Pierwsza płyta szkockiego pieśniarza w nowym wieku. Wiele znajomych dźwięków znajdą tu ci, którzy znają poprzednie płyty wykonwacy, zwłaszcza te ostatnie. Nie brakuje to dość rozbudowanych brzmieniowo piosenek i aranżacji, a z drugiej strony jest też jakaś urocza prostota. MacLean nie komplikuje tego co powinno pozostać czytelne i proste.
Folkowcy często doceniają Dougiego MacLeana jako pisarza i kompozytora, znacznie rzadziej jako wykonawcę. Jednak płyta „Who an I” udowadnia, że nie jest to osąd słuszny. Co prawda największe przeboje autorstwa MacLeana wyśpiewali inni wykonawcy (jak Dolores Keane, czy zespół Deanta), jednak Dougie jest właścicielem ciekawego głosu, dość niepowtarzalnego. Momentami brzmi niemal aksamitnie („Not Lie Down”, „The Boatbuilders”), innym zaś razem twardo i po męsku („Mary Queen of Scots”), czasem dość lekko, śpiewnie, idealnie do opowiadania historii („We’ll Be Together Again”, „Pabay Mor”).
Nie bez korzystnego wpływu na brzmienie płyty są tu aranżacje. Z ciekawością słucha się piosenek dobrze zaaranżowanych, tak jest właśnie z ta płytą. Dougie nie zapraszał na płytę znanych wykonawców, a jedynie muzyków z którymi dobrze mu się współpracowało i na których może liczyć.
Wszystkie teksty i kompozycje (poza instrumentalnym „Nothing to do with it” autorstwa całego zespołu) na tej płycie są autorstwa Dougiego. Płyta sprawia wrażenie bardzo introspekcyjnej. Wrażenie to potęgują stare zdjęcia we wkładce do płyty. Teksty też dotyczą głownie przezywanych wspomnień. Jest tu mowa o przeszłości, poprzednich pokoleniach, Dougie porusza nawet temetykę historyczną, ale też o obietnicach, miłości i wątpliwościach związanych ze znalezieniem swojego miejsca na świecie.
Płyta jest w duzej mierze liryczna, mimo silnych akcentów celtyckich trafiłaby u nas pewnie na półkę z poezją śpiewaną. Właśnie miłośnikom niebanalnej, raczej łagodnej muzyki polecam ta płytę.
Page 269 of 285
Wydana w 1997 roku płyta „Riof” przynosi w większości utwory klimatyczne, wyciszone i spokojne. Jednak aranżacyjnie dzieje się tam wiele. W świetnym utworze „Stolen” mamy nieco inne niż dotąd oblicze Dougiego MacLeana.
Niepokojący, komputerowo wygenerowany podkład, rodem jakby z jakiegoś filmu towarzyszy tu elektrycznej gitarze i dudom. Duogie śpiewa w charakterystyczny dla siebie sposób, co nadaje piosence folkowego charakteru. Pewnie można by ją nagrać z tradycyjnym instrumentarium, jednak jak się okazuje odrobina eksperymentów przynosi dobre rezultaty.
Oczywiście nie brakuje tu ballad folkowych, charakterystycznych dla płyt Dougiego, właściwie stanowią one tu większość. W jednym z takich balladowych utworów – „Feel So Near” – pojawia się gościnnie Kathy Mattea.
Ponownie możemy posłuchać jej w tradycyjnym gaelickim „‚S fhada Leam an Oidche Ghemhraidh”. Dougie występował już wcześniej z tą amerykańską gwiazdką w ramach koncertów z cyklu Celtic Connection. Był też producentem jej albumu „Time Passes By”, który zdobył sześciokrotną złota płytę.
Warto zwrócić uwagę na odrobinę muzyki filmowej, którą prezentuje nam Dougie MacLean. Pochodzi ona z filmu „A Mugs Game” zrealizowanego dla BBC. Do najpiękniejszych piosenek na „Riof” niewątpliwie zaliczyć można kończący płytę utwór „Distant Son”, bardzo krótki, w porównaniu z innymi zamieszczonymi tu utworami. Ma on jednak w sobie tę siłę, która jest jakby znakiem firmowym piosenek podpisywanych przez Dougiego Macleana.
Nietuzinkowa płyta nietuzinkowego artysty. Album „Pertshire Amber” to wypadkowa pomysłów kompozytora i autora piosenek – Dougie’go MacLeana, oraz aranżera Kevina McCcrae. Muzyka ta powstała na potrzeby Perth Festival of the Arts , są to cztery długie i rozbudowane kompozycje instrumentalne. Wraz z Dougie’m grają je : Kevin McCrae na wiolonczeli, Graham Mullholland na whistles i dudach, Jamie MacLean na perkusji, John Morran na gitarze i zespół smyczkowy The BT Scottish Ensamble.
Płytę uzupełniają trzy utwory z innych płyt Dougie’go, dopasowane stylistycznie do klimatu zbioru.
Jest to naprawdę piękna muzyka, niewątpliwie osadzona głąboko w szkockiej tradycyji, z której natchnienie czerpie MacLean. Jest to też swoiste wydażenie, choć Dougie nie jest pierwszym artystą folkowym który sięgnął po formułę bardziej symfoniczną (wystarczy wspomnieć płyty Phila Coultera). Warto więc posłuchać – zarówno jako ciekawostkę, jak i po prostu płytę z dobrą muzyką.
Dona Rosa (naprawdę Rosa Francelina Dias Martins) to wokalistka z Lisbony śpiewająca pieśni fado. Portugalskie pieśni w wykonaniu Dony i towarzyszących jej muzyków to doskonała okazja do zapoznania się ze stylem, który nie tak dawno „odkryła na nowo” cała folkowa Europa. Popularność fado można uznać za europejską odpowiedź na szaleństwo związane z muzyką kubańską.
Dla mnie największym atutem tego rodzaju folkowych produkcji jest łagodność i swoisty czar który z tej muzyki płynie. Przyznam że podchodze do niej bardzo intuicyjnie, bo żeby pisać o tradycji fado musiałbym pewnie jeszcze przesłuchać sporo klasyki gatunku. Natomiast fakt że w muzyce tej można bez pamięci zatonąć jest dla mnie oczywisty.
Z wyjątkiem jednego utworu (nagranego na koncercie w Niemczech) są to nagrania studyjne. Brzmienie jest więc dobre, co w przypadku zwłąszcza polifonicznego śpiewu jest dość ważne.
Poza pieśniami mamy tu też wiersze. Sa one recytowane na tle ciekawej muzyczki. Bardzo dobrze urozmaica to kompozycję płyty.
Dla mnie rewelacja, mam nadzieję że wpadną mi niedługo w łapki kolejne płyty z fado. Nie omieszkam podzielić się spostrzeżeniami.
Myślałem że wiem coś o muzyce folkrockowej. Niestety okazało się że byłem w błędzie. Ta płyta skopała mnie, pobiła i zostawiła w jakiejś mrocznej spelunce z której pochodzi ta muzyka. Aż trudno uwierzyć że to ten sam zespół, który nagrał płytę „Lovely day for a Hogshead of Whiskey”. I że ta E.P.-ka powstała rok później. Progresja jest niesamowita.
Tytułowy „The Medicine Show” brzmi jakby ekipa Monty Python’a przy współpracy z Nickiem Cave’m robiła soundtrack do „Skrzypka na dachu”. Żydowski klimat zyskujemy przez dźwięki klarnetu, dęciaki sugerują Bałkany, zaś akordeon nawija ani chybi po rosyjsku.
„The Land of A Thousand Bees” miałby w sobie może nieco klimatu wschodnich wycieczek The Pogues, gdyby nie fakt że jest zagrany z niesamowitym poczuciem humoru. Płyta jest wręcz pijana szalonym klimatem. Opentane wokale, jakich nie powstydziłby się Cave w najbardziej orgiastycznych utworach, szalone partie instrumentów i zabawa z konwencjami to przepis na muzykę Dolomites.
Trzeci z utworów „Don’t Bring Me Down” to właściwie swing i to rasowy, rzekłbym wręcz knajpiany. Z kolei „Lizzy Borden” ma w sobie podobny do „The Medicine Show” klimat groteski.
Płytę kończy „In The Bar” zakęcony walczyk, który mógłby brzmieć jak Pogues… gdyby nie to że ani trochę nie kojarzy się z tym zespołem.
Jeśli taką drogę Dolomites wybrali na stałe, to trzymam za nich kciuki, są niesamowici.
Nie wiem czy E.P.-ka jest w normalnej dystrybucji, gdyż jest to cudeńsko wydane przez zespół. Płyta to CD-R, okładkę malowano ręcznie (szablon), płytęz resztą też. Jeśli jednak można ją kupić – nie zastanawiajcie się nawet. Jest szalona i nieprzewidywalna, ale na pewno warto jej posłuchać.
Gdyby w muzyce folkowej stworzono osobną kategorię „The Pogues”, to płyta Dolomites trafiłaby do Top 10, deklasując nawet niektóre dokonania The Pogues. Enigmatyczny tytuł kryje świetny materiał przyrządzony według przepisu mistrza Shane’a.
Pubowy „Lobotomy Bay” i rozbujany „Shanghai Story” przenoszą nas w okolice pobliskie poguesowskiego „Hell’s Ditch”. „One More Bottle to Drink” to cover, choć nie udało mi się ustalić czyj. Warto zaznaczyć że muzycy sami piszą swoje kawałki, nie przerabiają zazwyczaj piosenek tradycyjnych, wyjątkiem jest „Pożegnanie Liverpoolu” („Leaving of Liverpool”) jakby żywcem przeniesione z singla formacji MacGowana. W Polsce tak gra to chyba tylko zespół Emerald.
Niekiedy Dolomites oddalają się od Pogues, jak w przypadku „Regres of Edification” czy „Hauling in the Slack” z repertuary Singing Lions. Wówaczas dochodzi do głosu niesamowita kreatywność członków zespołu.
Na porządnej folkowej płycie nie powinno zabraknąć czegoś do tańca, stąd „Hangman’s Reel” i „Bollocks of Uranus” autorstwa akordeonisty zespołu.
Pogues grało kiedyś „The Band Played Waltzing Matilda” autorstwa Erica Bogle’a, Dolomities zaś sięgają po inny z jego utworów – „Greenfields of France, również będący swoistym evergreenem. To również ciekawy, lekko balladowy utwór, choć nie ma takiego klimatu jak „The Band…”.
W „The Marcher’s Lament” mimo poguesowego charakteru kompozycji przypominają mi bardziej amerykański Black 47. Pod znanym tytułem „Molly Malone” kryje się nowy utwór autorstwa zespołu. Momentami możnaby się założyć że w tej rozpędzającej się balladzie słyszymy jakiegoś kuzyna Shane’a. Kuzyna, gdyż w tej piąsence śpiewa Koji B., drugi wokalista znany jako Max S. brzmi już niemal zupełnie jak Shane MacGowan. Słychać to choćby w kończącym płytę pijackim songu „Silver Shanty”.
Dla miłośników wszelkich odmian bałaganiarskiego folka.
Szkocki girlsband ? W pewnym sensie tak. Pięć młodych i urodziwych Szkotek gra i śpiewa po celtycku. I trzeba przyznać że robą to naprawdę nieźle.
Podstawowe skojarzenia muzyczne to przede wszystkim Altan i Capercaillie z wczesnego okresu. Możnaby też dodać Lunasę. Nie są to skojarzenia krzywdzące, bo Dochas to młoda kapela, jeszcze na dorobku.
Bardzo ciekawi mnie jak na żywo prezentuje się Carol-Ann – dudziarka zespołu. Nie przypominam sobie bym widział kiedyś kobietę grającą na tym instrumencie.
Jeśli chodzi o repertuar, to szkockie pieśni i tańce mieszają się tu z irlandzkimi, zespół nie jest więc jednoznacznie szkockim zespołem folkowym, ot po prostu grają muzykę celtycką.
Słowo „dóchas” w języku gaelickim znaczy tyle co „nadzieja”. Młode Szkotki są niewątpliwie nadzieją folkowej sceny.
Na tą płytę naprowadziła mnie wiele lat temu piosenka „Song for Ireland”. Nie znałem wówczas Dicka Gaughana, ale pobieżna ocena powiedziała mi że będzie to jednak folk, a nie jakies country. I wszedlem w posiadanie winylowej plyty. Dzis po niej ani śladu, błąka się pewnie gdzieś po Polsce u któegoś ze znajomych moich znajomych. Pozostała mi po niej tylko przegrana kaseta, na której słychać trzaski. Teraz kiedy do niej wróciłem za sprawą kompaktu, łza niemal zakręciła się w oku…
Ale do rzeczy.
Płytę otwiera tradycyjna kompozycja „Erin Go Bragh”, wykonanie Gaughana należy do moich ulubionych. Jak sam zauważył w piosence pobrzmiewają echa innego utworu, mianowicie „Master McGrath”. Głęboko zakorzeniony w tradycji jest też utwór Roberta Burnes’a „Now Westlin Winds „. Jak wiele pieśni Burnsa, tak i ta jest bardzo popularna… w Ulsterze.
Nostalgiczny „Craigie Hill” dzięki charakterystycznemu wokalowi Dicka staje się jedną z perełek tej płyty. Z kolei znany robotniczy song „The World Turned Upside Down” mamy tu w bardzo tradycyjnej, chyba najbardziej znanej wersji. Wlaściwie to właśnie wykonanie Dicka Gaughana przysporzyło tej pieśni popularności.
„The Snows They Melt The Soonest” wprowadza klimat refleksji, charakterystyczny dla długich zimowych wieczorów. Tym którzy śledzą uważnie brytyjską scenę folkową polecam porównanie „Lough Erne/First Kiss At Parting” ze znanym choćby z wykonanie The Oysterband utworem „The Rambling Irishman”.
Jak przystało na płytę folkową mamy tu też coś do tańca. Najpierw tylko gitara, potem skrzypce i bas. „Scojun Waltz/Randers Hopsa” rozrasta się w instrumentalny utwór dość obszerny brzmieniowo, przywodzący na myśl dokonania Planxty.
O „Song For Ireland” już wspomniałem. To najpiękniejszy utwór na tej płycie.
Płyta – kult dla wielbicieli tradycyjnego brzmienia.
Zespół Dervish zaliczany jest do grona tych kapel, które tchnęły trochę zycia w folkową muzykę irlandzką. Płyta „Harmony Hill” została pierwotnie wydana przez niewielką firmę Whirling Discs w 1992 roku, była to z resztą wytwórnia sciśle związana z zespołem. Na fali popularności kolejnych płyt Dervisha (choćby „Playing with Fire”) pod koniec 1996 roku wydano wznowienie „Harmony Hill”
Poza żywiołową irlandzką muzyką mamy tu piękne pieśni śpiewane przez Besides Jordan. Bez problemu można ją porównać do wielkich śpiewaczek folkowych, takich jak Dolores Keane. Z resztą w przypadku tej płyty porównań nie da sie uniknąć, są to bowiem wczesne nagrania zespołu i styl jego grania nie wykrystalizował się jeszcze.
Wśród zespołów, które same przychodzą na myśl podczas słuchania płyty wymieniłbym Planxty, De Dannan i The Bothy Band. Są to jedne z najbardziej znaczacych kapel w irlandzkim folu, nic więc dziwnego że młody wówczas zespół Dervish na nich właśnie się wzorował. Nie brakuje jednak znanej z kolejnych płyt żywiołowości – największego chyba atutu Dervisha.
Osobiście najchętniej sięgam po piosenki z tej płyty, ale przyznam że melodie taneczne też robią wrażenie. „The Green Fields of Milltown” z rytmem wygrywanym na kościach brzmi rewelacyjnie. Dziwię siętrochę że tak niewiele polskich kapel sięga po kawałki grane przez tą grupę, z tego co wiem jest ona u nas dość popularna.
Z grupą Déirin Dé spotkałem się po raz pierwszy podczas ich (nieco przypadkowego) występu w gdyńskim pubie Donegal. Sympatyczni niemcy i zamieszkała w ich kraju Irlandka (Ann Grealy z Dublina) dali bardzo fajny koncert. Kiedy więc wpadła mi w ręce płyta bardzo byłem ciekaw jak też owa kapela wypada w wersji studyjnej.
Powiem szczerze, że ani doskonaly wokal Ann, ani brzmienie instrumentów na pewno nie tracą wiele w studio. To duży plus, bo nie zawsze dobre grupy koncertowe wychodzą ciekawie w studiach.
Mimo że instrumentaliści radzą sobie bardzo dobrze z tańcami, to najciekawsze są tu dla mnie piosenki, z niesamowitą „Caledonia” Dougiego MacLeana. Trzeba jednak muzykom przyznać, że irlandzkie reele, jigi, a nawet piękny slow air i walczyk brzmią jakby wyczrowywali je najsprawniejsi magowie irlandzkiej muzyki. Dlatego też muzyka ta musi oczarować.
Ciekawostką może być dla wielu folkowa wersja popowego szlagieru „Breakfast at Tiffaney’s”. Cover jest niesamowity, w sumie jesli ktoś by go nie znał, to mógłby wziąć za piosenkę czysto folkową.
Warto zaznaczyć że na koncercie w Gdyni związki Déirin Dé z Trojmiastem się nie kończą. Zespół występował (i będzie występował – zgodnie z planami na stronie) w towarzystwie znakomitego trójmiejskiego zespołu tanecznego Elphin. Przyznam że musi to być ciekawe widowisko. Może warto by pomyśleć o sprowadzeniu ich w komplecie na jakiś festiwal ?
