Mazurski zespół Shantaż jest znany głownie z tego, ze wykonuje na swój własny sposób znane przeboje żeglarskie, zarówno te współczesne, jak i tradycyjne. Część repertuaru zespołu to również kompozycje autorskie. Tym razem jednak postanowili postawić na piosenki o wybitnie przebojowym charakterze. Któż nie zna takich utworów, jak „Port”, „10 w skali Beauforta” czy „Statek widmo”? Jest tu jednak co najmniej kilka piosenek bardzo mało znanych, ale za to bardzo dobrze napisanych. Nic w tym dziwnego, skoro wśród autorów tekstów są Agnieszka Osiecka, Marek Gaszyński czy Janusz Kondratowicz. Autorzy muzyki, to Krzysztof Klenczon i Seweryn Krajewski. Po tych nazwiskach jest już chyba wszytko jasne, prawda?
„Czas powrotów” to zbiór piosenek wybranych z płyt grupy Czerwone Gitary oraz z solowego repertuaru Klenczona i Krajewskiego. Wspólnym tematem są żagle, wiatr i woda.
Sam pomysł na wybranie tych kompozycji jest genialny, trochę gorzej ma się niestety strona wykonawcza. Grupa Shantaż ma już na koncie trochę kontaktów z irlandzkim folkiem i gdzieniegdzie brzmią tu nawet delikatne i nieśmiałe nutki, zagrane na skrzypcach, whistlach czy akordeonie. Jednak po kilku przesłuchaniach narzuca się jedna myśl: po co grac tak zachowawczo? W wielu momentach muzycy za bardzo naśladują oryginał. W przypadku tak wyrazistych wykonawców, jak Krajewski i Klenczon, jest to próba z góry skazana na porażkę. Tym, co mogłoby uratować ten pomysł, byłyby własne, znacznie bardziej odważne aranżacje.
Prawdopodobnie powód jest prozaiczny. Zespół lubi wykonywać te piosenki na koncertach, a publiczność jest raczej nastawiona na zachowawcze brzmienia, zbliżone do oryginału.
Kategoria: Recenzje (Page 19 of 214)
Płyta nosi podtytuł „Världsmusik från Tornedalen” i to w dużej mierze definiuje zawartość albumu. Rzeczywiście aranżacje mogą się kojarzyć z muzyką świata, są bowiem dość przestrzenne i bogate. Jednak żeby dokładnie zgłębić tajemnicę płyty, warto sobie uświadomić czym jest Tornedalen.
Ten leżący daleko na północy Szwecji (i częściowo Finlandii) region jest niezwykle bogaty pod względem etnicznym, choć niezbyt gęsto zaludniony. Po obu stronach granicy mówi się po szwedzku i po fińsku ale oprócz tego często spotykane są jeszcze dwa języki: północno-lapoński, używany przez Samów i meänkieli, wywodzący się z fińskiego, ale różniący się od niego wieloma elementami leksykalnymi i gramatycznymi.
Muzycy Jord śpiewają w tych językach, co daje nam ogromny koloryt dźwięków wokalnych. Doskonale pasuje to do bogatej tradycji śpiewaczej doliny rzeki Torne.
Grupę tworzy czwórka muzyków: Erling Fredriksson, Susanna Rantatalo, Jan Johansson i Johanna Lindgren. Wszyscy oni biorą czynny udział w tworzeniu kompozycji, pracują również nad aranżacjami utworów tradycyjnych. W zestawie, który znalazł się na trzeciej już płycie Jord, dominuje repertuar autorski, jednak można też znaleźć perełki, takie jak „Kaunis nyt nuku”, która jest swobodną adaptacją rosyjskiej piosenki ludowej.
„Nice Matka” to płyta od początku do końca przemyślana. Nie ma tu miejsca na niedopracowane utwory. Dzięki temu słucha się płyty z duża przyjemnością i chętnie się do niej wraca.
Płyta „The Horse`s Trail” przyszła do mnie pocztą, z dużą nalepką „Riverdance Soloist”. Rzeczywiście, występy z najbardziej znanym irlandzkim show tanecznym, to dla Zoe niezła reklama. Tyle tylko, że myliłby się ktoś, kto skuszony tą nalepką kupiłby płytę, w oczekiwaniu łagodnego pop-folku w stylu irlandzkich show.
Zoë Conway jest klasycznie wykształconą skrzypaczką, jednak w przypadku muzyków z Irlandii oznacza to zazwyczaj również dobre ucho do tradycyjnych brzmień ludowych. Na „The Horse`s Trail” znajdziemy bardzo surowe momentami brzmienia, choć nie pozbawione wirtuozerskich popisów solistki.
Skrzypaczce towarzyszą tu tylko dwaj muzycy: Steve Cooney, grający na gitarze i Robbie Harris, perkusjonalista. Nie da się więc ukryć, ze to Zoë jest tu najważniejsza. Z resztą niektóre utwory gra zupełnie sama.
Obok starych irlandzkich melodii znalazło się tu miejsca również na autorskie kompozycje artystki, takie jak „Wild Strawberry Hill/The Horse’s Tail”, „Dannan’s Reel”, „Doogary Crannog” i inne. Wpisują się one idealnie w brzmienie tej na wskroś celtyckiej płyty.
Francuski gitarzysta Mathieu Touzot należy do marzycieli, którzy w swojej grze oglądają się daleko w przeszłość i próbują zaczarować słuchacza czarem melodii, które kiedyś wybrzmiewały w domach, zagrodach, kawiarniach czy na dworach. W jego muzyce słychać wyraźne piętno muzyki dawnej i ludowej. Z drugiej jednak strony jest on muzykiem grającym dość nowocześnie, zwłaszcza jeżeli przyjrzymy się jego stylistyce. Może jednak sobie na to pozwolić, ponieważ ma nienaganny warsztat.
Pod względem repertuarowym jego gitarowe kompozycje oddają klimat okolicy, w której wyrastał. Jego korzenie tkwią między Melle a Saint-Sauvant we Francji. Jest więc spadkobiercą pięknej muzyki, w tym również lirycznych ballad. I tą liryczność bardzo dobrze słychać w jego autorskich kompozycjach.
W kilku kompozycjach („Une énorme fête”, „Fleurs”) pojawiają się gościnnie wokalizy, które nadają płycie jeszcze piękniejszego i bardziej eterycznego klimatu.
Jak już wspomniałem Touzot to marzyciel. Jednak dobrze czasem posłuchać takiego marzyciela.
W swojej rodzinnej Bretanii Paul Huellou znany jest jako spadkobierca wokalnych technik charakterystycznych dla dawnych piesni z tego rejonu. Uważa się go również za legendarnego gawędziarza i dudziarza. Odkryto go w latach czterdziestych, kiedy zaczął prowadzić audycje radiowe w bretońskim Radio Quimerc`h.
Album zatytułowany „Un Eostad” (czyli „żniwa”), to płyta dość nietypowa, poniewaź Huellou zarejestrował ten materiał i wydał na kasecie w 1987 roku, kiedy mieszkał w Dublinie. Wspierają go tu bretońscy muzycy, w tym również jego syn, znany flecista, Pol. Miłośnikom folku najbardziej znanym gościem na tej płycie na pewno wyda się Paddy Keenan, dudziarz, znany choćby z The Bothy Band. Warto też jednak zwrócić uwagę na jego kolegę, gitarzystę Brendana Fahy, który jako współaranżer dał tej płycie sporo interesujących brzmień.
Kompaktowa reedycja z 2010 roku została ładnie wydania, zapakowana w gustowny digipack. Jednak to nie opakowanie jest tu najważniejsze. Istotna jest muzyka, płynąca prosto z bretońskiego serca starego śpiewaka.
Punk folkowa mieszanka prosto z Węgier, to prawdziwy cios między oczy. Jest tu wszystko, do czego przyzwyczaiły nas liczne kapele mieszające celtyckiego folka z punk rockiem. jednak różnica jest taka, że Bohemian Betyars wzięli na warsztat własną muzykę ludową, miejskie klimaty i ducha artystycznej bohemy.
Już na poprzedniej płycie, debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu „Bohemian Betyars”, zespół pokazał jak rozgrzać do czerwoności miłośników punk-folkowego grania. „Stone Soup”, to płyta, która jest logiczną konsekwencją tamtych nagrań.
Gdybym miał wskazywać na inspiracje węgierskich muzyków, należałoby przede wszystkim wymienić tu nazwę Gogol Bordello. Trzeba jednak przyznać, że Bohemian Betyars są mimo wszystko odrobinę bardziej zakorzenieni w scenie hardcore. Czasem zaś trzymają emocje w cuglach. Nie jest to jednak zarzut, ponieważ energicznych momentów na tym krążku nie brakuje („200 BPM”, „Amok” i wiele innych). Jednak tam, gdzie grają nieco spokojniej („Ködös”, „Betekintő”), pokazują, że potrafią zagrać coś więcej, niż tylko punkową odmianę bałkańskich melodii. Udowadniają, że żywiołowa muzyka nie oznacza jedynie szaleńczych galopad perkusji, co należy poczytać im za sporą zasługę.
Na pewno nie jest to muzyka dla wszystkich, ponieważ ludzie o słabych nerwach prawdopodobnie nie przetrwają pierwszego utworu. Jeżeli jednak ktoś lubi cięższe granie w folku, to może z przyjemnością zapoznać się z tym materiałem. W niektórych utworach spokojne i agresywne elementy się przeplatają („Mindenmindegyitt”, „Flying down”, „Run Away?!”), tworząc nową jakość. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest przeznaczona dla uszu oswojonych z mocnym rockiem.
Angielska grupa The Dolmen sięga do tradycji irlandzkiego i brytyjskiego folk-rocka, by zaczerpnąć z niej muzyczne tematy, służące do opowiedzenia ciekawych historii. Dotyczą one głównie celtyckich legend oraz pogańskich wierzeń, które są muzykom tej formacji szczególnie bliskie.
Bez względu na zawartość ideologiczną płyty, stanowi ona ciekawy zbiór tekstów, pokazujących z antropologicznego punktu widzenia jakie tematy są dziś ważne dla współczesnych pogan. Okazuje się, że są oni mocno zanurzeni w historii, gdyż wierzą w jej kontynuację. Świat legend jest dla nich żywy nawet dziś.
Są tu zarówno utwory mocno osadzone w tradycji folkowej („Piper of Souls”, „Ou Na Na”), jak i takie, które zawierają po prostu kawał dobrego rockowego grania („Midwinter Dances”).
Wiele wskazuje na to że grupa The Dolmen dobrze czuje się w obu tych wcielaniach. Niekiedy łączy je w folk-rockowy muzyczny konglomerat („Eye of the Morrigan”, „Witch Blessing”).
Są też utwory znajdujące się niejako obok głównego nurtu muzyki zespołu. Niekiedy dodają one kolorytu (jak „Wytchlord My Lover”), innym zaś razem przypominają o tradycji balladowej, w której to opowieść była najważniejszym elementem pieśni („Circle of the Stag”).
Wiele wskazuje na to, że muzycy do perfekcji opanowali formułę muzyczną, w której się poruszają. Słychać, że wiedzą czego chcą i mają środki by zagrać tak, jak to sobie wyobrażają. To duży komfort, zarówno dla muzyków, jak i dla słuchaczy, którzy otrzymują świetne przygotowaną muzykę. Nieco eklektyczną, ale wciąż bardzo dobrą.
Holenderska grupa Outlaw Express przenosi nas za pomocą swojej muzyki za ocean. Dostajemy sporą dawkę amerykańskiego folku i tradycyjnego country, a wszystko to w polewie gatunku określanego jako americana.
Piątka muzyków prezentuje swoją własną wersję amerykańskiej muzyki, ponieważ bardzo często odwołują się w swoim graniu do lekko płynących jazzowych dźwięków, które zazwyczaj prowadzi pianino, na którym z dużym wyczuciem gra Maarten Helsloot. Jego gra świetnie koresponduje z miękkimi basowymi brzmieniami, za które odpowiada Harm van Sleen. Spora różnorodność brzmień, to w dużej mierze zasługa dwóch wokalistek Yvonne Mandigers i Harriët Middelhoek, które odpowiadają również za napisane na ten album piosenki.
Nie brakuje tu pięknych ballad, takich jak celtycka w swoim klimacie „Man on the Bridge”, wyciszona „If You Leave Me” czy śpiewana na dwa kobiece głosy „Hanging Over My Sunny Fields”, to prawdziwe ozdoby płyty. Dobre wrażenie robi też nieco tylko szybsza piosenka „Borrowed Time”, którą dla odmiany śpiewa Hans Hartogensis, ograniczający się zazwyczaj do gitary.
Jest też – jak już wspomniałem – odrobina country. Dla miłośników tego gatunku najciekawsze utwory, to niewątpliwie „On The Loose”, „Back To Start Again” i „Big Brass Bed”.
Holendrzy zdecydowali się na granie swoich własnych piosenek, choć śpiewanych po angielski. Brzmi to bardzo dobrze, ale wisienką na torcie byłby choć jeden utwór napisany w rodzimym języku. Szkoda że zespół się na to nie zdobył. Ale i tak jest to godna polecenia płyta.
Zespół Cisza Jak Ta zasłynął kilka lat temu w świecie piosenki studenckiej i turystycznie dzięki umiejętnemu wplataniu irlandzkich melodii ludowych w autorskie piosenki pisane przez członków zespołu, niekiedy do słów wierszy znanych poetów. Brzmienie zespołu zmieniło się przez te lata, choć trzeba przyznać, że folkowe elementy nadal się pojawiają, choć częściej w strukturze kompozycji nowych piosenek, niż w samych melodiach. Zespół wyewoluował w kierunku piosenki poetyckiej, nie tracąc jednak swojego wędrownego charakteru.
Jak zwykle w przypadku zespołów z kręgu piosenki poetyckiej, ważne jest słowo. Po raz pierwszy grupa Cisza Jak Ta przedstawiła utwory napisane do słów jednej tylko artystki. To Wiesława Kwinto-Koczan, nazywana przez członków zespołu poetką Bieszczad. Jej pseudonim – „Wuka” – to klucz do tytułu płyty.
Już pierwszy z wyśpiewanych tu wierszy – „Niebiesko” – zmusił mnie do poszukania informacji na temat poetki. Okazało się, że niektóre jej teksty są mi już znane z wykonań takich grup jak Małżeństwo z Rozsądku i Dom o Zielonych Progach. Również na poprzedniej płycie Ciszy znalazła się piosenka „Z wrześniowym deszczem”, napisana do tekstu Wiesławy Kwinto-Koczan. To odkrycie sprawiło, że wróciłem do dostępnych mi nagrań, by wsłuchać się w interpretacji innych zespołów. Szybko jednak wróciłem do płyty „Wuka”, ponieważ jest ona najbardziej spójnym zbiorem oprawionych w muzykę tekstów poetki.
Cisza Jak Ta proponuje nam również najbardziej spójną interpretację muzyczną. Podobnie jak na poprzednich płytach dobrze brzmią tu akcenty fletów i skrzypiec. Lekko rockowe brzmienia w niektórych utworach, podkreślone oszczędnie grającą, ale bardzo ciekawie zaaranżowaną sekcją rytmiczną, to również ciekawy wybór. W piosenkach takich jak „Nie rozumiem”, „Obietnice” czy „Przyszła miłość” okazuje się nagle że dzięki nowym zabiegom muzyka ta nabiera radiowej przyzwoitości.
Są tu fragmenty, które doskonale pokazują kto był młodzieńczym idolem twórców zespołu i dlaczego właśnie Stare Dobre Małżeństwo. Nie jest to jednak żadne kopiowanie, czy nawet bezpośrednia inspiracja, a raczej po prostu wpisanie się w konkretne kontinuum. Nie brakuje też folkowych ballad, osadzonych w zupełnie innych rejonach, czego przykładem mogą być utwory takie jak „Już Dobrze” czy „Dwa pająki”. Największym zaskoczeniem jest dla mnie jednak piosenka „Przyszła miłość”, o wyraźnej folk-rockowej linii. Wiem, że takie życzenia nigdy się nie spełniają, ale cała płyta w takim bardziej zadziornym stylu brzmiałaby moim zdaniem doskonale.
Na osobną uwagę zasługuje również transowa piosenka „Chleba naszego poprzedniego”, utkana z pięknych wokaliz i powtarzającej się frazy tekstu. To jeden z najciekawszych utworów na tej bardzo solidnej płycie.
Album węgierskiej formacji Söndörgő nosi znamienny tytuł „Lost music of the Balkans”. Dobrze odzwierciedla on skomplikowaną strukturę muzycznych inspiracji, którymi kieruje się ta grupa. Muzycy nie ograniczają się do zerkania na tradycję węgierską ani cygańską, która wydaje się być im wyjątkowo bliska. Sporo tu również brzmień typowych dla krajów zamieszanych przez Słowian Południowych.
Znajdziemy tu zarówno klimaty nieco bardziej nostalgiczne („Voje sasa”, „Čororo” lub „Oj jesenske”), jak i coś co porwie nas do tańca (przykładami mogą być: „Tonči”, „Opa cupa”, „Bušo kolo” albo „Igran čoček”). Niekiedy będzie to jeden i ten sam utwór (jak w przypadku „Sinoč” i „Joka”). Na dodatek niektóre utwory (jak „Opa cupa”) mogą nam się wydać dość znajome. mogą się polskim słuchaczom wydawać dziwnie znane. Dzieje się tak za sprawą pewnego znanego kompozytora, który masowo wykorzystuje melodie ludowe, niekiedy nawet przypisując sobie ich autorstwo.
Wśród wielu instrumentów na płycie zdecydowanie wyróżnia się tambura. W Söndörgő gra na niej Eredics Áron, jednak do nagrań zaproszono również wybitnego instrumentalistę, jakim jest József Kovács. Warto odnotować gościnny udział w nagraniach dwojga wokalistów. Katya Tompos jest bardzo uzdolnioną śpiewaczką, miała nawet swój epizod na festiwalu Eurowizji, gdzie w 2009 roku reprezentowała Węgry. Z kolei Antal Kovács doskonale radzi sobie w utworach nawiązujących do tradycji romskiej, co w przypadku tej płyty jest niezwykle istotne.
Klimat, jaki udało się wyczarować w studio, to prawdziwa nostalgiczna podróż w czasie.
