Drugi album celtyckich rockowców z Emish zaczyna się od żywiołowej pieśni „One More Round”. Pasowałaby ona do nowofunlandzkich zespołów pokroju Great Big Sea, jednak tym razem mamy do czynienia z kapelą z okolic Nowego Jorku. Poza tym jednak brzmienie mają wybitnie kanadyjskie. Szkoda tylko, że czasem w tej żywiołowości trudno znaleźć jakikolwiek sens. Wciąż nie wiem dlaczego co druga młoda kapela musi nagrywać nową, zwykle mocno przyspieszoną wersję „Foggy Dew”, „Leaving of Liverpool” czy „Whiskey in the Jar”. Ostatnia z tych piosenek jest tu nawet zagrana w średnim tempie, ale nie o to chodzi. Wolałbym zdecydowanie więcej autorskich utworów, a jeżeli już miałyby być standardy, to przynajmniej nieco mniej ograne. Tak jest choćby w przypadku „Haul Away Joe”, szanty, która wyszła zespołowi całkiem dobrze, oraz ballady „Black is the Colour”, która niespodziewanie pozostała balladą.
Wśród własnych piosenek zespołu wyróżniłbym utwory takie jak „Sentinel” (dobra kompozycja, nie tylko jak na folkowe standardy), „My Darlin, My Angel” (z tym utworem mogliby podbić Nashville), „Guns and Pride” (nieco w manierze R.E.M) i niepokojące „Without Fear of Love”.
Emish to już zespół od jakiegoś czasu grający, więc nie ma mowy o wpadkach. Szkoda tylko, że wciąż brakuje im odrobinę pewności siebie.

Taclem