatnym muśnięciem nowoczesności, podkreślanej przez lekko wibrujący bas, jakby żywcem wyjęty z jazzowej ballady i harmonijkę ustną, która w muzyce irlandzkiej pobrzmiewała niemal wyłącznie za Wielką Wodą. W odróżnieniu od pierwotnej wersji w nowej aranżacji utwór „Crann Ull” rozwija się instrumentalnie, dochodzą w pewnym momencie grające delikatnie ale wyraźnie instrumenty perkusyjne. Powoli zaczyna to więc przypominać brzmienie, z którego Clannad był najbardziej znany.
Powrotem do subtelnych celtyckich brzmień, bardzo skromnych w środki wyrazu są ballady „Buachaill On Eirne”, a zaśpiewana w kilka chwil później, napisana do wiersza W.B. Yeatsa, piękna „Down By The Sally Gardens”.
Właściwie dopiero w kompozycji zatytułowanej „Newgrange” otrzymujemy w pełni rozwinięte brzmienie, z odważnie brzmiącymi klawiszami i gitarą, które z czasem stało się wizytówką zespołu. Pochodzący z płyty „Magical Ring” utwór, to jeden z pierwszych wielkich przebojów Clannadu. Magiczna atmosfera tej stylistyki powraca we wiązance melodii z serialu „Robin of Sherwood”. Koncertowa wersja tego studyjnego dzieła zamyka się w niewiele ponad sześciu minutach, ale pojawiają się w niej najbardziej charakterystyczne fragmenty. Obok tytułowego „Robin (The Hooded Man)” znalazło się też miejsce również dla kilku innych fragmentów melodii i piosenek.
Instrumentalna kompozycja „Eleanor Plunkett” jest zagrana niemal tak jak na studyjnej płycie. Wielbiciele muzyki z serialu „Robin of Sherwood” zapewne pokochają również te utwory. Mimo że nie zostały one wykorzystane na ścieżce dźwiękowej i ich aranżacje powstały w różnych latach, to unosi się w nich ten sam magiczny duch, co w kompozycjach napisanych na potrzeby serialu.
Z kolei skoczna piosenka „Eirigh Is Cuir Ort Do Chuid Eadaigh” przypomina nam o nieco bardziej folk-rockowym okresie w działalności zespołu, kiedy rytm stał się równie ważny jak melodia. W podobnej stylistyce utrzymana jest też piosenka „Teidhir Abhaile Riu”. Z folk-rockowego okresu pochodzi również wielki przebój „In A Lifetime”, który w oryginale Maire Brennan śpiewała z Bono, wokalistą grupy U2. W wersji koncertowej temu utworowi nadano nieco bardziej folkową formułę, ale z zachowaniem klimatu oryginału. Partie Bono zaśpiewał tym razem młody irlandzki wokalista Brian Kennedy, za tło odpowiada zaś najbardziej znany celtycki chór, czyli grupa Anúna.
Kolejny wielki hit irlandzkiego zespołu, to piosenka „I Will Find You”, zarejestrowana na potrzeby ścieżki dźwiękowej do filmu „Ostatni Mohikanin”. Piękna ballada z onirycznym motywem melodycznym i wpadającym w ucho refrenem, to prawdziwy majstersztyk, również w wersji koncertowej. Filmowy set zamyka równie słynny „Theme From Harry`s Game”, który był pierwszym szturmem Clannadu na brytyjskie rozgłośnie radiowe.
Choć w oficjalnej i nieoficjalnej dyskografii zespołu znajduje sie co najmniej kilka składanek z najlepszymi utworami, to jednak większość z nich prezentuje przede wszystkim utwory z nieco nowszych, bardziej znanych płyt. Tymczasem swoją koncertową odsłoną, która aż pęka w szwach od świetnych utworów, Clannad pokazuje jak istotne są dla nich korzenie. Nie tylko nie zapomnieli jak gra się te piosenki, ale robią to z niesamowitym wdziękiem, za który przed laty pokochali ich fani muzyki folkowej.

Rafał Chojnacki

Black Magic Fools „A Jester`s Confession”

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z nazwą Black Magic Fools, przeczytałem, że ten pochodzący z Goteborga zespół gra „medieval metal”. Nauczony doświadczeniem spodziewałem się w najlepszym razie muzyki w stylu In Extremo, w najgorszym czegoś w rodzaju licznych niemieckich klonów tej kapeli. Jakież było moje zdumienie, gdy po spokojnym, stonowanym utworze stanowiącym intro do właściwego albumu, z głośników popłynęła kompozycja zatytułowana „Dansa i natt”. Owszem, elementy metalowe są tam bardzo wyraźne, jednak folkowo-średniowieczne granie (bo element folkowy jest bardzo wyraźny) po prostu wgniotło mnie w fotel. Inna sprawa, że wokal jest w tym utworze najsłabszym ogniwem. Współtworzy jednak skutecznie zręby tego klimatycznego, niezwykle mrocznego utworu na tyle skutecznie, że można przymknąć na niego oko.
Utwór pod tytułem „Döden” również ma w sobie sporo klimatu, ale stworzonego za pomocą innych, oszczędniejszych środków. Może kojarzyć się za to z muzyką do słynnej „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana.
Metalowe granie wraca na dobre w „Before I Reach Hell”. Lekkie folkowe elementy pojawiają się dopiero w drugiej połowie, wprowadzając nagle balladowy klimat, który pozwala wyciszyć nieco atmosferę przed ostrzejszym końcem piosenki.
Tytułowy „A Jester`s Confession” zaczyna się dawną melodią, graną akustycznie, ale z dużą energią. W końcu dochodzi rockowa sekcja, gitara i wokal. Powstaje w ten sposób najbardziej dynamiczny utwór na całej płycie. Łączy w sobie zaklętą w dawnych instrumentach tajemnicę z nu-metalowym wulkanem. Efekt nie jest może najbardziej spójny, ale mimo wszystko brzmi to lepiej, niż można by się spodziewać.
„Santa Maria” to jedyny przewidywalny utwór na płycie. Jest bardzo ciekawie zagrany, ale nie zaskakuje tak jak pozostałe. Najbliższy jest patentom znanym z innych zespołów grających w tej stylistyce. Warto jednak zwrócić uwagę, na świetną heavy metalową solówkę, która wypływa w pewnym momencie z głównego tematu, granego przez stare instrumenty.
Wyciszająca pieśń „Spelmannens Öde” to najładniejsza kompozycja na całej płycie. Mogłaby się z powodzeniem zaleźć na albumie każdego stricte folkowego zespołu i brzmiałaby równie wartościowo. Duże brawa za ten utwór!
Przed tym szwedzkim zespołem jeszcze daleka droga na szczyt, ale potencjał już słychać i można stwierdzić, że mają już swój własny patent na łączenie muzyki dawnej i folku z metalem. W zalewie kapel brzmiących bardzo podobnie do siebie, to bardzo ważne.

Rafał Chojnacki

Valravn „Valravn”

Pierwsza płyta duńskiej grupy Valravn przełamuje wiele schematów dotyczących muzyki folkowej. Owszem, już wcześniej łączono ja z awangardą i z elektroniką, ale jeszcze nigdy w taki sposób. Zespół powstał właściwie podczas pierwszej sesji nagraniowej, podczas której zarejestrowano EP-kę „Krunk”. Był wówczas rok 2005 i muzycy weszli do studia z zupełnie innym zamiarem. Chcieli zarejestrować nowy album zespołu Virelai, dowodzonego przez Sørena Hammerlunda. Niedługo wcześniej Søren zwerbował do swojej grupy nowych muzyków, jednak kiedy weszli do studia, okazało się, że dźwięki, które nagrywają nijak nie pasują do stylistyki Virelai. Grupa ta gra bowiem głownie muzykę dawną w nieco luźniejszych folkowych aranżacjach. Warto porównać te dwie grupy, by zrozumieć, że to co powstało podczas zderzenia talentu Hammerlunda z pomysłami Martina Seeberga, Juana Pino i Anny Katrin Egilstrøð, musiało znaleźć swoje ujście w nowym projekcie. Kiedy do zespołu dołączył odpowiedzialny za instrumenty elektroniczne aranżer i producent Christopher Juul, wszystko zostało wywrócone do góry nogami.
Nagrana dwa lata po debiutanckiej EP-ce (i poprzedzona podwójną EP-ką ze starym i nowym materiałem) płyta „Valravn” pokazuje nam już zespół, który dojrzał. Ogień muzycznego szaleństwa płonie w nim wyraźnie, ale widać, że muzycy dobrze wiedzą czego chcą. Ich inspiracje każą spoglądać przede wszystkim na północ. Przeważa muzyka dawna z okolic Danii, nawet tematy szwedzkie pochodzą ze Skanii i gdy powstawały była to część półwyspu należąca do Duńczyków. Polskim słuchaczom na pewni rzuci się w oczy utwór „Bialowieska”. To instrumentalna kompozycja. Bardzo ładna, ale nie dająca wyraźnie odczuć, że pochodzi w jakimś sensie z południowych wybrzeży Morza Bałtyckiego.
Ann Katrin ma najwyraźniej specjalne miejsce w swoim sercu dla muzyki z Wysp Owczych, ponieważ dodała do repertuaru właśnie rzeczy farerskie. Inną ważną osobowością jest grający na instrumentach perkusyjnych Juan Pino, który łączy w swojej grze rożne wpływy, style i instrumenty.
Valravn gra muzykę totalną, którą się kocha albo nienawidzi. Znam ludzi, którzy nie są w stanie wysłuchać do końca nawet jednego utworu, ale są też tacy, którzy rozsmakowują się w każdym dźwięku. Ja na szczęście należę do tych drugich.

Rafał Chojnacki

Page 20 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén