Gdyby było tu nieco więcej przestrzeni, można by uznać „Flower of Avalon” za album art-folkowy, kompozycje skłaniają się bowiem w taką stronę. Jednak całość zagrano dość spokojnie, bez szaleńczych improwizacji i instrumentalnych pasaży. Otrzymujemy więc amerykański folk, z odrobiną rocka i delikatnym tchnieniem akustycznej muzyki country.
Album zawiera dziewięć niepublikowanych dotąd piosenek zmarłego niedawno amerykańskiego folkowca – Dave`a Cartera. Tracy Grammer współpracowała z nim przy trzech płytach, tak więc „Flower of Avalon” to również hołd dla przyjaciela. Do tego pokłonu przychyliło się kilka innych folkowych gwiazd, jak choćby występująca gościnnie na tym albumie Mary Chapin Carpenter.
Perełki takie, jak „Gypsy Rose”, „Hey Ho” czy „Winter When He Goes” byłyby ozdobą każdego albumu. Z kolei „Laughlin Boy” to swoista ciekawostka na tej płycie, bo jako jedyny utwór jest tradycyjną amerykańską piosenką ludową.
Polecam kontakt z tą płytą i potraktowanie jej nie tylko jako hołd dla zmarłego muzyka, ale również jako zwykły, bardzo dobry album.
Kategoria: Recenzje (Page 118 of 214)
Flamandzka muzyka folkowa, podana w dość tradycyjny sposób, z dudami, piszczałkami i całym asortymentem instrumentów z dawnych wieków. Płyta „Het eerste kwartier” to ich drugi album i podążają na nim ścieżką wyraźnie wydeptaną na początku kariery.
Są tu wyłącznie instrumentalne kompozycje, częściowo autorskie, a częściowo tradycyjne. Dla osoby nie obeznanej z muzyką flamandzką jest to właściwie nie do odróżnienia, a pokrewieństwo stylistyczne jest tak duże, że być może zmyliłoby również specjalistę. Są co prawda aranżacje, które (zgodnie z tytułem) brzmią np. jak kompozycja dla dixielandu, ale to tylko aranż, sama melodia ma więcej wspólnego z ludowym graniem.
Płyta zawiera dwanaście utworów, dość różnorodnych, które przenoszą nas na kilka chwil do Flandrii.
To chyba najlepsza płyta włoskich folk-rockowców. Przynajmniej są na niej najciekawsze, najbardziej przebojowe piosenki. Unikatowa mieszanka rocka, ska i folku w wersji muzyków z kraju Cezara zyskała na tym albumie wymiar, którego niełatwo było później dosięgnąć.
Piosenki takie, jak „Per Qua”, „Un Hora Sola Ti Vorrei” czy „Il mio nome E’ Bond, James Bond” dają nam jakieś pojęcie o możliwościach kompozytorskich i aranżacyjnych zespołu. Warto więc wziąć je pod uwagę, jeśli się mówi o europejskiej muzyce folk-rockowej, bo stanową one klasę same w sobie. Myślę, że z takimi kompozycjami z powodzeniem zagrozić można dominacji celtyckiego folk-rocka. Jest to możliwe, tym bardziej, że muzycy Folkabbestia nie ograniczają się tylko do muzyki w klimatach włoskich, sięgają też głębiej do muzyki południowej Europy, zahaczając chociażby o Bałkany.
Osobną ciekawostką jest tu bardzo dobra piosenka „La sinfonia di Mr. Tamburino”, będąca swoistym hołdem złożonym Bobowi Dylanowi.
Nie obyło się co prawda na płycie bez utworów gorszych. Dziwna kompozycja „Oggi si sposa Naima”, czy nieco nudnawy „Dentro la mano” nie przypadły mi raczej do gustu. Jednak ogólny rozrachunek jest bardzo dodatni, gdyby Włosi nagrywali same takie jak „Se la rosa non si chiamerebbe rosa” płyty, należałbym do najgorliwszych fanów tej kapeli. A tak jestem po prostu ich sympatykiem.
Żeński kwartet Misty River zauroczył mnie jakiś czas temu płytą „Willow”. W przypadku „Live at the Backgate Stage” jest podobni, słucha się płyty z rosnącą ciekawością. Świetne wokale, mieszanka brytyjskiego folku, bluegrassu i country – to właśnie to, co Amerykankom wychodzi najlepiej.
Jeśli chodzi o skład, to Misty River stanowią rasową folkową kapelę, z gitarą, banjo, skrzypcami, akordeonem i kontrabasem. Na dodatek panie bardzo dobrze radzą sobie z tymi instrumentami.
Mimo, ze są tu tylko dwie przeróbki utworów tradycyjnych, reszta to piosenki współczesne, to płyta brzmi bardzo stylowo i nie wyobrażam sobie, by niektóre z tych utworów ktoś mógł wykonać lepiej. A są tu piosenki takich tuzów, jak Tim O`Brien, Kate Wolf, Gillan Welch, czy Lyle Lovett.
Mimo, że cała płyta jest dobra, to mi osobiście najbardziej spodobały się utwory „Roseville Fair”, „God Bless That Poor Moonshiner” – to one stanowią o charakterze tej płyty.
Jak sam tytuł wskazuje „Live at the Backgate Stage” to album koncertowy. Jest jednak świetnie nagrany, co pozwala nam delektować się tą płytą, bez uczucia, że coś nam w przekazie ginie. Fakt, że koncert Misty River byłby pewnie o niebo ciekawszy, niż płyta.
Vicky gra na szkockich smallpipes i na flecie, zaś Jonny to gitarzysta, czasem grający też na low whistle. Oboje grali wcześniej w formacji Serious Kitchen. Płyta „Thumb Twiddling”, to przede wszystkim popiś świetnej gry Vicky. Charakterystyczne brzmienie małych szkockich dud i melodie płynące z serca Górzystej Krainy, to sedno tego albumu.
Kiedy już mogłoby się wydawać, że dość ostry dźwięk tego instrumentu może nas zmęczyć, otrzymujemy łagodne brzmienia fletu, tak kojąco działają utwory „Geordie Lad”, „Catch a Cat” i „Stable Door”. Najwyraźniej muzycy przewidzieli, że może ich płyty słuchać ktoś nie przyzwyczajony do ciągłego dźwięku dud i po prostu dają mu trochę odpocząć.
Umiejętności muzyków robią spore wrażenie, więc jeśli ktoś tęskni za surowym, celtyckim graniem, niech czym prędzej poszuka wspólnej płyty Vicky Swan i Jonny Dyer. Znajdzie tu na pewno wszystko to, co ciekawe w tradycyjnej muzyce celtyckiej. Niektóre momenty, jak choćby wspomniane już utwory, które prowadzi flet mogą nieco kojarzyć się z nowszym graniem akustycznym w stylu grupy Flook.
Wśród wielu płyt czasem za bardzo udziwnionych ta jest swoistym powiewem tradycji.
Czesi okrzyknęli tę płytę czarnym koniem muzyki niezależnej. Nie dość, że płyta stała się kasowym przebojem u naszych południowych sąsiadów, to teraz trafiła (co prawda pod szyldem bardzo komercyjnego wydawcy, ale jednak) do dystrybucji w Polsce.
„Olza”, to muzyka ilustrująca multimedialne show pod tym samym tytułem. Tworzyli je tancerze z Polski, oraz muzycy i śpiewacy z Czech i Słowacji. Całość miała swoje premierę w Cieszynie.
Trzeba przyznać, że w okolicach Cieszyna coraz więcej inicjatyw artystycznych łączy, a nie dzieli mieszkańców z obu stron granic. Tak jest też ze wspomnianym tu show.
Bez strony wizualnej muzyka ta pewnie sporo traci, czasem brzmienie nasuwa wyraźne skojarzenia z soundtrackami do filmów. Całość jednak utrzymana jest w klimatach world music i jako pozycja z tego gatunku bardzo dobrze się broni. Myśle, że miłośnicy Vangelisa, Enyi, czy Deep Forest mogą czuć się usatysfakcjonowani.
Całkiem niedawno, słuchając świetnej płyty Zuzany Mojzisowej ze Słowacji, utyskiwałem na kiepską kondycję pop-folkowej muzyki w Polsce, głównie w kontekście rodzimej góralszczyzny. Zakopower to niejako odpowiedź na moje zapotrzebowanie. Zgrabnie zaaranzowane piosenki inspirowane góralskim klimatem.
Ojcem chrzestnym projektu Zakopower i autorem muzyki jest Mateusz Pospieszalski (znany choćby z Voo Voo), występują tu też gościnnie jego bracia. Za stronę etniczną odpowiadają Sebastian Karpiel, Bartłomiej Kudsik, Wojciech Topa i Józef Chyc.
Współczesne piosenki traktują o tematach dość uniwersalnych i współczesnych, pisane jednak są przez górali, co zapewnia autentyczne brzmienie. Pop objawia się tu w tłach. Skrecze, beaty, czasem jakieś elementy trip hopowe, ogólnie za nowoczesnością przemawia tu elektronika. Trzeba przyznać, że ostatnimi laty takie produkcje się w Polsce nieco się zmieniło. Podkłady nie brzmią już jak zagrane na domowym Casio. Na „Music Hal” nawiązują one ponoć do współczesnych trendów w muzyce klubowej. Cokolwiek by to miało znaczyć.
Bardzo jestem ciekaw jak temu projektowi się powiedzie. Mimo przystępnej formy może się okazać, że nie trafi on w szerokie gusta, a taki jest przecież jego cel. Patrząc na to jaka muzyka jest teraz popularna nieco się o tą płytę obawiam. Pojawia się co prawda w telewizji i w radio, ale czy pop-folk na niezłym poziomie nie okaże się za trudny? Cóż, mam nadzieję, że nie, bo Zakopower mnie zaintrygował i chciałbym kiedyś posłuchać czy jeszcze coś będą mieli do powiedzenia.
„Strange Bird”, to pierwsza płyta australijskiej grupy Augie March, która ukazała się w Stanach Zjednoczonych (reedycja w 2004 roku). Spotkałą się tam z dobrym przyjęciem, z entuzjazmem pisano o niej m.in. w „Rolling Stone”. Na płycie taj jeszcze bardziej niż przedtem zespół odpłynął w kierunku brzmień psychofolkowych. Takie granie, popularne w latach 70-tych, zarówno na Wyspach Brytyjskich, jak i w Ameryce, przezywa obecnie swój renesans. Glenn Richards, wokalista i autor tych wszystkich piosenek ciekawie wpisuje się w tradycję śpiewających poetów.
Tam gdzie kończy się na chwilę psychodelia zespół zyskuje nagle niesamowitą werwę. „This Train Will Be Taking No Passengers” brzmi, jakby Johnny Cash spotkał się z The Pogues. Kto wie, czy to nie jedna z najlepszych piosenek Augie March w ogóle, bo, że to najmocniejszy punkt tej płyty – nie wątpię. Innym razem mamy knajpianą balladkę zagraną z niemal punkowym brudem („Song In The Key Of Chance”).
„Strange Bird” to jak na razie ostatnia i najdojrzalsza z dotychczasowych płyt Australijczyków.
Druga płyta irlandzko-szwajcarskiej Cadenzy, to album nastrojowy, ale też czasem bardzo żywiołowy. Tradycyjne granie rodem z Zielonej Wyspy ubrano tu w nowe szatki.
Momentami muzyka Cadenzy kojarzy się ze starym Clannadem („Prelude”, „Through this haze”), częściej jednak z grupą Dervish („The attic jig”). Dobra stroną kapeli są wokaliści – autorka części piosenek Deirdre Byron-Smith i gitarzysta Ray Coen. Zwłaszcza, gdy śpiewają razem („Free and easy”) brzmi to świetnie.
Dobre brzmienie płyty, to również zasługa gości zaproszonych do nagrań. W studiu grupę Cadenza wsparli m.in. Steve Wickham (muzyk z The Waterboys), Junior Davey (znany bodhranista), oraz basista Dave Carty (znany z zespołu Mairtina O`Connora).
„Making Waves” to album udany, dzięki niemu będę na pewno zwracał teraz większą uwagę na nazwę grupy Cadenza.
Najnowsza, koncertowa (tylko dwa pierwsze utwory zarejestrowano w studiu) płyta włoskiej grupy Folkabbestia przynosi nam muzykę, do której ta ekipa już dawno nas przyzwyczaiła. Radosny, słoneczny folk-rock z elementami ska, czasem troszkę ballady i na urozmaicenie śródziemnomorskich klimatów jeszcze szczypta muzyki irlandzkiej na koniec („U Frikkettone”). Tak właśnie prezentuje się album.
Płytę „Pèrche” włoski kwartet nagrał w towarzystwie kilkorga gości, dlatego obok znanych z poprzednich nagrań skrzypiec pojawia się też choćby fisharmonia.
Muzyka tej grupy zawsze kojarzyła mi się z uśmiechem na twarzy. I tak jest też tym razem. Przy utworach takich, jak „Canzone D`Amore”, czy „Le Vie Del Folk” trudno się nie uśmiechnąć. Dominuje nastrój zabawy, ale jest też kilka momentów spokojniejszych, bardziej refleksyjnych, jak np. w „Cicce Pe`”, piosence ze świetną dylanowską harmonijką.
Po kilku utworach okazuje się jednak, że coś tu nie gra. Szybkie kawałki mogą się wydać nieco siermiężne. Rzeczywiście rytmika czasem przywodzi na myśl raczej zabawę w strażackiej remizie, niż przemyślane granie folk-rocka. Być może tak właśnie brzmi Folkabbestia na koncertach. Pamiętam, że Włosi powoływali się kiedyś na inspirację The Pogues. Niestety, tamta grupa potrafiła nawet przy punk-folkowych jazdach zadbać o ciekawą i niebanalną warstwę rytmiczną. Tu niestety jest czasem za ciężko i za prosto. A szkoda, bo piosenki są przecież bardzo fajne. Takiego „La Fuga In Fa” nie da się przecież zarżnąć tak łatwo.
Możliwe, że na koncercie bawiłbym się setnie, ale jeśli chodzi a słuchanie płyt w domowych pieleszach, to chyba jednak niewiele utworów z tego albumu będę w przyszłości odtwarzał. Skupię się raczej na starszych, lepiej zagranych albumach studyjnych.
