Drugi album celtyckich rockowców z Emish zaczyna się od żywiołowej pieśni „One More Round”. Pasowałaby ona do nowofunlandzkich zespołów pokroju Great Big Sea, jednak tym razem mamy do czynienia z kapelą z okolic Nowego Jorku. Poza tym jednak brzmienie mają wybitnie kanadyjskie. Szkoda tylko, że czasem w tej żywiołowości trudno znaleźć jakikolwiek sens. Wciąż nie wiem dlaczego co druga młoda kapela musi nagrywać nową, zwykle mocno przyspieszoną wersję „Foggy Dew”, „Leaving of Liverpool” czy „Whiskey in the Jar”. Ostatnia z tych piosenek jest tu nawet zagrana w średnim tempie, ale nie o to chodzi. Wolałbym zdecydowanie więcej autorskich utworów, a jeżeli już miałyby być standardy, to przynajmniej nieco mniej ograne. Tak jest choćby w przypadku „Haul Away Joe”, szanty, która wyszła zespołowi całkiem dobrze, oraz ballady „Black is the Colour”, która niespodziewanie pozostała balladą.
Wśród własnych piosenek zespołu wyróżniłbym utwory takie jak „Sentinel” (dobra kompozycja, nie tylko jak na folkowe standardy), „My Darlin, My Angel” (z tym utworem mogliby podbić Nashville), „Guns and Pride” (nieco w manierze R.E.M) i niepokojące „Without Fear of Love”.
Emish to już zespół od jakiegoś czasu grający, więc nie ma mowy o wpadkach. Szkoda tylko, że wciąż brakuje im odrobinę pewności siebie.
Page 47 of 285
Do posłuchania tego albumu przyciągnęło mnie nazwisko Eileen Ivers, słynnej skrzypaczki z grupy Cherish the Ladies, znanej też z koncertowego zespołu show „Riverdance”. Nie jest ona jedynym gościem na tej płycie – poza nią Danny’emu Quinnowi towarzyszą tu jeszcze Tom Chapin (znany amerykański muzyk i autor piosenek, zdobywca Grammy, który specjalizuje się w muzyce skierowanej do młodszych odbiorców) i Walt Michael (uzdolniony cymbalista wykonujący głównie muzykę celtycką). Pozostali grający tu muzycy nie są co prawda sławami, ale trzeba przyznać, że zespół Danny’ego Quinna, to zdolni instrumentaliści.
Większość zawartych tu utworów napisał sam Quinn, tylko niekiedy wspierając się czymś tradycyjnym (jak znaną choćby z repertuaru The Chieftains piosenką „The Water Is Wide”), lub utworami współczesnych klasyków („Ordinary Man” i „Leaving The Land”). W autorskich piosenkach Quinna słychać dobrą szkołę celtyckiego grania, współczesnych bardów, spod znaku Christy Moore’a czy Dougie MacLeana. Nic w tym dziwnego, Danny spędził ponad dwadzieścia lat (w swojej trzydziestoletniej karierze muzyka) jako członek zespołu legendarnego Tommy Makema, człowieka współodpowiedzialnego za sukces The Clancy Brothers, pierwszych „renowatorów” irlandzkiego folku, rozpoczynających swoje granie pod koniec lat pięćdziesiątych.
Mimo że mamy do czynienia z nowymi piosenkami, po prostu czuć tu oddech tradycji.
Tak, to prawda, nagrania te wydano w 2007 roku, a Friends of the Stars to współcześnie działający zespół z Anglii. Jednak jeżeli ich posłuchacie, to dojdziecie do wniosku, że zdaniem muzyków tej grupy najwyraźniej niewiele zmieniło się od czasów przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Craig Hamilton, Anna Russell i Cam Docherty graja muzykę w stylu dawnych mistrzów. Pobrzmiewają tu hippisowskie echa psycho-folku, czasem coś rodem ze starego Fairport Convention, innym zaś razem bezpretensjonalna siła amerykańskiego folku spod znaku The Carter Family.
Dodatkowym atutem albumu „Lighting and Electrical” są bardzo dobre kompozycje. Ich folk-rockowy charakter zanika czasem pod nutką starego akustycznego popu. Jednak znawcy tematu nie uznają tego zapewne za błąd. To po prostu ukłon w stronę amerykańskiego rozumienia folk-rocka, który dopuszcza takie mariaże.
Ta muzyka od początku brzmi, jakby miała już swoje lata. Mam jednak wrażenie, że przetrwa próbę czasu.
Na początek mamy niezły jazz, dopiero po chwili wchodzą w to celtyckie skrzypki. W ten sposób szkoccy muzycy pokazują nam czego mamy się spodziewać po ich płycie.
Bodega to kapela uznana, gdyż w 2006 roku zdobyła BBC Radio 2 Young Folk Awards, od tego czasu stale rozwijając swoje możliwości muzyczne. To, co prezentują nam na płycie „Under The Counter”, to wykonawczy majstersztyk. Jazzujace podkłady do zdecydowanego celtyckiego grania, to w ich wykonaniu prawdziwa klasa.
Miłośników folkowych ballad Szkoci zaczarują takimi utworami jak „The Stamping Ground”, „Tha Na H-uain air an Tulaich” (to spora ciekawostka, gdyż irlandzką piosenkę przełożono na szkocki gaelic) czy „Lost Little Children”.
Znajdzie się też oczywiście coś do tańca. Zaręczam, że dawno nie słyszeliście tak ognistego grania jigów.
Grupa Bodega potwierdza swoją klasę, co doskonale rokuje jej na przyszłość.
Norweska grupa FolkPort znów gości na łamach Folkowej, tym razem w nieco krótszej formie. Płytka „Open Sea” z 2005 roku to jedynie cztery utwory. Jednak i one pokazują, że zespół był w czasie nagrywania w dobrej formie. Zarówno wykonawczej, jak i kompozytorskiej. Trzy spośród czterech nagranych tu piosenek, to kompozycje autorstwa Orjana Arntsena, w aranżacji członków zespołu.
Tak jak na płycie „Come Away” mamy tu do czynienia ze zorientowanym na brytyjskie brzmienie folk-rockiem, zagranym w stylu mogącym się kojarzyć z najlepszymi latami Fairport Convention.
Mamy tu balladę („The Observer”), szybką pubową piosenkę („Love and Air”) i świetny, rozbujany utwór w średnim tempie („The River Flows”). Zestaw uzupełnia tradycyjna szkocka pieśń „Loch Lomond”. Te cztery piosenki, to najlepsza wizytówka o jaką zespół mógł się postarać. Pokazują własne kompozycje i ludowe inspiracje. Pokazują fajne aranżacje i ciekawe głosy zarówno wokalistki (Solvi Eriksen Kvam), jak i wokalisty (Bjorn Fyen). To zespół, na który warto zwrócić uwagę!
„Unhalfbricking” to trzeci album brytyjskiej legendy folk-rocka, zarejestrowany pod koniec lat 60-tych, wyznaczający jednak pewne standardy grania takiej muzyki na kolejne dziesięciolecia.
„Unhalfbricking” to również pierwszy album Fairport Convention, na którym grupa skręciła w stronę drogi, którą podąża do dziś. Nie można tu już mówić o imitacji patentów zaczerpniętych od folk-rockowych i psycho-folkowych wykonawców amerykańskich. Ta płyta ma już swój własny szlif. Wciąż grają jeszcze utwory Dylana (gdy płytę wydano na CD, dodano jeszcze dwie jego piosenki: – „Dear Landlord” i „Ballad of Easy Rider”), ale brzmi w nich już zupełnie inna, można by rzec „europejska”, nuta.
O „Unhalfbricking” można również powiedzieć, że to okres złotego składu Fairport Convention. Sandy Denny, która już na poprzedniej płycie („What We Did on Our Holidays”) zastąpiła Judy Dyble, pierwszą wokalistkę zespołu, tu sprawia już wrażenie znacznie bardziej zadomowionej. Jej kompozycja „Who Knows Where the Time Goes?” jest do dziś jednym z najlepiej kojarzonych współczesnych utworów folkowych na Wyspach.
Pozostali muzycy rejestrujący ten album, to również legendy, ikony brytyjskiego folk-rocka: Richard Thompson, Ashley Hutchings i Simon Nicol. Wspiera ich perkusista Martin Lamble. To jego ostatnia płyta przed śmiercią, zginął bowiem w wypadku któremu uległ należący do zespołu van, wkrótce po premierze tej płyty.
Inni muzycy, których możemy tu usłyszeć, to m.in. Iain Matthews (opuścił zespół podczas nagrania płyty, pozostawiając wokale Sandy, ale nie porzucił kontaktów), Dave Swarbrick, Trevor Lucas i Dave Mattacks. Są to nazwiska, które przez wiele lat przewijały się przez historię Fairport Convention.
Z piosenkami Boba Dylana zawartymi na „Unhalfbricking” wiąże się ciekawa historia. Zespół został zaproszony przez londyńskiego wydawcę Dylana do posłuchania kilku piosenek, które nie zmieściły się na wydany w 1965 roku album „The Times They Are A-Changing”. Do pomysłu nagrania kilku z nich zapalił się przede wszystkim Ashley Hutchings, któremu spodobała się dziwna natura tych kompozycji. Muzycy postanowili do utworów Dylana podejść po swojemu i wkrótce na brytyjskich listach przebojów zagościła piosenka „Si Tu Dois Partir”, francuskojęzyczna wersja utworu „If You Gotta Go, Go Now”. Innym dylanowskim przebojem z „Unhalfbricking” jest „Percy’s Song”, przez lata wykonywana przez zespół na koncertach.
Pod nazwą The Mountain Goats kryje się grupa dowodzona przez amerykańskiego barda Johna Darnielle’a. W różnych wcieleniach tego projektu John zapraszał rozmaitych muzyków do wspólnego grania, najczęściej jednak współpracował z multiinstrumentalistą Peterem Hughesem, jednak „All Hail West Texas” jest płytą, którą Darnielle nagrał samodzielnie.
Nagrania zarejestrowane zostały amatorską metodą, słychać tu właściwie tylko gitarę i wokal. A jednak po drugiej stronie Atlantyku album „All Hail West Texas” uważany jest za płytę kultową. Piosenki takie jak „The Best Ever Death Metal Band in Denton” czy „Jenny”, stały się koncertowymi przebojami.
The Mountain Goats to projekt, który przysporzył sporo kłopotów krytykom. Piosenki są z gruntu folkowe, na tej płycie wykonane w typowo dylanowskiej manierze (choć na szczęście bez niezrozumiałego mormolenia pod nosem, typowego dla Króla Śpiewających Poetów), a jednak równocześnie bardzo rockowe – zarówno w ekspresji, jak i w pewnych koncepcjach filozoficznych, zawartych w tekstach. Być może dlatego część recenzentów plasuje nagrania The Mountain Goats w szufladce z szyldem „Lo-Fi”. Sporo w tym racji jeżeli popatrzymy na stronę wykonawczą, jednak nijak nie opisuje to piosenek i ich stylistyki.
„All Hail West Texas” to koncept-album, który opiewa rzeczywiste miejsca, osoby i zdarzenia związane z Teksasem. Darnielle podczas realizacji nagrań zawartych na tym krążku zarejestrował ponoć znacznie więcej piosenek, z zamiarem późniejszego ich wykonania, jednak po jakimś czasie je skasował. Słuchając tego co znalazło się na płycie trzeba stwierdzić, że szkoda nawet tych odrzutów. Te kiepsko nagrane piosenki to prawdziwe diamenty.
Włoska grupa Boghes de Bagamundos określa swoją muzykę jako „post folk”, w rzeczywistości jest to po prostu brawurowo zagrany folk-rock. Ostry, ale dobrze osadzony we włoskiej scenie. Z polskiego punktu widzenia bardzo oryginalny, ale kiedy już się pozna kilka tamtejszych kapel, to okaże się, że istnieje cała scena takiego grania. Nie zmienia to faktu, że muzyka Boghes de Bagamundos jest ciekawa, a przede wszystkim szczera i autentyczna.
O sile tego albumu stanowią utwory odstające nieco od włoskich brzmień, takie jak psycho-folkowy hymn „Folk?!?”, ballada „Nuvole”, nawiązujący do muzyki klasycznej „Passeggiando nel Boschett”, orientalnie brzmiący „Griot”, czy nawiązujący do skandynawskich klimatów „La Fine del Mondo”.
Nieco bardziej typowe piosenki („Isola del Vento”, „Normalmente Strani”, „Nient’Altro che Fede”) również brzmią zachęcająco, choć mniej ciekawie.
Boghes de Bagamundos potrafią też czasem nawiązać do celtyckiego folk-rocka. Robią to po swojemu, choćby w „Diario di Viaggio” czy „Poeta Guerriero”. Brzmi to ciekawie, choć nastrój psuje nieco galopująca bez sensu gitara.
Ogólne wrażenie po obcowaniu z tą płytą pozostaje jednak bardzo pozytywne, zwłaszcza jeżeli nie słyszało się wielu włoskich kapel folk-rockowych. Ned Ludd czy Folkabbestia są pewnie bardziej popularnymi zespołami, ale myślę, że z każdą kolejną płytą Boghes de Bagamundos bliżsi będą ideałowi.
Album „Anywhere But Home” nosi zgrabny podtytuł „Tales of Sailor’s Life” – i rzeczywiście większość zawartych tu utworów kręci się wokół tematyki okołomorskiej.
The Porters to niemiecka grupa punk-folkowa, która korzeni swojej muzyki dopatruje się w brzmieniach zarówno zespołu The Pogues (znalazł się tu nawet cover ich balangowej „Fiesty”), jak i współczesnych kapel punkowych czerpiących z nurtu celtyckiego. Dropkick Murphy’s czy Flogging Molly to nazwy, które kojarzą się z ich graniem od pierwszych taktów. Nic dziwnego, w końcu The Porters to folkowy side-project muzyków punkowej grupy 4 Promille.
Album „Anywhere But Home” zdecydowanie różni się od debiutanckiego „A Tribute To Arthur Guinness”, wydanego w 2002 roku. Na debiucie sporo było coverów i utworów tradycyjnych. Na drugiej płycie grają już dwanaście własnych piosenek.
Nazwa „The Porters” zobowiązuje zespół do granie muzyki nadającej się do piwnych imprez. Napisane przez członków grupy kawałki świetnie się do tego nadają. Niekiedy okazuje się nawet, że melodyjny punk jest tylko przykrywką dla utworów w których folkowa nuta jest mocno ukryta („Lady Whiskey”, „Too Many Pints Of Guinness” i „We Call It Punk”). Dominują jednak utwory folkowe zagrane na ostro. Najciekawiej brzmią te, w których pobrzmiewają melodie kojarzące się z ostrzej zagranymi kompozycjami The Pogues (wśród nich są choćby: „The Legend Of The Lost 47 Sons”, „A Leak In My Heart”, „Going Nowhere”, „The Wings Of A Swallow”). Czasem przyplącze sie tu nawet jakaś ballada („Crying In My Beer”, „Cheating At Solitaire” i „Bantry Bay Boozer”), dominują jednak żywsze klimaty.
Niemieccy muzycy musieli sporo godzin spędzić przy muzyce zespołu Shane’a MacGowana, gdyż wiele ich kompozycji pasowałoby na kolejne albumy tej klasycznej kapeli. Jako że są to w większości autorskie utwory, to na pewno warto ich posłuchać.
Gdy widzę nazwiska takie jak John Renbourn i Jacqui McShee, to przed oczyma staje mi momentalnie klasyczna nazwa: Pentangle. Album „Maid In Bedlam” nie jest co prawda krążkiem tej słynnej psycho-folkowej grupy, został zarejestrowany po rozpadzie tej formacji i Johna i Jacqui wspierają tu inni muzycy: Tony Roberts, Sue Draheim (swego czasu współpracująca z Richardem Thompsonem, obecnie wsierająca folkową grupę Golden Bough i folk-rockowy zespół Tempest Liefa Sorbye) i Keshav Sathe (muzyk z Bombaju, współpracujący głównie z jazzmanami, członek jednego ze składów Pentangle).
Sięgając po angielskie utwory ludowe i odrobinkę muzyki dawnej Renbourn wykonał podobną robotę, jak w przypadku swoich dawniejszych nagrań, m.in. tych z Bertem Janschem. Odrobina jazzu, świetne motywy perkusyjne (tabla!) i bardzo dobra dyspozycja głosowa wokalistki, to niewątpliwe atuty tej płyty.
„Maid In Bedlam” mógłby być jednym z najlepszych albumów Pentangle, częśc z tych utworów zreformowany zespół pod przewodnictwem Jacqui (jako Jacqui McShee’s Pentangle) grywa z resztą czasem na koncertach.
