Niesamowita muzyka ilustracyjna oparta na motywach celtyckich. Duża doza elektroniki w tym przypadku zupełnie nie razi – to właściwie płyta-prekursor nurtu celtyckiego new age w muzyce.
Płyta ukazała się najpierw jako „Enya” w roku 1987 i jest to debiut solowy wokalistki znanej wcześniej ze współpracy z zespołem Clannad (czasy płyty „Fuaim”). W 1992 roku ukazała się reedycja – do dziś znana jako „The Celts”.
Część materiału została wykorzystana w dokumentalnej serii BBC pt. „The Celts” – stąd tytuł płyty.
Oprócz charaktrystycznej – mistycznej i natchnionej – muzyki ilustracyjnej mamy tu też miejsce na piękne piosenki. Enya (właściwie Eithne Ní Bhraonáin) wielokrotnie później wracała do podobnych pomysłów, lecz nalezy pamiętać, że to właściwie jej debiut i tu pomysły te są wyjątkowo świeże.
Do dziś m rozgłośniach radiowych można usłyszeć choćby piosenkę „I Want Tomorrow”, a pochodzi ona właśnie z tej płyty.
Część tekstów piosenek napisana jest w języku gaelickim, co w roku 1987 stanowiło jeszcze nie lada rzadkość, Enya jest jedną z wykonawczyń, które ten język spopularyzowały.
Do najpiękniejszych częsci płyty należy „The Sun In The Stream” – wspaniała instrumentalna miniuatura z gościnnym udziałem Davy’ego Spillane’a.
Page 268 of 285
W zasadzie za całą recenzję wystarczą słowa: nowy album Eithne Ní Bhraonáin.
Artystka nie zmieniła stylu, w jakim tworzy. Wciąż zachwyca przepięknymi kompozycjami i cudownym głosem. Ponownie jej utwory trafiają wprost do serca i wyobraźni, wzruszając i malując prześliczne, bajkowe obrazy.
Czy więc jest to „The Memory Of Trees II”? Czy jest to, jak to określił Billboard, „to samo ciastko tylko z inną polewą”?
Nie. Wprawdzie Enya nie zmieniła swego stylu, nowy album tworzyła ponownie z Nicky`m i Romą Ryan, ale coś się zmieniło. To atmosfera.
Dominującymi tematami na nowym albumie są pierwsza miłość i życie. Niby nic nowego i wyjątkowego, ale Enya jak zwykle mówi o tym inaczej niż wszyscy. Są tu przepiękne, nastrojowe piosenki („Only Time”, „Deora Ar Mo Chroi”, „Pligrim”, „Fallen Embers”), jak i utwory szybsze, porywające („Wild Child”, „Flora`s Secret”, „One By One”, „Lazy Days”). Co ciekawe, nieoczekiwane i wspaniałe, w tych szybszych wyczuć można, nawet jeśli mówią o rozstaniach („One By One”), ogromne szczęście i radość życia. No i jest jeszcze „Tempus Vernum”, cudo samo w sobie. Piosenki tak przepełnionej grozą i uczuciem nadciągającego niebezpieczeństwa dawno nie słyszałam.
Zwykle było tak, że na każdym albumie miałam kilka swoich ulubionych utworów. W tym przypadku naprawdę nie jestem w stanie wybrać ulubionych… Kocham je wszystkie. Na płycie tej Enya udowadnia ponadto, że ma bardzo dużą skalę głosu – od „Fallen Embers” do „Pilgrim”.
Są tu piosenki, wywołujące łzy, są piosenki wywołujące śmiech. Są piosenki, które sprawiają, że tańczysz. Enya powiedziała w wywiadzie, że utwory te opisują to, co spotkało ją w ciągu ostatnich dwóch lat. W takim razie jej dni w ciągu tych dwóch lat z pewnością były bez deszczu…
Sześć gwiazdek w skali pięciogwiazdkowej.
I jeszcze recenzja wg. mojego taty: nowy album to nic nowego… I to jest właśnie najcudowniejsze.
Pierwsza płyta folkowego Emerald Rose to mieszanka standardów irlandzkich, szkockich i walijskich z autorskim materiałem. Zespół bywa wymieniany jako kapela z kręgów new age, choć trudno odnaleźć takie elementy w ich muzyce.
Na swej pierwszej płycie prezentują akustyczną mieszankę, czasem nieco folkrockową. Można tu znalęźć też utwory takie jak „Summerland”, którego źródeł szukałbym raczej w muzyce amerykańskiej. Z resztą w kilku innych kawałkach też znalazłyby się ślady grania rodem z Nashville.
Jak przystało na płytę folkową z celtyckiego kręgu kulturowego jest tu też do czego potańczyć. Mamy tu zestawy reeli („Around the World for Sport/The Otter’s Nest”) i jigów („Scatter the Mud/Tar Road to Sligo/Paddy Clancy’s”).
Bardzo dobre wrażenie pozostawia po sobie znany utwór „Padstow”, który z resztą przypomina świetną wersję Steeleye Span. Spośród tradycyjnych motywów wyróżnia się też szkocka piosenka „Donald McGillivray”.
Poza wspomnianym już „Padstow” i „Star of the County Down” zespół unika znanych utworów folkowych. Wychodzi im to na dobre, bo w to miejsce serwują kilka mniej znanych, a ciekawie zagranych utworów.
Jedna z takich ciekawostek jest „The Pict Song” z tekstem samego Rudyarda Kiplinga. Aranżacja rzeczywiście kojarzy się z dawnymi zaśpiewami, momentami ma się wrażenie że słuchamu stojących wokół ognia dzikich Piktów.. Jest to najbardziej „pogański” z kawałków na tym krążku.
Na zakończenie Emerald Rose prezentują nam własną pieśń pożegnalną – „Call Me Home”. Wychodzi im to nieźle, zapewne utwór świetnie nadaje się na zakończenie koncertu.
Kontakt z płytą jak najbardziej wskazany… chyba że nie lubicie celtyckich dźwięków, ale wówczas chyba nie doczytalibyście do tego miejsca.
Nie tak dawno pisałem o debiucie Emerald Rose, teraz przyszedł czas na ich druga płyte. Jest to ostatni jak dotąd studyjny album grupy, a w sklepach całej niemal Europy pojawił się niedawno koncertowy krążek „Fire In The Head”. Wrócmy jednak do „Bending Tradition”. Jest to płyta lepsza od poprzedniczki. Co prawda Emerald Rose wciąż romansują z pogaństwem i wicca, ale komu to tak naprawdę przeszkadza ?
Na początek otrzymujemy pop-folkową balladę utrzymaną w stylu spokojniejszych nagrań Great Big Sea. „Penny In The Well”, bo tak się ten utwór nazywa, mógłby się spokojnie znaleźć na płycie kanadyjczyków.
Muzycy twierdzą że kolejny utwór – „Fire In The Head” – to ‚mouth music’. Nie będę się z nimi kłócił… to po prostu nie jest mouth music, a przynajmniej nie w takim wykonaniu. Nie zmienia to faktu że utworek jest uroczy.
Nowością w repertuarze Emerald Rose jest cover. „Lucky Man” to kompozycja grupy Emerson, Lake, and Palmer. Muzycy Emerald Rose twierdzą że tak powinien brzmieć. Tym razem trudno nie przyznać racji, bo brzmi dobrze, a na dodatek ma folkowy feeling.
Podobnie jak na pierwszej płycie Emerald Rose grają też do tańca. Obok wiązanki „Green Hills of Garland…” mamy też instrumentalny utwór „Unfinished Business”, choć to akórat trudno byłoby ugryźć tradycyjnym tancerzom.
Nie może też zabraknąć utworów o dziewczynach. Tym razem dostajemy nową wersję tradycyjnej „Red Haired Mary”, oraz autorski utwór „Pagan Girl”. Ta druga kompozycja to znów muzyczny ukłon w kierunku Great Big Sea. Przynajmniej ja tak to odbieram. Choć przyznam że w muzyce Amerykanów jest więcej swingu niż w piosenkach Kanadyjczyków.
Irlandzka ballada „Come By The Hills” wykonana nieco szybciej niż zwykle zabiera nas w podróż do miejsc skąd pochodzi duch muzyki Emerald Rose. Z tamtad przenosimy się do Szkocji posłuchać „Johnny Cope”, chyba najlepszej piosenki z repertuaru tej grupy. Brzmiąca po niej autorska „Merry Mayfolk” nie brzmi już tak dobrze, mioże gdyby zamienić ją miejscami z nieco mistyczną „Castle of Arianrhod” efekt byłby lepszy.
„Freya, Shakti” to ponoć utwór poświęcony Bogini w jej licznych wcieleniach. Mi się to kojarzy troche z celtyckim hare krishna, ale to tylko moje własne zdanie.
Na zakończenie jeszcze raz pozwolę sobie nie zgodzić się z muzykami, którzy twierdzą że „Hills of America” to hymn irlandzkiej diaspory w Ameryce. Jakoś mnie nie przekonują … a „Danny Boy” to co ?
Mimo tego przekomarzania (łatwo mi, chłopaki nie moga odpowiedzieć) lubię tę płytę i polecam wszystkim.
Elaine Silver należy do kategorii wokalistek posługujących się nieco mistycznym celtyckim repertuarem. Z innych śpiewaczek które przychodzą mi na myśl jako przykład, to przede wszystkim wcześniejsze nagrania Loreeny MacKennitt (do płyty „Mask And The Mirror” włącznie).
Jeden z recenzentów zagranicznych określił głos Elaine jako „srebrny”, odnoszac sie przy tym do nazwiska. Przyznam ze to trafne porównanie.
Repertuar Elaine to glównie piosenki jej autorstwa, lub wspólkompozycje. Sa to zazwyczaj bardzo ladne piosenki, niekiedy dosc mistyczne, jak chocby spiewane a capella „Preludium”. Do opartych na celtyckich korzeniach mitów arturianskich odwoluje sie tytulowy utwór „Lady of The Lake”, swietna kompozycja posiadajaca wiele uroku.
W bardziej tradycyjnych utworach, jak „True love” slychac dobra szkole folkowego wokalu, której przedstawicielka mozna nazwac chocby Dolores Keane.
Niekiedy tematyka utworów zdaje sie ocierac o elementy wicca, czy new age (jak w „Who’s In Command”), ale zazwyczaj miesci sie to w klimacie celtyckim (chocby „Arianhrod”). Objawy „kultu Bogini” mamy tez w „Grandmother Moon/Goddes Guide Us”. Swego rodzaju uwienczeniem tej tematyki jest „Heart of the Mother”, który jest przeróbka utworu Michaela Stillwater’a, w którym slowo „Father” zastapiono slowem „Goddess”. Z reszta wykonanie tej piosenki jest swietne.
Nie obylo sie tez bez niespodzianek, jak chocby elementy folkowego bluesa w „Arianhrod”. Równiez konczacy plyte „Canon Alleluja” moze byc pewnym zaskoczeniem.
Plyta powinna sie spodobac przede wszystkim tym który lubia ladne kobiece glosy w folku i niebanalna muzyke.
Płyta tej grupy od początku stanowiła dla mnie zagadkę. Nie codziennie ma się do czynienia z włoskimi zespołami, jednak jak dotąd nigdy nie zawiodłem się na kapalach stamtąd. Na dodatek ‚egin’ to słowo pochodzące ponoć z języka baskijskiego. Coż, po prostu trzeba było posłuchać, koniecznie.
Szybko okazało się że Egin to muzyka folkrockowa. Piosenki są po włosku i baskijsku, ale też w innych okolicznych językach, co niestety uniemożliwia mi zagłębienie się w warstwę tekstową. Ze strony grupy (też tylko po włosku) udało mi się wywnioskować że są zespołem „walczącym”, podobnie jak inna włoska grupa – Ned Ludd. Egin to antyglobaliści i pacyfiści. Nie wiem na ile faktycznie takie przesłanie przysparza zespołowi zwolenników, ale podejrzewam, że we Włoszech
Muzycznie też jest dość ciekawie, bo obok autorskich kompozycji mamy muzykę celtycka, baskijską, francuska, hiszpańską i włoską. Grupa Egin doskonale lawiruje pomiędzy tymi tematami.
Niebanalną rolę odgrywa w muzyce grupy akordeon. Dzieki niemu tanga i fandango (niesamowicie tu brzmi) naprawdę zyskują na uroku. W utworach zbliżających się do ska mamy obowiązkową sekcję dętą.
Zdecydowanie pozytywna płyta, wesoła, pełna entuzjazmu i zaangażowania.
Rzadko zdarza mi się recenzować demówki, jednak w tym przypadku czynię to z przyjemnością.
Dun An Doras są kapelą z południa, choć brzmienie mogłoby sugerować południową Irlandię, tak jednak nie jest. Grupa pochodzi z Czech. Rzeczywiście trudno w to uwierzyć. Śmiem twierdzić że żadna z polskich kapel grających po celtycku nie brzmi tak „irlandzko”. Na dodatek inspiracji Czechów szukać należy w nowoczesnej muzyce tradycyjnej.
Słyszałem porównanie Dun An Doras do irlandzkiej Lunasy, całkiem słuszne, jeśli chodzi o brzmienie i patenty muzyczne, ja natomiast dorzuciłbym jeszcze może grupę Danu, a w warstwie rytmicznej stare Old Blind Dogs.
Płyta brzmi dobrze, właściwie nie jak demo, a jak materiał nadający się na sklepowe półki. Dzięki dobremu brzmieniu możemy wsłuchać się zarówno w melodyjne partie fletów i skrzypiec, jak i w ciekawe klimaty basu i instrumentów perkusyjnych, które mimo iż schowane nieco z tyłu dodają właśnie bardzo fajnego klimatu. Całości brzmienia dopełnia nieźle brzmiąca gitara.
Na koniec zostawiłem absolutną rewelację – wokal. Wokalistka nie tylko śpiewa jakby urodziła się na Wyspach, ale ma też świetny głos, który kojarzy mi się trochę z Mairead Ni Mhaonaigh, a trochę z Trioną Ni Dhomhnaill. Cztery piosenki: „Wild Goose”, „Llama’s Fair”, „A Ballad” i „Canta mina companeira & Danza de Santana” nabierają za zasługą jej głosu niesamowitej mocy. Zwłaśzcza dotyczy to kompozycji pod tytułem „Canta mina companeira & Danza de Santana”, której tajemniczy klimat budują tylko wokale i bębny.
Zarówno zespół jak i materiał zasługują na uwagę, jedyną wadą może być to że materiał jest dość krótki, ale pamiętajmy że ty tylko demo.
Bardzo nietypowy album Dublinersów. Dlaczego nietypowy ? Ano dlatego że na „Further Along” nie ma ani jednej kompozycji przy której widniałby napis ‚traditional’. A przecież The Dubliners to obok The Chieftains najbardziej znana tradycyjna formacja folkowa z Irlandii.
Pojawiają się tu utwory znane, jak „Dirty Old Town” (McColla), „Step it Out Mary” (McCarthy’ego), czy „Song for Ireland” (Colclough), oraz kompozycje innych irlandzkich autorów (Moore, Kavanagh. MacNeil). Jednak najciekawsze w całym zestawie są utwory napisane przez samych Dublinersów. ” AR Éirinn Ní Neosfainn Cé H” napisali Eamonn Campbell i Barney McKenna, podobie jak „Job of Journeywork”. ” Tá an Coileach Ag Fógairt an Lae” to spółka autorska Eamonn Campbell, Seán Cannon i John Sheahan. „St. Patrick’s Cathedral” i „Miss Zanussi/St. Martin’s Day” napisał sam Sheahan. Tytułowy „Further Along” też powstał dzięki współpracy Campbella, Cannona i Sheahana.
O ile repertuar może zaskakiwać, to już wykonawczo Dublinersi pozostakjąwierni tradycji… choć nie do samego końca. Zwykle nie grają przecież z didjeridu, a na tej płycie gościnnie pojawia się ten instrument, gra na nim z reszta basista grupy Altan – Steve Cooney.
Tradycja z łykiem nowoczesności, dla wszystkich pubowiczów rzecz obowiązkowa.
Jeżeli chodzi o muzykę bretońską, to niewiele trzeba żeby mnie oczarować. Scena folkowa w Bretanii jest na tyle prężna, że zespoły wzajemnie napędzają się, by grać jeszcze lepiej. Dremmwel jest tu dobrym przykłądem.
Zaczyna się od klasycznej celtyckiej harfy, ale już za chwilę mamy kompletną orkiestrę z bretońskimi dudami (biniou koz), bombardą, harmonia. Są też charakterystyczne dla tej musyki zaśpiewy wokalne.
Muzycy nie boją się eksperymentów, dlatego też w oprócz typowych instrumentów perkusyjnych z Bretanii możemy tu usłyszeć np. darabukę. Niekiedy wkradają się czysto jazzowe improwizacje, brzmienia saksofonu i tym podobne historie. Co ciekawsze pasują one doskonale do koncepcji instrumentalnej grupy.
Niekiedy muzyka zespołu brzmi bardzo surowo. Odnosi się to do najbardziej tradycyjnych fragmentów, a takich – pomimo różnych naleciałości – jest tu wiele.
Chociaż iż grupa istnieje na scenie muzycznej 10 lat to dopiero drugi ich album. Zaczynali, jak wszyscy w Bretanii, od grania na Fest Noz (zabawy taneczne), i do dziś często na takich imprezach występują.
Kto wie, może kiedy zainteresowanie muzyką bretońską u nas wzrośnie, zespoły takie jak Dremmwel zaczną pojawiać się także u nas.
Bardzo ciekawa płyta, powinna spodobać się zwłaszcza wielbicielom wczesnych nagrań grup takich jak Lunasa czy Danu. Mimo iż jest to muzyka celtycka, to nie trudno doszukać sięna płycie także innych inaspiracji. Widać to choćby po tytułach takich jak „Moon over Persia” i „Tatanka Yotanka”. Jednak muzyka pozostaje w celtyckim kręgu kulturowym.
W dużej mierze za klimat płyty odpowiedzialni są Frank Mulcahy grający na akordeonie diatonicznym i grający na bębnach Marco Smith. Brat Franka – Tom – gra tu na gitarze, śpiewa i jest odpowiedzialny za aranże i stronę kompozytorską. Większość utworów na tej płycie to jego dzieło. Wokalne tematy żeńskie należą do Mary O’Regan, znanej też ze współpracy z Eoin Duignan. Największe brawa nalezą się jej za romantyczną balladę „Delicate Ease Of Movement”.
Utwory takie jak „Padden” to pokaz naprawdę niesamowitej gry. Akordeon wydaje się niemal tańczyć, ciekawie gra bas (gra na nim Jimmy Canty).
Bardzo radosny „The Last Prince Of Munster” kojarzy mi się z zespołem East Whistle, który gościł kilkukrotnie w naszym kraju i jako pierwszy z zespołów około-celtyckich raczył nas czymś co się nazywa „contemporary folk”, czyli współczesnymi kompozycjami folkowymi. Inspiracje tu raczej wykluczam, ale zarówno świetne partie akordeonu, jak i jazzowe wstawki w utworze kojarzą mi się z tamtą kapelą.
Pozycja ta udowadnia że warto zwracać uwagę na pojedyńcze płyty z katalogu Sanachie Records. Zespół ten nagrał tylko jedną płytę, właściwie to nigdy o nim wcześniej nie słyszałem, a tymczasem muzyka ta naprawdę godna jest zauważenia.
