Nie wiem czy tak klasyczny zespół jak The Pennywhistlers można nazwać odkryciem, ale dla mnie czymś takim jest. Nagrania wydane w 1963 roku przez Folkways Records, to przykład kreatywności budzącej się do życia sceny folkowej. Tak międzynarodowej mieszanki muzycznej dawno nie słyszałem. Sześcioosobowa, kobieca grupa wokalna daje tu jedyny w swoim rodzaju popis. Piosenki słowiańskie, amerykańskie, francuskie czy bałkańskie – wszystkie je dopracowano aranżacyjnie do koncepcji artystycznej zespołu. Owszem, dziś niektóre aranżacje budzą w nas raczej rozbawienie, ale odkrywczość tej płyty nie pozostawia pola do dyskusji.
Najmocniejsze fragmenty płyty, to piękna rosyjska ballada „Kak pa Moryu”, macedońska pieśń „Jovano” i francuska „La Carmagnole”.
Nie przesadzę wiele, jeśli stwierdzę, że w 1963 roku zespół dowodzony przez Ethel Rain dał podstawy do czegoś co dziś uważamy za world music. Różne języki, różne klimaty muzyczne, ale ten sam styl – to właśnie wizytówka gatunku.
Page 63 of 285
Wydawać by się mogło, że amerykańscy wykonawcy gdy sięgają po muzykę europejską, zwykle kierują swoje oczy na Wyspy Brytyjskiej, inspirując się tamtejszą, bardzo silną sceną folkową. Tymczasem Neil Jacobs pokazuje nam, że może być inaczej.
Album „American Gypsy”, to nie tyle historia o amerykańskich Cyganach, ale raczej po prostu amerykańskie spojrzenie na muzykę kojarzona z podróżami z taborem i gorącą cygańską miłością.
Trio które nagrało tą płytę, to prawdziwi fachowcy.
Sam Neil Jacobs zasłynął jako mistrz gry na dwunastostrunowej gitarze. To on jest autorem wszystkich znajdujących się tu kompozycji, w które powplatał misternie motywy zaczerpnięte z tradycji serbskiej, chorwackiej, macedońskiej i węgierskiej. Arkadiy Gips, to skrzypek pochodzący z Ukrainy, który nadaje muzyce zawartej na tym albumie dużej dozy autentyczności. Z kolei Steven Fox, grający na kontrabasie, daje zespołowi solidne jazzowe podstawy.
W takim składzie udało się zarejestrować płytę spójną, która doskonale prezentuje muzyczną wizję Neila Jacobsa.
Pierwsza płyta grupy Mordewind była dla mnie sporą niespodzianką, jednak znałem już wówczas zespół z koncertów, obeszło się więc bez szoku. Porządne folkowe granie z morskimi tekstami i kilkoma wyśmienitymi autorskimi utworami w morsko-folkowej konwencji. Od kiedy jednak w okolicach tego zespołu pojawił się folk-rockowy (choć też z żeglarskimi elementami) zespół Matelot, uznałem, ze Mordewind zwolni obroty, pozwalając się rozkręcić swojemu młodszemu bratu. Słowem: nieco straciłem ich z oczu.
Mordewind na swojej drugiej płycie zaskakuje wyjątkowo świeżą muzyką. Od czasów pierwszej płyty sporo się zmieniło, doszła mocna sekcja rytmiczna, a zespół zyskał ostre, celtycko-rockowe brzmienie.
Autorskie piosenki, które dominują na tym albumie, zostały w większości zaaranżowane tak, jakby zespół przerabiał utwory ludowe. Nie boją się więc sięgnąć po szkockie dudy, nawet kiedy śpiewają o warszawskiej Syrence, czy wsi nad Narwią.
Po pierwszym przesłuchaniu potrafimy już zaśpiewać większość refrenów, a piosenki takie jak „Madame”, „Hanzy holk” czy „Hej słońce” zostają nam w głowie na długie godziny. Nie wszystkie piosenki nawiązują do morskiej stylistyki. Promowany teledyskiem „Tłusty szef” czy rewelacyjny „Szarłat” to utwory które powinny przebyć się na scenie folkowej.
Pobrzmiewają tu fascynacje zachodnim folk-rockiem, ale wyraźny jest też autorski klimat, nawet w przekładzie starej irlandzkiej pieśni.
Płyta ma swój drive, na dodatek piosenki są dobrze wyprodukowane, a w aranżacjach słychać że zespół ma sporo pomysłów i prawdopodobnie jeszcze długo nie zabraknie mu inwencji.
Piękno muzyki greckiej jest takie samo, jak grecka kuchnia. Najlepiej smakuje w którejś z niewielkich greckich tawern nad brzegiem morza. Greckie wyspy mają ten dodatkowy atut, że miejsc znajdujących się nad morzem jest tam znacznie więcej.
Michalis Terzis to muzyk znany ze współczesnego podejścia do dźwięków z kraju Zeusa i Achillesa. Jednak jego kompozycje są tak głęboko zakorzenione w tradycyjnym greckim sosie, że odnosimy czasem wrażenie, że słyszymy motyw, z którym już kiedyś mieliśmy do czynienia.
Dominują tu brzmienia greckiego bouzouki, ale posłuchać możemy też innych, bardziej „międzynarodowych” instrumentów. Ciekawie brzmią tu zwłaszcza skrzypce, nie za często spotykane w muzyce greckiej.
Miło posłuchać solidnego greckiego grania bez pląsów z „Greka Zorby”.
Australijczyk Nic Morrey założył grupę Lothlorien w 1993 roku i dowodzi nią do dziś. Mimo że nazwa zespołu zaczerpnięta jest z prozy J.R.R. Tolkiena, to początkowo muzyka Lothlorien oscylowała raczej wokół klasycznego nurtu autorskiego i acid-folka spod znaku Donovana i The Incredible String Band. Później doszły jeszcze fascynacje etnicznymi brzmieniami z nurtu new age.
Obecnie formacja Nica Morreya określa swoją muzykę jako „Contemporary Celtic World Fusion”, na dobrą sprawę możemy się tu więc spodziewać wszystkiego, łącznie z bliskimi Australijczykom dźwiękami tamtejszych aborygenów. Okazuje się jednak, że repertuar zespołu jest bardziej tradycyjny, choć dominują na płycie kompozycje współczesne.
Lothlorien wpisuje się w klimatyczne, lekkie granie, ale podbarwione lekko folk-rockiem, dzięki czemu ich muzyka uzyskuje jakby dodatkową wiarygodność.
Duże wrażenie robi na tym albumie rytmika. Nie jest to typowo celtyckie granie. Bodhran wspierają tu congi, djembe i darabuka. Nawet harfa i skrzypce grają jakoś troszeczkę inaczej, mniej po celtycku, ale za to na pewno folkowo. Tradycyjne tańce, których kilka znalazło się na „Saqi” są jednak porządnie przygotowane.
Niektóre elementy muzyczne kojarzą się raczej z Bliskim Wschodem, zamiast z krainami Celtów, ale z połączenia tych dwóch biegunów otrzymujemy wyjątkową i niemal magiczną muzykę.
Ivan Mladek i jego The Banjo Band to grupa, która gra od lat 60-tych, a o jej popularności świadczyć może choćby to, że występowali m.in. z Karelem Gottem. Kapela ma na koncie kilkadziesiąt płyt, oraz liczne występy w kraju i za granicą. W Czechach to zespół kultowy.
Do Polski fenomen Mladka trafił wraz z teledyskiem do utworu „Jožinem z bažin”, który rozbawił tysiące polskich internautów.
Idąc tym tropem postanowiłem jak najszybciej zapoznać się z twórczością Ivana i jego The Banjo Bandu. Rozsądnym krokiem było zaopatrzenie się w składankę najlepszych przebojów grupy. Okazało się że jest tu nie tylko „Jožin z bažin” i wykonywany na żywo z Gottem „Jež”, ale też sporo bardzo ciekawych utworów, z których niemal każdy jest potencjalnym hitem. Do najciekawszych piosenek możemy zaliczyć następujące utwory: „Pochod Praha – Prcice”, „Medvedi nevedi” i „Defile u more”.
Oprócz ludyczno-folkowych piosenek znalazło się tu miejsce na odrobinę granie w stylu old time country, trochę dixielandu a nawet tradycyjnego jazzu. Do tego wszystkiego musimy oczywiście dodać kabaretową nutkę, z której Ivan jest najbardziej znany.
Chiński kalendarz to dla Europejczyka wyższa matematyka. Inny system miar powoduje, że gubimy się. Właściwie to mamy do wyboru dwa cykle kalendarzowe: księżycowy (sześćdziesięcioletni) i rolniczy (dwunastoletni). Tyle udało mi się ustalić. Jednak jakie są między nimi zależności – nie mam pojęcia.
Tą płytę wytwórnia ARC Music wydała w okolicach chińskiego Nowego Roku. Kompozycje współczesne, nawiązujące do brzmień tradycyjnej muzyki chińskiej, ale oparte raczej na brzmieniach jakie znamy filmów, których aukcja dzieje się nad Żółtą Rzeką. Być może dzięki temu łatwiej przyswoić niełatwą w tradycyjnej wersji muzykę. Z drugiej jednak strony można by uznać, że grupa Heart of the Dragon trochę nas jednak oszukuje, bo zamiast folkowej płyty otrzymujemy sterylnie czysta produkcję zawodowych muzyków, którzy dbają o to, abyśmy się przypadkiem nie zniechęcili.
Folk-rockowy Craic (wymawiane jako „krek”) to jedno ze stosunkowo nowych zjawisk na polskiej scenie muzyki celtyckiej. Jednak część muzyków dobrze już znamy. Marcin Drabik gra w grupie Mordewind (w której pojawił się też Juraj Gergely, inny z muzyków Craica), jego grę słychać też na płycie Pawła Leszoskiego, zaś Maciej Mąka wspierał m.in. zespół Forann. pozostała dwójka muzyków terminowała w nieco innych stylach muzycznych, co w brzmieniu Craica słychać.
Płyta rozpoczyna się nowoczesnym beatem, stanowiącym tło dla roztańczonych skrzypiec. To „Crossroads”, prawdziwe skrzyżowanie stylów, z przestrzennym klawiszem, folk-rockową sekcją, ostrą solówką na gitarze i połamaną nieco funkującą aranżacją. Jest tu wszystko co zespół chciałby nam o sobie powiedzieć na wstępie. Rezultat jest ciekawy i nie powstydziłyby się go zespoły z progresywnego nurtu rocka.
W „Drawsy Maggie” pojawia się nagle świetnie brzmiące bluegrassowe banjo, doskonale wpisane w stylistykę utworu. Gra na nim jeden z gości zespołu, Michał Karczewski, niegdyś muzyk grupy Babsztyl, dziś kojarzony przede wszystkim z Mechanikami Shanty.
Najbardziej znane z wykonania duetu Simon & Garfunkel „Scaborough Fair” otrzymujemy tu w dwóch wersjach – instrumentalnej i śpiewanej. Pierwsza z nich, to coś na kształt lekkiej irlandzkiej arii, która płynie delikatnie czarowana brzmieniami fletu. Gościnnie zagrał tu Marcin Rumiński, frontman zespołu Shannon. Później melodię przejmuje fortepian. W wersji śpiewanej poznajemy Magdalenę Więsek, wokalistkę Craica. To piosenka nieco senna, mogaca się momentami kojarzyć raczej ze smooth jazzowym graniem. Nie powinno to nas dziwić, Magda takim właśnie dźwiękom dotąd hołdowała w projektach w których śpiewała.
Z nieco onirycznego nastroju wyrywa nas kompozycja zatytułowana „Marquis”, zagrana w zakręconym rytmie celtic funky. W „Bunch of Thyme” zostaje nam funky, choć brzmienie jest nieco cięższe przez jazzowe klawisze. Z kolei głos Magdy Więsek jest bardzo soulowy i w pewnych momentach robi nam się z tego ciekawy utwór, który z powodzeniem mógłby pojawić się w radio. Delikatne folkowe wstawki zbliżają go do klimatów charakterystycznych dla bardziej popowych utworów The Corrs.
Sennie zaczynający się „I Wish…” w partii gitarowej przywodzi na myśl nieco ujazzowione koncepcje muzyki celtyckiej spod znaku Mike’a Oldfielda. Później utwór ostro się rozkręca – powinni go polubić miłośnicy irlandzkiego tańca.
„Willies Coleman’s” delikatnie swinguje. Skrzypce grają tu niesamowite rzeczy, ślizgając się wokół melodii.
Wkolejnym z utworów objawia nam się nagle ukryta pod instrumentalnymi melodiami piosenka „Walk in the Irish Rain”, wykonana brawurowo i z pomysłem.
Jak Wam się wydaje, co kryje się pod tytułem „Metal”? Słodkie dźwięki harfy? Raczej nie, od początku towarzyszy nam drapieżna gitara. Delikatny głos Magdy i spokojne tło, to dobre uzupełnienie kompozycji. To kawałek cięższego rocka w progresywnym sosie, za to bez elementów folkowych.
Zamykająca płytę kompozycja „Concasey’s Jig” to powrót do celtyckich brzmień, ale już z nabytymi na całej płycie progresywnymi doświadczeniami.
Takiego instrumentarium ciekawego w muzyce celtyckiej już dawno nie słyszałem i nie mówię tu bynajmniej wyłącznie o zespołach polskich. Craic zaskakuje przede wszystkim tym, że wyrasta dość nagle, na dodatek na polskim gruncie. Mam nadzieję, że nie będzie to zespół jednej płyty.
Album „An Irish Evening” to jedno z moich pierwszych doświadczeń z muzyką The Chieftains. Wiele lat temu materiał ten ukazał się w Polsce na kasecie wydanej przez oficynę zajmującą się głownie reedycjami muzyki klasycznej. Jakim cudem w ich katalogu znaleźli się Chieftainsi, nie wiem do dziś, ale ten sympatyczny koncert z udziałem Rogera Daltreya – znanego głównie jako wokalista The Who – oraz amerykańskiej piosenkarki folkowej Nanci Griffith w The Grand Opera House w Belfaście wspominam bardzo dobrze. Legenda głosi, że przez koncerty irlandzkiej grupy doszło w tym mieście do zamieszek na tle separatystycznym.
Cudowna wersja ballady „Red Is the Rose” i nieomal opętańcze solo na flecie Paddy’ego Moloneya w tradycyjnym „The Mason’s Apron” to wciąż najbardziej energetyzujące momenty na tej płycie. Mimo wielu lat, które upłynęły od mojego pierwszego z nią kontaktu, właśnie te dwa utwory robią na mnie największe wrażenie. A przecież są tak różne.
Ciekawostką jest tu koncertowe wykonanie tematu z filmu „Tristan i Izolda”, do którego muzykę pisał Paddy Moloney.
Pod nazwą Branko Krsmanovic Group kryje się grupa założona około 1945 roku. Wówczas to Branko Krsmanovic, serbski muzyk jazzowy, sporo podróżujący po Europie Zachodniej i Ameryce, wpadł na pomysł założenia zespołu grającego muzykę jazzową inspirowaną etnicznymi brzmieniami z Bałkanów.
Za życia twórcy zespołu kapela ta znajdowała się pod państwową kuratelą, jako zespół związany z uniwersytetem. Po śmierci Branka 1 1993 roku kontrolę nad grupą przejął jej perkusista Vladimir Tanasijevic, który został teraz również jej dyrektorem artystycznym. To on odpowiada za ostateczny kształt nagrań przedstawionych ma tym krążku.
Trzyanaście pieśni z Serbii i Montenegro to przykład etniczno-jazzowego grania, w którym odnaleźć mogą się nawet wnuki muzyków, którzy grali w pierwszej kapeli Branko Krsmanovica.
