Page 62 of 285

Hambawenah „Turururu”

Aż trudno uwierzyć, że to debiut płytowy grupy Hambawenah. Kapela ta zrosła się z polską sceną muzyczną, gra już przecież ponad dziesięć lat. W międzyczasie zmieniła się stylistyka, ale pozostała wierność folkowej muzyce ze szczególnym uwzględnieniem flisackiego grania.
Świetne demo z 2005 roku doczekało się kontynuacji w postaci studyjnej płyty. Nareszcie.
Na folk-rockowy flis wyruszamy wraz z piosenką „Płynie woda”, której pulsujący rytm i zdecydowane brzmienie wokali Judyty Nowak i Grzegorza Świtalskiego nadają wyjątkowego tonu. To świetny początek płyty. Podobny klimat powróci w drugiej części płyty w piosence „Julianna”. Z kolei spokojniejsze klimaty w „Jado flisy” to chyba trop do kolejnego utworu. Zaraz potem mamy leniwie rozpędzający się „Pytajo sie ludzie”, który wskakuje w pewnym momencie na swoje folk-rockowe tory i nie chce już z nich zejść.
Świdrujące skrzypki wciągające nas w „Byśki” to jeden z najfajniejszych motywów. Zwłaszcza że za chwilę podchwytuje go już cała orkiestra. Sporo się w tym utworze dzieje. Cztery minuty wypełnione są po brzegi ciekawymi dźwiękami. Do podobnego patentu odwołuje się też nieco dalsza w perspektywie płyty kompozycja „Kasineczek”, choć tam z kolei wokale brzmią znacznie nowocześniej.
„Lipka” to już niemal folkowy evergreen, wiele zespołów już po niego sięgało. Oczywiście Hambawenah robi to po swojemu. Właściwie można by napisać, że w to miejsce lepiej byłoby wrzucić coś mniej znanego, ale nagle okazuje się, że właśnie ta „Lipka” potrafi zagnieździć się w głowie i nie chce z niej wyjść. Nie dziwię się więc, że trafiła na płytę, aranżację zapamiętam chyba na długo. Podobnie jest z orylską pieśnią „Za górami, za lasami” – mimo że to jeden z najprostszych utworów na płycie, to ma swój niewątpliwy urok. Uroku nie brakuje też nieco tajemniczej aranżacji „Flisackowej żony”. Brzmi to trochę tak, jakby na flis wybrali się cyganie.
Piękna ballada „Kamienie” pokazuje zupełnie inne oblicze zespołu – bardziej wyciszone i spokojne. Inaczej niż reszta płyty brzmi kaszubskie reggae w „Oj, żeglorze”. Przyznam szczerze, że takiej aranżacji jeszcze nie słyszałem.
Ujazzowiony i momentami nieco zbyt transowy utwór „Marysia i flisak” to jeden ze słabszych fragmentów płyty. Ale jeśli przypada na niego jedenaście świetnych piosenek, to czego chcieć więcej?
Zdaję sobie sprawę, że moje życzenie będzie nieco trywialne, ale sobie i zespołowi życzę, żebyśmy na drugą płytę nie musieli czekać kolejne dziesięć lat. „Turururu” to album prezentujący to co najlepsze wśród utworów Hambaweny, wykonane zgodnie z aktualnymi możliwościami zespołu. Mam nadzieję, że możliwości zostaną a nowy repertuar stopniowo będzie nas przybliżał do kolejnego albumu.

Rafał Chojnacki

Roger Drawdy & The Firestarters „Hallowed Ground”

Kiedy umieszczałem pierwszy raz ten krążek w odtwarzaczy Roger Drawdy był dla mnie obcym facetem. Kiedy skończyłem wsłuchiwać się w jego muzykę, stał się już moim kumplem.
Zespół Firestarters Rogera Drawdy’ego, to kapela, która osadziła irlandzką muzykę głęboko w tradycji… amerykańskiego rocka. Słyszymy tu zarówno rockową sekcję (bas i perkusja), jak i irlandzki bodhran. Wszystko brzmi jednak niezwykle lekko i selektywnie. Ta sztuka nie każdemu się udaje.
Piosenki zawarte na tej płycie, to bez wyjątku kompozycje Rogera. Lekkie, czasem nawet pop-folkowe piosenki, prowadzą nas przez inkrustowany celtyckimi ornamentami świat. Piękny „Hallowed Ground” czy nieco niepokojący „Wasteful Children”, to tylko niektóre z ciekawych utworów. Właściwie nie ma tu złych piosenek, są tylko takie, które nie każdemu przypadną do gustu (jak „Divided”).
Okładka albumu może nieco zmylić. Taka stylistyka kojarzy się raczej ze złotymi latami psycho-folka. Tymczasem muzyka na tej płycie jest zupełnie inna.

Taclem

Les Irlandiis „Irish Folk Band”

„Irish Folk Band” to szesnaście nagrań, które włoska grupa Les Irlandiis dokonała przy różnych okazjach w latach 2005-2007. Materiał ten ma dzięki temu specyficzny posmak dokumentu.
Grupa specjalizuje się w pubowych evergreenach i płyta ta doskonale pokazuje przekrój ich repertuaru. Trudno więc mówić tu o oryginalności, warto za to skupić się na stronie wykonawczej. W zespole gra osiem osób (z czego czwórka nosi nazwisko Colletti, jest to więc zespół rodzinny), mamy więc dość bogate instrumentarium. Dzięki temu nawet znane nam już piosenki potrafią ciekawie zabrzmieć, zwłaszcza że grający na tych instrumentach muzycy nie szczędzą nam bogatych ozdobników. Dodatkowym atutem jest tu ciekawy, mocny głos Simone Battagliniego, głównego śpiewaka zespołu.
Jest tu perełka, która sprawia, że płyta staje się znacznie bardziej atrakcyjna. Mowa tu o świetnej balladzie „Il Cielo D’Irlanda”, zapożyczonej z repertuaru włoskiej śpiewaczki Fiorelli Mannoii. To współczesna włoska piosenka o irlandzkim niebie. W wykonaniu Les Irlandiis po prostu urocza.

Taclem

Chuck Brodsky „Fingerpainter’s Murals”

Jeżeli wśród muzyków pojawiających się na płycie pojawia się Martin Simpson, to znak, że warto na ten album zwrócić baczniejszą uwagę. Chuck Brodsky nie należy do najbardziej znanych artystów w Europie, ale w Stanach Zjednoczonych jego płyty zyskują zwykle spore grono odbiorców. Szczególnie popularna była jego płyta z 2000 roku – „The Baseball Ballads”.
Album „Fingerpainter’s Murals” to kilka kroków wstecz, mamy bowiem do czynienia z debiutem Chucka, nagranym w 1995 roku. Z towarzyszeniem zaprzyjaźnionych muzyków artysta nagrał wówczas płytę, która kojarzona jest z najlepszymi dokonaniami Woody Guthriego i Ramblin’ Jacka Elliotta. Co prawda środki wyrazu są nowocześniejsze, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę tematykę utworów, to mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją poezji wielkich folkowych bardów.
Czasami muzyka brzmi nieco bardziej oszczędnie, tak jest choćby w „Ballad of Me and Jones”, gdzie Chuck śpiewa, przygrywając sobie jedynie na gitarze.
„Fingerpainter’s Murals” to płyta ciekawa i pełna humoru. Muzycznie powinna zadowolić zarówno miłośników starego, tradycyjnego brzmienia, jak i tych, którzy poszukują nieco świeższego podejścia do tradycji.

Taclem

Calley McGrane and the Exiles „No Turning Back”

Nowy zestaw utworów prezentowanych przez folk-rockowy skład, którego najjaśniejszym elementem jest Calley McGrane, młoda i piękna skrzypaczka,na dodatek obdarzona ładnym głosem. Poprzedni album zespołu, zatytułowany „On The Run” przyniósł ze sobą nie najgorszej jakość materiał, ozdobiony coverem The Pogues.
Na „No Turning Back” mamy też folkowy cover, to piosenka „What’s Left of the Flag” z repertuaru grupy Flogging Molly. Jako że obie grupy mają zupełnie inne brzmienie, to bardzo zdziwiłem się, że zrobili wszystko, by w tej piosence zabrzmieć jak Flogging Molly. A szkoda, dałbym wiele, by usłyszeć lekko wygładzoną wersję tej piosenki.
Podobnie rozczarowała mnie piosenka „Seven Nation Army”, będąca nową wersją utworu grupy The White Stripes. Dodanie rozjechanych nieco skrzypiec, to jeszcze nie to samo co zagranie piosenki w folkowej aranżacji.
Nieźle brzmią tu utwory instrumentalne, a nawet nowe wersje irlandzkich standardów, takich jak „Star of the County Down” czy „Black and Tans”. Znacznie gorzej prezentuje się za to „The Wild Rover”. To knajpiane, siermiężne granie.
Album „No Turning Back” jest niestety bardzo nierówny. O ile Calley McGrane radzi sobie na nim całkiem dobrze, o tyle jej starsi (i chyba jednak nieco bardziej doświadczeni) koledzy nie mają już aż tak wielu powodów do radości. Da się jednak wyłuskać stąd kilka ciekawszych utworów.

Taclem

Bad Haggis „Wine Dark Sea”

To już czwarta płyta amerykańskiej formacji Bad Haggis, na czele której stoi charyzmatyczny dudziarz, Eric Rigler, znany m.in. ze ścieżek dźwiękowych do filmów z muzyką Jamesa Hornera. „Wine Dark Sea” to album świetnie rozwijający formułę, którą Bad Haggis wypracowali na płytach „Ark” i „Trip”. Nowoczesny folk-rock ze skłonnością do muzycznych eksperymentów, to ich wizytówka. Posłuchajcie jazzującej kompozycji „Nimble Attitude”, a od razu zrozumiecie o co tu chodzi.
W porównaniu do poprzednich płyt więcej tu piosenek, ale celtyckie granie jest słyszalne w każdym utworze. Najwyraźniej więc formuła takiego zestawienie wydała się muzykom optymalna. Gdyby nie te folkowe wstawki, to część piosenek świetnie sprawdziłaby się na pop-rockowych płytach. A jednak Bad Haggis podkreślają swoją folkową tożsamość i robią to w w dobrym stylu.
Poza wpływami celtyckimi znajdziemy tu jeszcze nieco innych elementów, które przeciągają kapelę w kierunku world music. Tak jest choćby z kompozycją „Barcos”, którą Eric Rigler napisał do spółki z Rubénem Bladesem, mistrzem salsy, na potrzeby filmu „Cinderella Man” (z Russellem Crowe`m w roli głównej).
Bad Haggis potrafi też zagrać ciekawie kompozycje tradycyjne. Tak jest z „Rocky Road to Dublin”. Już wielu mierzyło się z tym utworem, jednak Amerykanie potrafili zaproponować nieco inne spojrzenie.

Rafał Chojnacki

Zum „Live on the South Bank, London”

Po tytule płyty spodziewałem się cygańskiej balangi w Londynie. Okazało się jednak, że South Bank to centrum kulturalne, a ZUM nie jest raczej zespołem balangowym. Porównuje się go raczej do Tangerine Dream zmiksowanego z Kronos Quartet. Co prawda są to rzeczywiście niesamowicie uzdolnieni muzycy, ale pod wieloma względami uważam ich granie za przekombinowane. Owszem, utwory Piazzolli czy też znane melodie tradycyjne, wychodzą im bardzo ciekawie i na pewno warto ich posłuchać. Ale własne kompozycje, napisane w takim samym, trochę ciężkawym stylu, sprawiają, że po kilkunastu minutach mamy już serdecznie dość tej płyty. A szkoda, bo w drugiej części koncertu też nie zabrakło ciekawostek.
Myślę, że zawiodła tu myśl przewodnia, a raczej jej brak. Zapis z koncertu, który być może na żywo był nieco inaczej odbierany, nie jest w przypadku zespołu ZUM najlepszym sposobem na płytę. Nie wiem, czy dobierali repertuar do miejsca, czy też raczej grali z myślą o płycie. Jeśli jednak w grę wchodziła druga ewentualność, to nie za bardzo im się udało.

Taclem

Various Artists „Tex Mex”

Tex-Mex, czy też jak wolą hiszpańskojęzyczni Tejano, to muzyka hiszpańska z Teksasu. Ale byłoby to zbyt proste, gdybyśmy ograniczyli się do takiego wyjaśnienia. Okolice San Antonio i dolinę Dio Grande zamieszkiwali bowiem nie tylko meksykańscy osadnicy i Indianie, ale też Europejczycy z Niemiec, Polski a nawet Bałkanów. Każdy coś tam z siebie zostawił, choć w Tex Mexie dominuje latynoski folk i tradycyjne country.
Na tej płycie zebrano muzyków, którzy mają w jakiś sposób przybliżyć to teksańskie granie słuchaczom nieobeznanym w temacie. Pojawiają się tu więc zarówno gwiazdy (Rubén Vela, Los Pinkys czy Freddy Fender), jak i mniej znani wykonawcy (Eva Araiza Ybarra, Mando Lopez czy Los Dos Gilbertos).
Przekrój klimatyczny tego grani jest dość duży. Można tu znaleźć rzewne pieśni o miłości, sentymentalne ballady i coś do przytupywania na wiejskiej potańcówce. Nie jest to już co prawa Tex Mex taki jak kiedyś, raczej przetworzony, podany we współczesnej formie, ale wciąż brzmi autentycznie i zachęca do zapoznania się z większą partią tego rodzaju muzyki.

Taclem

Shooglenifty „Troots”

Grupa Shooglenifty już dawno przestała szokować, czasem jeszcze czymś zaskoczy, ale generalnie wiadomo już, że wykręcona muzyka jaką proponują, to ich własny styl. Połączenie rozmaitych motywów z celtyckim graniem zdaje się przychodzić im z tak niezwykłą łatwością, że aż trudno w to uwierzyć.
Sporo tu elektroniki, która subtelnie łączy się z folkowym, akustycznym graniem. To słychać już od otwierającego album utworu „McConnell’s Rant”.
Sporo tu celtyckich wycieczek w różne rejony. „Excess Baggage”, „The Eccentric” czy „Jane’s Dance” to najlepsze przykłady takich właśnie utworów.
Czasem zaś, jak w „Charlie and the Professor” mamy nawiązania do bardziej tradycyjnego irlandzkiego grania, niemal w stylu celidh, tylko nieco nowocześniej pomyślanego.
W takim zestawie uderza nas tradycyjnie brzmiąca instrumentalna ballada „Laureen’s Tune”, w której znika elektronika i rockowe wstawki. Zespół brzmi tu niemal jak Planxty w swoich najlepszych latach.
Warto też zwrócić uwagę na inny utwór, który odstaje od pozostałych tempem, jest wolniejszy, nieco majestatyczny i doskonale się go słucha, mimo ciężkiego, powolnego rytmu. To „Walter Douglas MBE”, przedostatni utwór na płycie.
Shooglenifty nagrali kolejną świetną płytę i chyba nikt tym faktem nie będzie zbytnio zaskoczony. Mam wrażenie że pomysłów mają w głowach jeszcze bardzo, bardzo dużo. Oby tylko chciało im się realizować je w formie tak udanych albumów, jak „Troots”.

Taclem

Scuttlers „Heathen Death Barrels”

Australijska formacja The Scuttlers prezentuje nam EP-kę zatytułowaną „Heathen Death Barrels”. Po tych pięciu utworach można podsumować kapelę jako zespół folka psychodelicznego. Przaśne granie w akustyczno-folk-rockowym sosie, to wizytówka zespołu.
Pierwsza rzecz, jakiej dowiedziałem się o The Scuttlers, to fakt, że w grupie gra Geoff Holmes jeden z weteranów australijskiego punka. Jednak poziom zaprezentowany na „Heathen Death Barrels” raczej nie zachwyci jego fanów. Efekt jest wyjątkowo mizerny.

Taclem

Page 62 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén