Odrobina ulicznego bluesa jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Mimo że Mike Williams to biały wykonawca, to proponuje nam bluesa w bardzo klasycznej postaci. Gitara, harmonijka i czasem trochę perkusji w tle. Dźwięki płyną jakby prosto z serca – album to absolutna szczerość.
Co prawda dziś już blues rzadko bywa zaliczany do kategorii miejskiego folka, ale wciąż jeszcze są zespoły i wykonawcy, którzy ta muzykę właśnie w takim kontekście uprawiają. Z resztą nie zabrakło tu utworu absolutnego klasyka takiego grania – Woody Guthriego („When the Curfew Blows”). Z kolei inna piosenka poświęcona jest osobie Johna Martyna („Ragtime Joe”). Mike Whellans był blisko całego tego brytyjskiego folkowo-bluesowego towarzystwa, nagrywał m.in. z Aly Bainem.
Album „Almost 42nd Street” jest bardzo surowy, ale w tym tkwi jego siła i sugestywność bluesa. Może w dobie królującego w radiu Eminema powinno się pokazać młodzieży jak białasy grają czarną muzykę.
Page 203 of 285
Ręka do góry wszyscy którzy słyszeli folkowe płyty nagrane przez perkusistów. John Rae to właśnie perkusista. A co jeżeli powiem, że ta płyta to czysty celtycki jazz ? Na dodatek to właśnie perkusista skomponował niemal wszystkie utwory. Oczywiście nie gra tu sam, pojawia się za to człowiek, któego nazwisko powinno zelektryzować fanów celtyckiego grania. Otóż partie concertiny na tej płycie są autorstwa Simona Thoumiere`a. Wspiera go grająca na skrzypcach Eilidh Shaw.
Ale w tym przypadku muzyka powinna mówić sama za siebie. „Boogie Celt” – uroczy tytuł, prawda ? John wspomina we wkładce, że w latach 30-tych popularne było, że pianiści grający boogie-woogie grali z tradycyjnym folkowym akompaniamentem. To właśnie próba współczesnego odtworzenia tego klimatu.
Do bardziej tradycyjnej muzyki folkowej nawiązuje „Sing for your fish supper”. Zarówno forma, jak i treść jest tu najbliższa właśnie folkowej estetyce.
Utwór „SOA” to już nic innego jak celtycki jazz. W utworze tym gościnnie gra gitarzysta Kevin McKenzie.
O „Easy Peezy” John pisze we wkładce, że usłyszał tę melodię wiele lat temu z nieopisanej kasety o strasznej jakości. Oczywiście mimo folkowego tematu mamy tu stricte jazzowe improwizacje i niesamowity luz. Trzeba przyznać że to pewnie również spora zasługa grających tu muzyków.
Melodia „Ragabond” to improwizacje na temat muzyki raga, oczywiście przepuszczonej przez aranżację Johna i jego kolegów. Bardzo ciekawie wzbogaca ten utwór Guy Nicholson, grający na tabli.
„Piper MacKeroll`s Last Stand” to z kolei melodia dedykowana tytułowemu dudziarzowi – przyjacielowi Johna. Początkowo planowana była do tego nagrania duża orkiestra dudziarska, ale pojawił się problem ze zmieszczeniem jej w studio. Dlatego też końcowa partia utworu nie jest zagrana tak, jak John sobie to wymarzył. Tak czy owak jest to ciekawy utwór w całości prowadzony przez Eilidh Shaw. Bez problemów za to nagrano utwór „Coty”, łagodny, lekko kołyszący, który swój tytuł zawdzięca imieniu jednej z ulubionych lalek córki autora.
Problemy powróciły ponoć przy nagrywaniu La Limpiadora Irlandesa, kiedy to Mario Caribe stracił swoją concertine, której brzmienie pasowało do utworu. Zagrał więc na… tubie. Melodia jest improwizacją na tematy irlandzkie zrobioną przez pryzmat tradycyjnej muzyki włoskiej i jazzu. Druga część utworu to znany temat „The Irish Washerwoman”.
Do bardziej tradycyjnej celtyckiej stylistyki wracamy w „Findlay Macdonald`s Droothie Walkup Trina”. To kolejny utwór dedykowany znajomemu Johna, również dudziarzowi. Z kolei „Showland” to melodia dla Alexa Shawa, ktorego John uważa za największego szkockiego muzyka jazzowego wszech czasów.
Wesoły „As a Former Child” nosi w sobie tyleż samo pierwiastków tradycyjnej muzyki szkockiej, co ragtime`u. Na pierwszej płycie, którą John nagrał ze swoją grupą znalazł się utwór „Sic a Parcel a Rogues”, tu zaś mamy „Sic a Parcel a Rogues 2”. Melodie te ponoć nie mają ze sobą wiele wspólnego – poza rzecz jasna tytułem nawiązującym do znanej szkockiej piosenki.
Płyta „Beware The Feet” idealnie łączy jazz z folkiem, nie sądziłem że jast możliwy aż tak daleko posunięty mariaż tych dwóch stylów.
Archiwalne nagrania znanej śląskiej grupy szantowej. Płyta zawiera materiał z pierwszej kasety zespołu, zatytułowanej „Pytania”, oraz kilka utworów z płyty „The Lion”, między innymi słynny „The Lion Sleeps Tonight”.
Tonamy z czasów tych nagrań to pierwsza (i przez długi czas jedyna obok Czterech Refów) formacja szantowa w Polsce, która odważyła się eksperymentować z folklorem krain takich, jak: Bretania, Normandia, czy nawet Niemcy i kraje afrykańskie. W późniejszym czasie czerpali też inspirację z muzyki rozrywkowej (choćby pamiętny „Kapitan Hayes” na melodię „Happy Together”).
Nagrania te to niemal idealne wywarzenie między lekkim folkowym brzmieniem („Marzenie”, „Brzeg Nowej Szkocji”, „Jasnowłosa” i melodie instrumentalne), a solidnym, męskim śpiewaniem o morzu („Biały Mnich”, „Masstunel” i liczne autentyczne szanty).
Słuchając tych nagrań bardzo łatwo dojść do wniosku, że nie ma ani krztyny przypadku w tym, że po rozpadzie Tonamów Bogdan Kuśka (autor większości tekstów zespołu) trafił do grupy Ryczące Dwudziestki. Słychać tu wyraźnie, że najważniejsze dla Tonamów były wokale. Jednak nawet tam, gdzie wokale grają główną rolę nie mamy do czynienia ze sterylnością, to spory atut w przypadku tej dość surowej muzyki.
Dziś zastosowane przez nich studyjne sztuczki (wiatr, morze, pogłosy itp.) nie robią już takiego wrażenia, ale pamiętam, że kiedy kaseta z tym materiałem szemrała mi w magnetofonie, to nagrania te brzmiały bardzo świeżo.
Piosenki Tonamów są wciąż żywe. „Brzeg Nowej Szkocji” to jedna z częściej przerabianych piosenek, podobnie jest z „Jasnowłosą”. Cieszy mnie, że zachowano oryginalne tytuły, któymi wiele lat temu opatrzono te nagrania, nawet jeśli mamy do czynienia z malutkimi lapsusami, takimi jak choćby „La Rochelle” (zdecydowanie nie jest to piosenka o La Rochelle).
Płytę kończą piosenki ze wspomnianej już plyty „The Lion”, pokazują one jednak już nieco bardziej dojrzałe – a co za tym idzie bardziej wysublimowane – oblicze zespołu. Płyta warta polecenie nie tylko jako materiał archiwalny.
Troszkę dziwny materiał, ale bardzo fajny. W sumie jest to po części zapowiedź tego co będzie robił ze swym zespołem Sławek Klupś. W nagraniach wzięła udział część gdańskiego składu Mechaników, którzy wylądowali później w zespole noszącym dziś nazwę Atlantyda. Nie ma tu tradycyjnych szant, a tylko folkowe utwory okraszone morskimi tekstami.
O ile na swej pierwszej płycie Mechanicy wzorowali się trochę na The Dubliners, to tym razem formuła muzyczna nieco się rozwinęła, powoli dażąc w kierunku lekkiego folk-rocka. To zapowiedź późniejszych zmian, o których mowa powyżej.
Płytę otwiera piosenka „Molly Maquires”, szybki utwór, tu dzięki partiom granym na banjo brzmi nieco bluegrassowo. Piosenka taka jak „Dzień Św. Patryka” musi kojarzyć się z Irlandią (choć melodia pochodzi prawdopodobnie z Kanady). Tym razem mamy tu utwór o sztormie w Dzień Świętego Patryka. Rockowa sekcja rytmiczna w czasie gdy nagrywano ten materiał była na scenie szantowej spora innowacją, pomimo że grały tak już zespoły takie jak Smugglers i The Bumpers. Na poprzedniej płycie Mechanicy nowatorsko wprowadzili gitarę basową, a teraz poszli za ciosem. Potwierdza to z resztą „Irlandzki Wędrowiec” w którym pobrzmiewają echa oryginalnej wersji nagranej kiedyś przez połączone siły grup The Pogues i The Dubliners.
„Molly Malone” to irlandzki evergreen. Wersja Mechaników nie odbiega od irlandzkich standardów, na dodatek tekst jest dość zgrabnym tłumaczeniem. Nieco inaczej jest z piosenką „Szczur lądowy”, która nie jest tłumaczeniem irlandzkiej „Donegal Danny”, a nową piosenką napisaną do folkowej melodii. Za to refren „Pijmy za tych co poszli na dno” przeszedł do klasyki żeglarskiego śpiewania.
Jest tu sporo piosenek, które mimo że są dobre, przeszły raczej bez echa. Do takich można zaliczyć choćby „Skowroneka o Poranku”, czy „Paddy Lay Back”. Za to przebojem można bez dwóch zdań nazwać autorską piosenkę Sławka Klupsia „Pożegnalny Ton”. Przez wiele lat konkurowała ona z nieśmiertelnym „Pożegnaniem Liverpoolu” o miano dyżurnej „piosenki na wyjście” na wielu festiwalach.
Jeśli chodzi o brzmienie nie jest to płyta rewelacyjna, ale bronią ją na pewno ciekawe piosenki. Szkoda, ze pewni już nigdy nie spotkamy się z nowymi utworami w których razem maczaliby palce Sławek Klupś i Henryk Czekała. Po licznych perturbacjach grupa powróciła do starego, zbliżonego do oryginalnego składu i do bardziej tradycyjnego brzmienia.
Rosyjskie Lube tym razem w wersji nieco bardziej folk-rockowej. Wciąż jednak mamy do czynienia z klimatami Wielkiej Rosji. Można tu spotkać opowieści o miłości i o walce.
Utwór tytułowy stał się chyba największym przebojem grupy. Przez kilka miesięcy prezentowany był w rozgłośniach radiowych i nie schodził z playlist. Jednym z głównych powodów był czas w którym Lube wypuściło ta płytę. Wojna w Czeczenii sprzyjała nastrojom nacjonalistycznym.
Muzycznie jak już wspomniałem jest bardziej folk-rockowo. Perkusja i gitary nie zakłócają jednak wszechobecnej harmonii. Rytmy rockowe, a nawet ska („Ulochki Mockovskiye”) nie przeszkadzają charakterystycznym dla rosyjskich piosenek melodiom. Pojawiają się tu nawet pasujące do całości elementy hard rocka („Orliata”).
Lube to zespół dość kontrowersyjny, jednak bardzo miło się go słucha.
Słuchając tego mini-albumu trudno wyobrazić sobi, że dawno, dawno temu była to formacja wykonująca tradycyjne pieśni morskie. Współcześnie jest to folk-rockowa formacja, przywodząca na myśl raczej takie grupy, jak Jethro Tull (poprzeczny flet i wokal Gila Cueffa) i Fairport Convention (sposób myślenia o muzyce folkowej).
Płyta „Krakow Ladies” zostałą do Polski przywieziona przez sam zespół przy okazji kolejnej wizyty na festiwalu „Shanties” w Krakowie. Również tytułowa piosenka jest jakby specjalnie na tą okazję napisana, opowiada o pięknych paniach, jakie autor spotkał w tym mieście. Krakowska premiera tej piosenki również bardzo się spodobała.
Jako że piosenek tu niewiele, to bardzo łatwo się z nimi osłuchać. Nieco słodka „Love Songs” kontrastuje z folk-rockową balladą „The Old Man`s Docked”.
„Bigoud Creole” przypomina nam o kolonijnej przeszłości Francji, mimo zdecydownie francuskiego brzmienia pobrzmiewają tu (zgodnie z tytułem) kreolskie nuty.
Wspominana tu już piosenka tytułowa kojarzy się najbardziej właśnie z Jethro Tull. Prawdopodobnie chodzi tu o dość specyficzne brzmienie, ale również budowa utworu kojarzy się z formacją Iana Andresona.
„D`Ile en Ile” to połączenie morskiej tematyki z francuskim brzmieniem i ostrym momentami rockiem. Long John Silver to formacja niełatwa do zdefiniowania, ale niewątpliwie ciekawa.
Wszystkie utwory na płycie są autorskimi piosenkami lidera grupy, prawdopodobnie wszystkie, lub przynajmniej część z nich pojawi się na kolejnym długogrającym albumie zespołu. Póki co możemy raczyć się ciekawym mini-albumem.
Jak się okazuje we Francji śpiewa się nie tylko szanty bretońskie i francuskie – Les Zembruns d`Comptoirs znają również angielskie tradycyjne pieśni morskie. Dominuje oczywiście repertuar z kontynentu, ale dobrze świadczy o grupie, że nie są zaślepieni tylko własną tradycja.
Ciekawostką jest fakt, że pojawiają się tu też francuskojęzyczne wersje angielskich zaśpiewów, taka np. „Le Port de Tacoma” to pieśń wykorzystująca melodię „Banks of Sacramento” a „La Route de San Fransisco” to popularna „Rio Grande”. Z kolei „Encore un Coup Tiens Bon” znane jest w Polsce jako „Halabaluby ley” z tekstem Marka Szurawskiego.
Les Zembruns d`Comptoirs to przede wszystkim zespół wokalny, choć w większości utworów pojawia się akordeon (czasem dwa), sporadycznie pojawiają się jeszcze inne instrumenty. Cały album zarejestrowano na żywo, co daje pewne wyobrażenie o możliwościach wokalnych grupy.
Nie zabrakło tu kilku standardów („L`Harmonica”, „The Drunken Sailor”), jednak większość repertuaru jest u nas właściwie nieznana, co sprawia, że płyty słucha się z tym większą ciekawością. Wyróżniają się tu bardzo melodyjne piosenki, jak „Course au Chili”, „Le Vieux Bosco” i tytułowy utwór z tego albumu – „Le Sel de la Mer”. Również „Le Petit Bois” to ciekawostka, bo szantowy zaśpiew jest tam prowadzony przez kobietę. Jako żywo przed oczyma staje rozśpiewana tawerna i piękna barmanka zaczynająca pieśń podejmowaną przez podchmielonych marynarzy. Ta sama wokalistka pojawia się też w „Sus la Mé”.
Kolejna płyta z pieśniami morskimi, która tchnie autentyzmem, a nie studyjną produkcją. Co prawda na scenie folkowej miejsca jest sporo dla różnych zespołów, ale warto docenić surowy autentyzm.
Koňaboj to młoda morawska kapela folk-rockowa. Recenzowany składak zawiera tylko trzy nagranka, ale pozwalają one zorientować się jak brzmi zespół w studio i na scenie. Jest tu piosenka z demówki („Koňaboj”), utwór z festiwalu („Dvanasta hodyna”) i utwór nagrany podczas występu w radio („Padalo jabĺčko”).
„Ej, hleďme, hleďme” zaczyana się od ostrych dźwięków gitary elektrycznej. Piosenka jest bardzo nośna, zdradza spore poczucie humoru członków zespołu. Bardziej nastrojowy utwór „Dvanasta hodyna” ukazuje nam w pełni piękny wokal śpiewaczki zespołu Jiřiny Šmukařovej. Ballada ta jest piosenką, do której warto wrócić.
Ostatnia piosenka to „Padalo jabĺčko”, szybszy nieco utwór, ale dość łagodny. Łącznie z poprzedzającymi go piosenkami daje nam pewną wiedze na temat trzech różnych obliczy grupy Koňaboj.
Jeśli ten wybór jest reprezentatywny dla całości repertuaru grupy, to mamy do czynienia z jedna z największych nadziei na scenie folkowej naszych południowych sąsiadów.
Czeska folkowa grupa Kantoři prezentuje nam płytę, na której usłyszeć możemy kolędy. W sumie jest to zabieg dość normalny, wielu artystów nagrywa takie płyty. Jednak Kantoři nagrali płytę dość niezwykłą, bo poza typowymi czeskimi pieśniami Bożego Narodzenia zarejestrowali też swoje wersje kolęd irlandzkich, angielskich, a nawet jedną polską.
Charakterystyczne dla tej grupy są dwie rzeczy. Pierwsza z nich to niesamowicie lekkie brzmienie. Aż widać pląsających pastuszków radujących się z Bożego Narodzenia.
Druga rzecz to teksty po czesku. Wszystko co się da tłumaczą na czeski (tu jeden wyjątek po łacinie). Nam może się to wydać zabawne, ale zaręczam że im wydałyby się zabawne te same piosenki po polsku.
Wśród ciekawych utworów na pewno warto wymienić utwór „In hoc anni circulo” zagrany m.in. na lirze korbowej. Polska kolęda „Vánoční modlitba” nie bardzo mi się kojarzy. Nie założyłbym się czy nie jest to jakaś współczesna piosenka bożonarodzeniowa, która wpadła Czechom w ucho. Warto też posłuchać pięknej w każdym języku „Cichej nocy”… to znaczy w tym przypadku jest to „Tichá noc”.
Jak już wspomniałem nie zabrakło też wycieczki do otulonej śniegiem Irlandii. „Planxty Vrowne” to właśnie melodia, która na co dzień snuje się wśród irlandzkich wzgórz. Jest tu też szkocka „Amazing Grace”.
Zestaw jest naprawdę bardzo urozmaicony. Nic tylko słuchać i wybierać sobie swoje ulubione kolędy z całego świata.
Tradycyjna muzyka szkocka ma się dobrze, skoro nawet w dość surowej formie zdobywa popularność i uznanie. Płyta Freelanda Barbour`a to zestaw kompozycji (niektóre to instrumentalne wersje piosenek) ze szkockich gór i wysp. Wykonano je tu bez nowoczesnych aranżacji, jedynie pobrzmiewający czasem fortepian przypomina nam o tym że płytę nagrano w współcześnie. Obok tradycyjnych utworów znalazło się też kilka autorskich kompozycji.
Najważniejszą chyba informacją dla tych którzy nie znają tego artysty jest fakt, że Freeland Barbour to akordeonista. Jego solowa płyta jest więc zdominowana przez dźwięki różnych „syntezatorów marszczonych”. Jeśli zastanawiacie się, co ciekawego może ze sobą nieść solowa płyta akordeonisty, to podpowiem tylko, że Freeland Barbour od 1975 roku grał w formacji Silly Wizard.
Nie ukrywam, że ludzie, który nie przepadają za akordeonowym graniem mogą poczuć się tą płytą znużeni, jednak z drugiej strony jest to doskonały zbiór tradycyjnych melodii nadających się choćby do nauki tańca.
