Muzyka celtycka w poetyce new age to dość popularny produkt zarówno w naszych, jak i w zagranicznych sklepach. Ta płyta jest o tyle ciekawa, że kupiono ją w Kuwejcie. Oznacza to, że celtyckie granie może być popularne również tam. Co prawda nie grają na tej płycie Arabi, ale to już i tak krok w ciekawym kierunku.
Kompozycje zawarte na płycie to utwory autorskie, co jest sporym atutem, zwłaszcza, że jest tu zachowana odrobina irlandzko-folkowego klimatu. Zwykle celtycka muzyka relaksacyjna ogranicza się do brzmień harfy i pseudo-orkiestrowych klawiszowych pasaży. Tu na pierwszy plan wybijają się jednak skrzypce i flety. Jest też gitara, mandolina i bouzouki, oczywiście harfa i niestety również klawisze, ale całość nie brzmi tak płytko i monotonnie, jak zwykle brzmią tego typu produkcje.
Jest kilka ciekawych melodii, nawet dośćzróżnicowanych brzmieniowo. Co prawda album ten bardziej przypomina filmowy soundtrack, niż zwykłą folkową płytę, ale myślę że nawet miłośnicy bardziej tradycyjnych brzmień.
Niektóre kompozycje są dośćzaskakujące, jak choćby „Soft Day”, który zawiera w sobie elementy celtic funky. Rownież piękna melodia „The Butterfly” (nie mająca nic wspólnego ze znanym tradycyjnym tematem pod tym samym tytułem) jest swego rodzaju ciekawostką.
Page 205 of 285
Pod nazwą Madingma kryje się dwóch muzyków z Belgii. Bracia Diederik (akordeon diatoniczny) i Stefan (dudy szkockie, dudy gaita i flety) Timmermans twierdzą, że grają po prostu muzykę europejską.
Na ich debiutanckim mini-albumie obok dwóch melodii szwedzkich i jednej bodajże flamandzkiej mamy kompozycję francuską i jeden utwór autorski braci Timmermans. To chyba najbardziej udany utwór, gdyż w pełni pokazuje możliwości wykonawcze muzyków. „Chabenatlike”, bo o tym utworze mowa, to duet dudziarsko-akordeonowy. Muzyka niby dość prosta, ale bardzo ciekawa.
Kompozycja francuska – „I`Inconnu de Lomoise” – to z kolei najładniejsza melodia na tej płytce. Z kolei następująca po nim polka, to najbardziej skoczny utwór.
Płytę zamykają dwa utwory szwedzkie. Pierwszy to walc, a drugi to polska. Ten drugi, dość skoczny taniec wydaje się być bardzo popularny w Skandynawii, no i trzeba przyznać że ładnie się nazywa. No i „Polska” nagrana na tej płycie ma doskonałe, wręcz KLASYCZNE intro.
Z kolei walczyk w wykonaniu Madingmy ma taki nastrojowo-bujany charakter.
Płytka jest bardzo krótka, tylko pięć utworów. Ale dają one ciekawą próbkę muzyki tego braterskiego duetu.
Grupa Ajagore pochodzi z Tczewa i powstała po rozpadzie trójmiejskiej formacji Szela. Muzycy zakładający Ajagore (Piotr Góra, Sławomir Kornas, Krzysztof Paul) byli wcześniej muzykami ostatnich składów Szeli, a pierwsze utwory w repertuarze to nie zarejestrowane piosenki z repertuaru tejże grupy. Później w składzie pojawili się jeszcze Maciej Kortas i Jowita Tabaszewska.
Mimo takich powiązań Ajagore zaprezętowało muzykę odmienną od tego co grała Szela. Dominują w niej co prawda utwory tradycyjne i tradycją inspirowane, jednak bez ludowych instrumentów. Podstawa instrumantarium grupy to perkusja i gitary, w późniejszym okresie również instrumenty klawiszowe.
Zespół zagrał wiele koncertów i zdobywał nagrody na kilku festiwalach. W 1999 roku ukazała się ich debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Ajagore”. W 2002 roku zespół formalnie się rozwiązał, ale niekiedy zdarza mu się koncertować.
Zespół nie posiada strony internetowej.
Płyta „True and Bold” nosi podtytuł „Songs of the Scottish Miners” i właściwie to powinno wystarczyć za całe wytłumaczenie kwestii repertuarowych na tej płycie. Jednak jak się okazuje nie jest tak, jak mogłoby się wydawać – nie jest to zbiór tradycyjnych piesni górniczych. Dzięki wkładce do płyty można się wiele dowiedzieć o samych piosenkach.
Już pierwszy utwór jest nietypowy. „Miner`s Life Is Like a Sailor`s” to pieśń najprawdopodobniej amerykańska, zaś melodia pochodzi z walijskiego hymnu. „Schooldays End” to z kolei pieśń napisana przez legendarnego Ewana McColla, robotniczego barda. Jak najbardziej pasuje do zestawu, choć powstała w latach 80-tych.
Jednym z najbardziej autentycznych teksów na płycie jest „Farewell to `Cotia” Jocka Purdona. Był on górnikiem w zamkniętej kopalni „Harraton” w Kanadzie, zwanej ze względu na pracujących tam Szkotów „Nova Scotia” (zdrobniale „`Cotia”). Jego piosenka wykorzystuje znaną melodię „Come aa ye tramps an hawkers” (pisownia za Gaughanem).
O najstraszniejszej górniczej śmierci opowiada „Auchengeich Disaster”, jedna z wielu piosenek o zawałach w kopalniach. O zapłacie jaką otrzymują górnicy za ciężką i niebezpieczną pracę możemy posłuchać w „Pound a Week Rise”. Ta piosenkę, podobnie jak „One Miner`s Life” zamieszczone dalej na tej płycie napisał Ed Pickford. W drugim przypadku Dick Gaughan dokonał translacji na scottish-english (oryginał napisano w dialekcie z Nowej Anglii).
Kilka tradycyjnych piosenek nosi też piętno Dicka. Tylko „Collier Laddie” i „Blantyre Explosion” zostały podane w bardzo surowej aranżacji, brzmią niemal ascetycznie.
Płyta z piosenkami górniczymi okazuje się być ciekawym źródlem nowych, w większości nieznanych mi dotad piosenek.
To czwarta produkcja tego projektu, ale pierwsza pod nową nazwą. Wcześniejsze poczynania muzyków zebarnych w tej grupie sygnowane były przez Afro-Celt Sound System.
W samej muzyce tak wiele się nie zmieniło. Wciąż jest to elektroniczno-akustyczny mariaż muzyki etnicznej z nowoczesnymi aranżacjami.
Na „Seed” komputery są niemal wszechobecne, nie jest to jednak produkt skierowany do dyskotek. Elektronika jest tu wyszukana i nie można zarzucić muzykom, że wspomagając się komputerami idą na łatwiznę, zwłaszcza że zwykle wspierają one albo warstwę rytmiczną, albo dodają smaku etnicznej otoczce.
Już otwarcie płyty wróży niebanalne przezycia. „Cyberia” to flamenco z elementami charakterystycznymi dla takich przedsięwzieć, jak Enigma, Deep Forest, czy właśnie AfroCelts.
Tytułowy utwór „Seed” pozostaje w podobnej poetyce, choć etniczne żródła inspiracji są nieco inne. Słychać też wreszcie afrykańskie rytmy i celtyckie dudy – podstawowy i najbardziej rozpoznawalny element tego projektu.
„Nevermore” rozpoczyna się od elektronicznego beatu, delikatny kobiecy głos wplata w komputerowo generowaną muzykę swoją opowieśc. „Nevermore” to typowy singiel – piosenka do radia. Piosenka całkiem niezła, ale zastanawiam się, czy aby nie jest trochę wymuszona. W nieco hipnotycznym „Ayub`s song/As you were” brzmienie zmierza nieco w kierunku tego co zaproponowała grupa Dead Can Dance na swym ostatnim pełnowymiarowym albumie „Spiritchaser”. Utwór AfroCeltów jest może nieco „jaśniejszy”.
Utrzymany w klimacie new age „Rise” i bardziej etno-popowy „Rise above it” to właściwie jeden rozwijający się w drugiej części utwór. Gdyby nie jego rozbudowana pierwsza częśc byłby idealny do radia. Wokalista Simon Emmerson niesamowicie zbliża się tam do regionów zarezerwowanych dotąd jedynie dla Bono – wokalisty U2. Podobnie jest w „All remains”, nieco bardziej orkiestrowym utworze.
Instrumentalna kompozycja „Deep channel” zaczyna się bardzo spokojnie, by nagle przemienić się w opętańczy celtycki taniec. Mimo licznych zmian nastroju jest to niewątpliwie utwór, który najbardziej spodoba się fanom muzyki celtyckiej.
„Green”, czyli instrumentalna wersja „Nevermore” nie jest tylko podkładem do piosenki, to pełnoprawny utwór z rozbudowaną piękną partią low whistle na którym gra James McNally (ex-Pogues).
Płyta pozwala mieć nadzieję, że ten projekt nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wciąż nie brakuje im pomysłów, choć nie wszystkie są tak świeże i oryginalne jak na poczatku przygody z AfroCelts.
Już przy pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że ta płyta to jeden z najciekawiej zagranych materiałów na rodzimej scenie szantowej. Powód jest prosty, zagrano ją na folkowo, całość okraszono morskimi tekstami, zaś o tym jaki dało to efekt, będziecie mogli przeczytać już za chwilę.
Album otwiera piosenka zatytułowana „Sztorm”. Muzyczne zaporzyczenie od klasyków irlandzkiego folk-rocka (The Pogues) wyszło piosence na dobre. Klimat utworu doskonale pasuje do tematyki, a sam utwór jest naprawdę dobrze zagrany, dzieje się w nim bardzo wiele, zwłaszcza w warstwie instrumentalnej.
Do tradycyjnych szant dzielonych na zaśpiew i chóralna odpowiedź nawiązuje drugi z utworów – „Bonji-Bowl”. To pierwszy z kilku utworów, które pachną kontynentalną muzyką celtycką, w przypadku muzyki Kochanków Sally Brown chodzi tu o muzykę z rejonów Bretanii. Mimo takich inspiracji nie mogłem pozbyć się też skojarzeń z muzyką z Nowej Funlandii, ale to bardziej przez wzgląd na stylistykę wykonawczą, niż na samą melodię. Ten obszar Kanady gęsto jest zaludniony przez akustycznie grające zespoły folk-rockowe, które potrafią grać bardzo energetyczną muzykę bez konieczności walenia w rockową perkusję i elektryczne gitary. W tym kontekście można Kochanków uznać za kontynuatorów linii wytyczonej niegdyś przez grupy takie jak Spirit of the West, czy stare Great Big Sea (choć ostatnia z tych grup dryfuje obecnie w oceanie pop-folku).
Jeden z bretońskich evergreenów zatytułowany „La Harmonica” został przez grupę przedstawiony w wersji oryginalnej. Bardzo dobry pomysł, obcojęzyczne wersje to zawsze jakieś urozmaicenie.
Pozostając cały czas na kontynencie możemy pozwolić się porwać wolno płynącym dźwiękom utworu „Gdy wypływałem”. Nostalgiczna ballada i charakterystyczne brzmienia akordeonu w tle pozwalają zobaczyć mgliste brzegi Bretanii, do których wrócić chce bohater piosenki. „Digi dą dą dą” to podobny patent jak „Bonji-Bowl”. Oparta na żywiołowej pieśni opowieść o tym co żeglarz mógłby zrobić z Mary Lee, gdyby nie to, że musi wyjść w morze. Typowa tematyka dla tego nurtu, ale w sumie większość utworów folkowych na świecie gdzieś tam o kobietach wspomina, więc nie ma powodu by dziwić się akurat żeglarzom.
Z kontynentu muzyczna podróż prowadzi nas do Szkocji. Kolejna melodia, którą wykorzystano w piosenkę „Morza Pieśń”, pochodzi właśnie z Górzystej Krainy. Jest skocznie i żywiołowo, utwór łatwo wpada w ucho, może się więc wkrótce stać „kochankowym” przebojem. Dźwięki irlandzkiego „Foggy Dew” otwierają utwór zatytułowany „Instrumentalny”. Jest to wiązanka melodii, od nastrojowych po bardziej skoczne. Jednak nawet te drugie są bardzo melancholijne. Warto zwrócić tu uwagę na ciekawy skrzypcowy „fiddling” w tle no i na ciekawie grający bodhran. Powoli coraz więcej zespołów sięga po bardziej rozbudowane instrumentarium, ale jeszcze nie wszystkie radzą sobie z tym tak dobrze jak Kochankowie Sally Brown. Surowy zaśpiew i fajnie zagrana partia instrumentalna, to atuty „Jamestown”. Utwór zmierza delikatnie w kierunku akustycznego folk-rocka. Rytm wybijany przez bodhran urozmaica tu tamburyn. Mimo że nie jestem sympatykiem tego instrumentu, to w tej aranżacji brzmi bardzo dobrze.
„Jeśli odpłynę” to hołd złożony jednej z pierwszych w Polsce kapel, które sięgnęły po muzykę bretońską. W przypadku zespołu The King Stones były to głównie bretońskie szanty i pieśni z wybrzeża. „Jeśli odpłynę” to właśnie piosenka z ich repertuaru, z tekstem lidera grupy Damiana Leszczyńskiego. Bardzo ładna ballada, w nowej wersji chyba nawet ładniejsza od pierwowzoru. Tekst niby prosty i męski, ale posiada wiele uroku. Któż nie zna melodii „The Drunken Sailor” ? Otóż okaże się pewnie że wiele osób zdziwi się po pierwszych taktach. Później jednak wszystko jest na swoim miejscu. Ostre brzmienie skrzypiec i wyraźna, mięsista linia basu zbliżają tu nieco grupę do brzmienia zespołów takich, jak choćby nasz rodzimy Shannon.
Wersja jest ciekawa, ale troszkę za długa, prawdopodobnie wrażenie takie spowodowane jest faktem, że krótkie frazy śpiewane przeplatane są długimi instrumentalnymi, podczas gdy zwykle robi się odwrotnie.
Powoli dopływamy do portu docelowego, choć ostatnia piosenka nosi tytuł „Nie wrócę już na ląd”. Jeśli „The Drunken Sailor” może kojarzyć się z grupą Shannon, to posłuchajcie tego ! Jeśli otarliście się kiedyś o tą grupę, to ta melodia pewnie wyda się wam znajoma. Dopowiem tylko, że pochodzi ze Szkocji i jest bardzo ognistym zakończeniem płyty.
Sporo miodu wylałem podczas recenzowania tej płyty, prawda ? Cóż, należy jej się to, ale nie może się chyba obejść bez kilku malutkich łyżeczek dziegciu. Pierwszy grzech Kochanków jest właściwie grzechem gatunkowym, dotyczy wielu innych kapel wykonujących w Polsce piosenki związane z morzem. Chodzi mianowicie o to, że do istniejących melodii piosenek o tematyce nie-morskiej dopisano morskie teksty. Tendencja ta jest niemal tak stara, jak ruch szantowy w Polsce, jest to wiec niewielki problem i myślę że większość słuchaczy już zdążyła się do tego przyzwyczaić. Celowo natomiast pominąłem przy piosenkach tytuły oryginalne melodii, bo wiem że nie ja jeden lubie niespodzianki podczas słuchania płyt.
Drugi problem jest bardziej intuicyjny, myślę że na przyszłość sam się rozwiąże. Chodzi mianowicie o to, że sięgając po folkowe wzorce zespołowi trudno się zdecydować, czy chce brzmieniowo iść w kierunku bardziej tradycyjnym (tu niektóre utwory bretońskie”, czy raczej w „ceol nua” stylistykę młodych kapel z Irlandii. Nie chodzi tu bynajmniej o same inspiracje muzyczne, a stylistyczne właśnie. Myślę jednak, że to wyjaśni kolejny album Kochanków, w końcu to dopiero ich pierwsza duża płyta.
Współczesna składanka kanadyjskich wykonawców prezentujących nam autorskie pieśni inspirowane folklorem morskim. Dwanaście utworów wykonują tu zarówno artyści trwale kojarzeni z takim repertuarem, jak choćby Stan Rogers, czy The Garrison Brothers, jak i wykonawcy z kręgów bliższych muzyce celtyckiej. W tej drugiej kategorii warto wymienić zwłaszcza zespoły The Rankins i Brakin` Tradition.
Na uwagę zasługuje na pewno piosenka „Black Rock” wykonywana przez Ritę MacNeil, doskonały przykład symbiozy między tematyką lądową a morską.
Z kolei to co gra zespół Barra MacNeils to przykład typowego współczesnego grania z Cape Breton.
Irlandzkie brzmienie, również popularne w kanadyjskim „morskim folku” reprezentuje Denis Ryan, artysta przez lata związany z grupą Ryan`s Fancy.
Śmiem twierdzić, że kanadyjska scena morskiego grania może się mierzyć z naszą – największą w Europie. Jest równie różnorodna, choć kierunki rozwoju były nieco inne. Warto sprawdzić, co w tej muzyce się dzieje.
Nowy materiał Pereł i Łotrów, to kilkanaście utworów, zagranych i zaśpiewanych w dość charakterystycznym dla zespołu stylu. Właściwie to można by powiedzieć, że wszystko to już było. Były polskie wersje bretońskich pieśni, różnych europejskich szant, a irlandzkich piosenek to już na kopy. Ale wówczas trzebaby chyba wogóle zaprzestać nagrywania i wydawania płyt z szantami i folkiem. A tego przecież nie chcemy. Zwłaszcza, ze nie sama idea się liczy, a przede wszystkim wykonanie.
Perły i Łotry należa do tych zespołów, które bazują niemal wyłącznie na własnych pomysłach. Owszem, są tam inspiracje (tym razem choćby Clannad, Bela Fleck, Cztery Refy), jednak wszyskie piosenki noszą na sobie wyraźne perłowe piętno. Tak więc nawet jeśli sięgają po czyjąś twórczość, to ich wersje na pewno będą się różniły od pierwowzorów.
Nie chcę zbyt wiele wam zdradzać, bo płyta jest ciekawa jak kryminał Hitckocka. Powiem tylko że czeka na Was fajnie ufolkowiona (of slowa `folk` nie `ufo`) wersja „Staruszka jachta”, żeglarskie gospel i lekki hip hopik…
Perły należą do tzw. „ślaskiej szkoły szanty”. Jesli znacie takie grupy, jak Ryczące Dwudziestki, czy Banana Boat, to wiecie o co mi chodzi. Przede wszystkim dominują tu charmonie wokalne, cały dodatek pochodzenia ludowego jest raczej na drugim planie. Trudno z tego robić jakiś zarzut, bo w swojej klasie są naprawdę bardzo dobrzy.
Ewan McColl to facet, bez którego brytyjska (a być może i irlandzka) muzyka folkowa nie byłaby dziś w miejscu, w którym jest. Popularyzował on z dużym skutkiem ballady i piosenki ludowe, pisał też własne utwory – największym hitem jego autorstwa, jak do tej pory, była piosenka „Dirty Old Town”, którą odgrzebał na jednej z licznych jego płyt Shane MacGowan. Świat zna ją głównie dzięki wykonaniu The Pogues. McColl zrobił też sporo dobrego dla popularyzacji pieśni morskich, czego najlepszym dowodem jest ta płyta.
Album jest kompilacją wspólnych dokonań Ewana z A.L. Lloyd`em, którego starsi miłośnicy morskich opowieści kojarzą z roli szantymena w filmowej adaptacji „Moby Dicka”. Z resztą Lloyd również wydał sporo płyt, choć pewnie nie tyle, co McColl. Jedną z bardziej znanych był zbiór wielorybniczych pieśni zatytułowany „Leviathan!”.
Repertuar tu zebrany to niemal wyłącznie klasyki, jednak twarde, męskie brzmienie tej muzyki ma w sobie niesamowity urok. Surowość to atut w przypadku tych archiwalnych nagrań. Pieśni pracy są bardzo autentyczne, a utwory nazywane u nas „pieśniami kubryku” zaaranżowano bardzo oszczędni, co również sugeruje, że jest to brzmienie zbliżone do autentycznych marynarskich pieśni.
Polecam przede wszystkim miłośnikom szant i tym, którzy chcieliby się przekonać jak brzmiały pieśni spod żagli – współcześnie, ale z szacunkiem dla tradycji.
Druga składanka wczesnych nagrań grupy Cztery Refy zaskakuje bardzo irlandzko-folkowym charakterem. Oprócz utworów instrumantalnych, a trafiły nam się tu naprawdę smakowte kąski („Mason`s Apron”, „The High Jig”), mamy bardzo fajną opowieść o Irlandczyku, który chciał zostać wielorybnikiem („Paddy i wieloryb”), a także piosenkę „Na statku „Calibar””, w ktorej pobrzmiewają echa irlandzkiej „Lowlands of Holland”.
Wielbiciele bardziej szantowych pieśno znajdą tu też cośdla siebie, ot choćby rewelacyjny zaśpiew w refrenie „W górę raz! Hej, ciągnąć tam!”, czy bardzoej współczesną, ale utrzymaną w tradycyjnym klimacie „Niech zabrzmi pieśń”.
Niektóre z tych pieśni wciąż są w repertuarze grupy, co świadczy doskonale o tym, że ludzie pamiętają te stare utwory i domagają się ich na koncertach. Tu warto wspomnieć choćby o pieśni „Wesoły wiatr” – żywiołowej i skocznej pieśni, ktora przypomina swoim nastrojem właśnie rozpędzony nad morskimi falami wicher.
Dla ludzi, którzy znają te piosenki płyta będzie przede wszystkim wycieczką, czy też raczej rejsem, w przeszłość. Ale również dla słuchaczy nieobeznanych z repertuarem Czterech Refów jest to pozycja godna polecenia.
