Płyta wyszła parę lat temu, ale niedawno, za sprawą Hammerheart, ukazała się reedycja, tak też jest okazja by o niej wspomnieć.Tym bardziej, że za pierwsze wydanie „Tuatha…” odpowiedzialna była mała niemiecka wytwórnia Nazgul’s Eyre, płyta wyszła w niewielkim nakładzie a wytwórnia wkrótce padła.Tak też wielkie dzięki dla Hammerheart.
Jest to pierwsza duża płyta zespołu, zarazem jest czymś na kształt klasyki folkmetalu, pojawili się naśladowcy (np niemiecka grupa Suidakra z wczesnymi płytami czy irlandzki Waylander). Album zaczyna się zachęcająco, utworem instrumentalnym „I am Tuan”, zagranym na dudach łokciowych i gitarze akustycznej. Utwór dalej zaczyna się blackmetalowa jazda, przetykana raz po raz folkowymi wątkami. To znaczy, celtyckie instrumentarium (fleciki, bodhran) plus mandolina czy gitary akustyczne dzielnie towarzyszą typowo metalowemu grzaniu. Ale w takim „Maeves march” to właśnie ciężkie gitary są tylko gościem i delikatnie włączają się do akustycznego z początku utworu. Innym przykładem takiego nierównego kawałka jest „Tain bo cuailagne”-blackmetalowa rzeźnia przechodzi w spokojny, folkowy kawałek z odgłosami lasu w tle… Całą płytę cechuje swoisty eklektyzm, żaden utwór nie jest do końca metalowy czy folkowy (poza wspomnianym otwierającym płytę „I am Tuan”). Ale słucha się tego bardzo dobrze, płyta mimo wieku i nienajlepszej jakości nagrania wciąż ma to coś, co sprawia że wciąż do niej wracam.
Niestety, nie miałem przyjemności słyszeć reedycji, więc nie będzie nic o utworach bonusowych.Z wyjątkiem „Óró sé do bheatha bhaile”, utwór ten pojawił się na następnej płycie.
Page 271 of 285
Płytka, która miała osłodzić nam oczekiwanie na duży album i zarazem dać przedsmak nowej płyty.
Łzawa ballada „Ride On” Jimmego McCarthy we wspólnym wykonaniu Cruachana i Shane MacGowana nie wróży niczego dobrego. Zapalniczki w dłoń!
„Maeves march 2001” to przeróbka utworu z pierwszej płyty. Ale za to jaka! Szybki celtycki utwór, brawurowo zagrany. Moim zdaniem, warto mieć tę EPkę właśnie dla tego kawałka.
„Sauron” to po prostu szybki, według mnie przypadkowy, metalowy kawałek z babką na wokalu. „To hell or to Connaught” został też umieszczony jako bonus do wydania digipack „The middle Kingdom”. Tylko po co? Utwór utrzymany w stylistyce Pantery, z folkowym refrenem pasującym tutaj jak przysłowiowa pięść do nosa.
Okładka prezentowana powyżej odbiega od tego,co ja otrzymałem-płytka dotarła do mnie w ascetycznej, seledynowo-zielonej oprawie.Może w HHR coś wiedzą o podwójnej wersji okładki. Poza tym, to płytka dla kolekcjonerów oraz/lub zagorzałych fanów zespołu. Aha, gościnnie zaśpiewał Shan MacGowan (The Pogues). Szkoda że nie wyszło z zapowiadanym miesiąc przed nagraniem minialbumu udziałem Brendana Perrego (ex-Dead Can Dance).
I oto najnowsze dzieło irlandzkiego Cruachana.Od razu rzuca się w oczy zbieżność okładki „Folk-Lore” do graficznego opracowania pierwszej płyty Cruachan. Jak się okaże, podobieństwa nie kończą się tylko na oprawie graficznej.
Zaczyna się politycznie, kawałkiem „Bloody sunday”, z odgłosami demonstracji i strzałami z broni palnej. Tekst jest bardzo dosłowny,i nic dziwnego-słowa dotyczą dramatycznych wydarzeń ze stycznia 1972 roku, kiedy to w Derry w Irlandii Północnej brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do irlandzkich demonstrantów. Dzień ten wszedł do historii jako „krwawa niedziela”. Dalej mamy folkowometalową balladę „Death of a Gael”. Według mnie, utwór ten,oprócz oczywiście celtyckiego folku, silnie trąca doom metalem.Dlaczego? Może ze względu na sposób w jaki zaaranżowano żeński wokal, melodyjną partię smyczków i bardzo odważne, jak na Cruachana, użycie klawiszy.
Generalnie, jest to płyta genialnie wyważona: pod względem proporcji folku i ostrzejszej muzyki,jak i pod względem dynamiki. Świetny „Ossian’s return”-ten kawałek to dla mnie numer jeden na płycie, muzycy Cruachana udowadniają tutaj, że są w rewelacyjnej formie. Tak właśnie powinien wyglądać (to znaczy brzmieć…) folkmetal! Znowuż nawiązanie Cruachana do metalowej przeszłości… W ogóle, więcej jest tutaj nawiązań do metalu-nie tylko wspomniana wcześniej okładka łudząco podobna do tej z „Tuatha…” . Posłuchajcie solówki gitary w balladzie „Spancil hill” (balladzie śpiewanej zresztą przez Shana MacGowana), skojarzenia z „Cruel sea” irlandzkiego Primordiala są zupełnie na miejscu! Albo końcówka „The children of Lir”, ten kawałek strasznie chodził mi po głowie,aż wreszcie znalazłem-bardzo podobnie pogrywały niektóre doomowe kapele z wczesnego okresu.Nie zapominając, że właśnie „The children…” mógłby spokojnie znaleźć się na płycie jakiegoś zespołu blackmetalowego (o ile mówimy o melodyjnej odmianie blacku), ze względu na tempo i charakterystyczny dla tego stylu drapieżny wokal. Podobnie jak na „The middle kingdom”,tak tutaj też na wkładce płyty znalazły się objaśnienia co do poszczególnych utworów, co wprowadziło walor edukacyjny. Ostatecznie namaszczono Karen Giligan na wokalistkę Cruachana.
Aha, jak będziecie słuchać płyty w trybie pętli,to zwróćcie uwagę, jak ogłosy średniowiecznej bitwy z ostatniego utworu przechodzą w rozpoczynające płytę dźwięki irlandzkiej demonstracji w Derry… Czyżby Celtowie,jak niegdyś, wciąż musieli walczyć o niepodległość narodu?
P.S Po tym albumie zespół obiecał wydanie wszystkich trzech albumów na płytach winylowych w okolicznościowym pudełku-tytuł całości „The Celtic Trilogy”.
Wczesny materiał grupy The Crossing, który ukazał się niegdyś na kasetach. „Look Both Ways” to pierwszy materiał zespołu, zarejestrowany w 1988 roku, żaś „Rise and Go” to nagrania z roku 1990. Całość jako płyta ujarzała światło dzienne w 1997 roku. Tyle tytułem dat, teraz słówko o samym zespole. The Crosing grają muzykę celtycką, ale podkreślają też obecność pierwiastka chrześcijańskiego w przesłaniu które głoszą. Z celtycką muzyką chcrześcijańską spotkałem się już w przypadku zespołu The Carpenter’s Son. The Crossing to nieco inna kapela. PRzede wszystkim znacznie głębiej tkwią oni w muzyce celtyckiej. Świadczy o tym zarówno instrumentarium, jak i dobór temarów wplatanych przez zespół między pieśni.
Płytę otwiera zywiołowy zestaw jigów i reela. Nie ma watpliwości że już na pierwszym wydanym materiale The Crossing byli bardzo sprawnie grającą kapelą celtycką.
Tony Krogh, wokalista The Crossing pisze też piosenki, lecz zdarza się że pisze też teksty do już istniejących melodii. W sumie nic to dziwnego, przecież nie godzi się żeby zespół chrześcijański śpiewał nieprzystojne pubowe standardy. Tak jest z piosenką „My Son”, która wykorzystuje melodie jednego z wariantów „As I Roved Out”. Do piosenek pisanych przez zespół dołączane są też utwory instrumentalne, poprawia to zdecydowanie ‚folkowość’ utworów, jak w przypadku piosenki „Carpenter” do której dołączono znany „Ten-Penny Bit”.
Piosenki The Crossing powstają czasem też tak jak „The Cold Within”, gdzie mamy anonimowy tekst z muzyką Tony’ego.
Na uwagę zasługuje świetna wersja „Haughs of Cromdale” zagrana na dudach, piekny instrumentalny utwór „Roslyn Castle” i wolna wersja „Star of The County Down” z nowym tekstem, ukrywająca się pod tytułem „None But One”.
Tony nie jest jedynym członkiem zespołu który bawi się w komponowanie i pisanie tekstów. „November Child” to kompozycja Pata Patersona, bodhranisty zespołu. Spokojna, klimatyczna melodia znajduje swoistą kontynuację w instrumentalnym „Lovely Joan”.
Druga część płyty charakteryzuje się dużą dbałością o brzmienie, jednak jest ono jakby minimalnie ostrzejsze. Zespół chciał osiągnąć brzmienie zblizone do koncertowego. Utwory takie jak „Rise Ye Up and Go” brzmią tu naprawdę zadziornie.
Z kolei w utworach lżejszych, spokojniejszych mamy do czynienia z brzmieniem bardzo łagodnym, niemal filmowym. Dotyczy to zarówno melodii instrumentalnych, takich jak „Aran Boat”, jaki piosenek („Parting Song”, nowa wersja pieśni „Stand on Shore”).
Płytę zamyka utwór „Deliverence”, będący coverem piosenki Rodneya Cordnera.
Dla ludzi chcący posłuchać niezłej muzyki tradycyjnej The Crossing z wczesnych lat powinno być zadawalającą pozycją. Sięgną też po nią pewnie ciekawscy, by posłuchać chrześcijańskiej muzyki celtyckiej.
Kanadyjski zespól Crash Test Dummies gral kiedys swietna mieszanke folka, alternatywnego country i popu. Debiutancka plyta „The Ghost That Haunt Me” z 1991 roku przedstawia zespól wlasnie w takiej formie.
Plyta ma lepsze i gorsze momenty, choc tych pierwszych jest znacznie wiecej. Naleza do nich chocby pierwszy radiowy hit CTD – „Superman’s Song”, „Here on Earth” – z irlandzkimi wstawkami na tin whistle bluesowymi solówkami, piekna balladka „The Ghost That Haunt Me”, „Thick Necked Man”, oraz brzmiace nieco jak songi Nicka Cave’a „At My Funeral”.
Mialem to szczescie ze poznalem ten zespól nie przez MTV, a z audycji Jacka Jakubowskiego („Folklor Zielonej Wyspy” i „Folk – Muzyka Swiata”) w Radiu Gdansk, tak wiec ta pierwsza plyta bedzie dla mnie pewnie najlepsza.
Tym co najbardziej zwraca na zespól uwage jest wokal Brada Robertsa. To dzieki niemu piosenka „Mmm, Mmm, Mmm” z nastepnej plyty stala sie przebojem. Niestety ta plyta byla ostatnim wartym uwagi albumem CTD. Trzecia plyta – „The Worm’s Life” – byla juz bardzo „bezplciowa”, zas kolejne wydawnictwo wprowadzilo zespól w swiat… elektronicznego popu.
Na szczescie to co nagrali wczesniej nie zmainia sie, jesli wpadnie wam w lapki „The Gost That Haunt Me” – posluchajcie. Gdybyscie znalezli akustyczny bootleg Brada Robertsa „Crash Test Dump”, tez warto.
Berlińska formacja Corvus Corax słynie z własnej interpretacji muzyki średniowiecznej i folkowej. Ich aranżacje odbiegają od ogólnie przyjętych schematów interpretacji muzyki dawnej. Bliższe są muzyce folkowej. Sam zespół z powodzeniem radzi sobie na scenie metalowej, korzystając z mody na łączenie jej z muzyką dawną, oraz na tzw. pagan folk. Muzycy związani z grupą są też zaangażowani w projekt Tanzwut („taneczny szał”), łączący brzmienia muzyki dawnej z elementami metalu i muzyki techno.
Corvus Corax w tytule płyty informuje nas, że minęły już tysiące lat. Przewrotny tytuł, jak na koniec millenium. Zwłaszcza że muzyka zespołu wybiega o kilka stuleci wstecz. Utwory nawiązują do tematów z późniejszych wieków średnich, obejmują XI-XIV wiek.
Corvus Corax nie byliby sobą, gdyby w ich muzyce zabrakło elementów teatralnej grozy. Cały album dedykowany jest Vladowi Tepesowi, którego świat zna jako Dracule.
Muzycznie mamy do czynienia z mariażem styli i gatunków. Melodie, które grano na dworach mieszają się z wiejskimi, przeplatają się wieki, to taki muzyczny kalejdoskop. Mamy tu zarówno dudy, jak i łacińskie śpiewy, basowo brzmiące rogi i inne dawne instrumenty.
Mimo iż zespół nie prezentuje zbytniej dbałości o elementy historyczne, warto posłuchać jak udało się Niemcom „zmiksować” te wszystkie dźwięki.
Muszę przyznać że nie wiedziałem czego się po tej płycie spodziewać… i oczywiście strasznie się zdziwiłem tym co zawiera. Jest tu muzyka w dużej mierze psychodeliczna, długie rozbudowane frazy. Właściwie bliżej tu do opętanego The Birthday Party – pierwszego zespołu Nicka Cave’a – niż do szeroko pojętych kapel folkowych. Z drugiej jednak strony znajdą tu coś dla siebie również wielbiciele co bardziej odjechanych pomysłów grup takich jak Jethro Tull czy Fairport Convention.
Copernicus jest nowojorskim poetą, filozofem i muzykiem. „Immediate Eternity” to jego szósty album, nagrany został w dwóch wersjach językowych – angielskiej i hiszpańskiej. Zarówno muzyka, jak i liryki Copernicusa w dużej mierze sięgają apokaliptycznych i futurystycznych klimatów. Dzięki temu mamy bardzo niekiedy brzmienia bardzo przestrzenne, pochodzące z art-rocka, innym zaś razem czuć tu wiele jazzu i niemal klaustrofobicznych uczuć. Myliłby się jednak ktoś kto zarzuciłby tej płycie niespójność.
Obok solidnie zakręconych kompozycji mamy też piękny utwór „The Carrot”, bardzo jazzujący w nieco latynoskim klimacie. Latynowskie dźwięki są tu jak najbardziej uzasadnione za sprawą zespołu który gra z Copernicusem – The Nomadas.
Jest tu szalenie dużo improwizacji, chocby dlatego, że muzycy nie grali wcześniej tego materiału razem. The Nomadas otrzymali demo i Copernicus odwiedził ich w rodzinnym Ekwadorze.
Płyta zapada w pamięć, choć nie polecam jej folkowym purystom.
To co najlepsze w celtyckiej muzyce tradycyjnej. Jako że takiej muzyki w pewnym momencie miałem dość dużo odłożyłem Colcannon na półkę po pierwszym przesłuchaniu, wiedząc że pisząc o tej płycie w takim „tłoku” pewnie bym ją skrzywdził. Teraz mogę do nie j na spokojnie wrócić i stwierdzić że jest świetna.
Wcześniej słyszałem pojednyncze kawałki z poprzednich płyt zespołu i byłem pewien że mnie on zainteresuje. Przede wszystkim grają bardzo pewnie, wiedzą czego chcą od muzyki i potrafią to osiągnąć.
Porównałbym muzykę Colcannon do szkockiego Battlefield Band, tyle że byłoby to porównanie nie najlepsze. Collcannon nie używają klawiszy do dodania sobie patosu.
Zespół to sympatyczny kwartet złożony z nienajmłodszych muzyków. Panowie ci doskonale radzą sobie zarówno z balladami (świetny wokal Micka Bolgera), jak i z tanecznymi melodiami.
Colcannon nie popełniają najczęstszego błędu kapel tradycyjnych – nie grają w kółko ogranych standardów. Co prawda większość repertuaru to utwory stare, ale zazwyczaj rzadziej wykonywane. Pojawiają się też własne kompozycje.
Bez wachania polecam tą płytę każdemu.
Płyty z utworami innych wykonawców to dziś dość częste zjawisko. Zazwyczaj jest to forma hołdu dla jakiegoś wykonawcy, lub sposób na wypromowanie młodego zespołu za pomocą znanych, lubianych piosenek. W przypadku Clumsy’s chodzi raczej o tą pierwszą opcję, gdyż ten kanadyjski zespół do debiutantów nie należy. Mają na koncie sześć wydawnictw, zaś omawiana właśnie siódma płyta to zaproszenie do swoistej zabawy jaką jest w ich przypadku odgrywanie coverów. Na żadnym z tych kawałków nie pozostawili suchej nitki, wszystkie są zagrane tak, aby ktoś znający The Clumsy Lovers wiedzialże to oni grają.
A trzeba przyznać że mają swój własny styl. Sami lubią określać swój styl jako celtycki bluegrass i trzeba przyznać że to trafne określenie.
Być może dzięki temu że są z Kanady nie brzmią jak kapele grające country, ani też jak typowe folkrockowe kapele z Europy. W tym wlaśnie bluegrassowo-celtyckim sosie podana jest całą płyta.
O ile łatwo sobie wyobrazić zagrane w ten sposób utwory z repertuaru The Band („Rosalie McFall”), The Pogues („Streams of Whiskey”, „If I Should Fall From Grace With God”), a nawet Bruce’a Springstin’a („I’m On Fire”), to trudno sobie wyobrazić jak dali sobie radę z piosenkami The Beatles („Norwegian Wood”, „Ob-la-di Ob-la-da”), U2 („Where The Streets Have no Name”), czy Led Zeppelin („Hot dog”). Właśnie te przeróbki zaliczyłbym jednak do najciekawszych, bo nie sztuka zagrać rzeczy oczywiste.
Dla mnie jeszcze jadną ciekawostką jest tu „IISFFGWG” grupy The Pogues. Kawłek ten w orginale wali pięścią między oczy od samego początku. Wersja Clumsy’s jest znacznie spokojniejsza i wciąż ciekawa.
Aby urazmaicić utwory do każdego z nich dodano jakieś instrumentalne wstawki, a to taneczne reele, a to fragmenty innych, folkowych melodii. Dzieki wszystkim tym zabiegom płyty słucha się z dużą przyjemnością.
Bardzo dobra muzyka o tradycyjnym brzmieniu. Clandestine nie odkrywają Ameryki, mimo że z niej pochodzą. W tych dźwiękach najwięcej jest górzystej Szkocji.
Za sprawą użycia w zespole szkockich wielkich i małych dud instrumentalne utwory najbardziej kojarzą się z Battlefield Band, nieci też z Old Blind Dogs. To dobre skojarzenia, choć, jak już wspomniałem takie granie nie jest zbyt odkrywcze.
Najwięcej własnego charakteru zespół pokazuje w piosenkach. W większości odpowiada za nie gitarzystka i wokalistka Jennifer Hamel. Dysponuje ona pięknym głosem, niekiedy przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan. Same piosenki też są bardzo dobre, Jennifer ma najwyraźniej duży talent do pisania .
Ze standardów zespół wykonuje „A World Turned Upside Down”. Zespół? Piosenka jest zaśpiewana a capella przez Jennifer i Emily Dugas (grająca również w kapeli na instrumentach perkusyjnych).
Pozaostała część zespołu też jednak nie próżnuje, również biorą udział w procesie twórczym. I tak dudziarz zespołu – E.J.Jones – jest autorem czterech tańców składających się na wiązankę „The Tidy Cottage”. Skrzypek – Gregory McQueen – jest autorem jednej z części „The Telfers Jigs”.
Najlepszym utworem jest tu według mnie piękna ballada „Miner’s Lullaby”.
Czuć w tej muzyce pasję, to ułatwia bardzo odbiór. Warto spotkać się z muzyką Clandestine i poznać ją bliżej.
