Tytułowy „Rumpelstiltskin”, to nic innego jak nasz Czerwony Kapturek. Tłumaczy to co robi ta nieco wyzywająco ubrana niewiasta na okładce.
Cały tytuł tej EP-ki to „Rumpelstiltskin & The Perils and Promises of Womanhood”. Wygląda to trochę, jakby Louise Hamilton, główna sprawczyni całego zamieszania pod nazwą Flaming June, chciała zamknąć w tytule płytki tematykę wszystkich pięciu utworów, które się na niej znalazły. Od razu powiem, że w gruncie rzeczy jej się to udało, choć przecież i tak nikt nie będzie oceniał tej płyty po tytule.
Co zatem czeka nas wewnątrz? Muzyka Flaming June pełne uroku, oparte na wyrazistym rytmie piosenki, które urozmaicono partiami gitary, skrzypiec, wiolonczeli, etnicznych bębnów i instrumentów klawiszowych.
Głos wokalistki brzmi bardzo ciekawie, jest dość niski, ale kiedy jest to wskazane bez wysiłku wchodzi ona również na wyższe rejestry. Wszystkie utwory mają w sobie coś z atmosfery grozy, nawet jeżeli przy wtórze ostrych brzmień skrzypiec chciałoby się zatańczyć, będzie to raczej taniec wokół diabelskiego ognia na górze czarownic. Mimo że muzycznie Flaming June znajduje się na nieci innym biegunie, to jednak czuć w tych piosenkach jakieś mroczne pokrewieństwo z balladami morderców z płyty Nicka Cave`a.
Louise Hamilton najwyraźniej lubi niewielki format płyt. To już jej czwarta EP-ka, co oznacza że autorskiego materiału starczyłoby jej na dwie, a po dopisaniu kilku piosenek nawet na trzy płyty długogrające. Tymczasem artystka preferuje jednak nieco mniej obszerne formy wypowiedzi, co można zrozumieć dopiero porównując ze sobą nagrania z jednego lub więcej krążków. Maja one nieco inny klimat, są opowieściami traktującymi o nieco innych sprawach, no i wreszcie zarejestrowano je z różnymi muzykami. Najważniejsza w Flaming June oczywiście pozostaje Louise i jej piosenki, ale okazuje się że sesyjni muzycy również mają spory wpływ na ostateczne brzmienie konkretnej EP-ki.

Rafał Chojnacki