Album nosi podtytuł „Świętowanie zimowego przesilenia” i jest to opis dość trafny. Są tu piosenki – głównie angielskie, ale nie tylko – zarówno tradycyjne, jak i współczesne, jest odrobina poezji i sporo dobrej muzyki. Główną postacią tria jest pochodząca z St. Louis Jessica Radcliffe, poetka, piosenkarka, lecz również aktywna badaczka tajemnic pogaństwa. W sumie dziwię się nieco, że nie jest to jej solowa płyta, ale rozumiem, że cała trójka wspomnianych wykonawców miała wpływ na proces twórczy. Na płycie pojawia się też kilkoro innych muzyków, ale to widocznie tylko zaproszeni goście.
Bardzo lubię płyty, na których pojawia się Martin Simpson. Jego gra udowadnia, że można grać leciutko, bardzo spokojnie, a jednocześnie szalenie ciekawie.
Jessica, oprócz śpiewania, recytuje na płycie wiersze. Urozmaica to kompozycję albumu i prowadza nastrój charakterystyczny dla opowieści przy ognisku, przeplatanych muzyką.
Z kolei Lisa Ekstrom jest na tej płycie osobą, która odpowiada za dopięcie wszystkiego instrumentalnie (czyni to swoimi pięknymi partiami fletów), oraz urozmaicenie wokalne. Dzięki dwóm żeńskim wokalom płyta wypada dużo ciekawiej.
Spodziewałem się (chyba nawet nieświadomie) muzyki bardziej celtyckiej, a dostałem łagodną mieszankę brytyjskiej tradycji ze współczesnymi aranżami. Ta współczesność też nie jest taka nachalna, bo tego typu rzeczy, choć inaczej grali już Bert Jansh i John Renbourn.
Płyta mimo swojego bardzo spokojnego charakteru jest bardzo ciekawa. Warto poszukać i przesłuchać samemu.
Page 172 of 285
Trzecia płyta kanadyjskich The Ecclestons, to przede wszystkim zbiór celtyckich hitów. Może to nieco dziwić, gdyż wcześniejsze albumy zawierają nieco mniej znany repertuar. Dlaczego tym razem postawiono na dobrze znane utwory? Postaramy się znaleźć na to pytanie odpowiedź.
Album zaczyna jeden z największych standardów wśród irlandzkich piosenek ludowych – „Rocky Road to Dublin” – zaśpiewanego jednak a cappella (no, może z towarzyszeniem bodhranu) przez Coleen Eccleston, przez co piosenka ta nabiera zupełnie innego, surowszego charakteru. Podobnie jest ze wszystkimi standardami. Na pierwszy rzut oka to te same piosenki, ale mają w sobie jakąś taką nową nutę, która sprawia, że słucha sięich z wielką przyjemnością. Czyżby jednak powiedzenie „rejsowego” Mamonia, że ludzie lubią to, co już znają miało tu zastosowanie? The Ecclestons grają pewnie często dla lokalnej publiczności, która zna te standardy z koncertowych wersji. Podejrzewam więc, że to głównie prezen dla nich. Istnieje też możliwość, którą wysnuł mój współpracownik (pozdrawiam Casha), że po prostu dojrzeli do zmierzenia się z klasycznym repertuarem.
Mniej znanym utworem jest tu „Island Man” – kompozycja Mike`a Scotta, lidera The Waterboys. Trzeba przyznać, że The Ecclestons nadali jej świetne, folkowe szlify.
Czy to źle, że doświadczony zespół sięga po utwory, które zwykle są domeną debiutantów? Chyba nie, bo dzięki ciekawszym, bardziej może przemyślanym aranżacjom, nie czuje się zmęczenia słuchając ich po raz kolejny.
Zespół, który zarejestrował ta płytę pochodzi z Włoch. Majestatyczne brzmienie bębnów i dudy, to podstawowy atut, lub – jak kto woli – mankament Barbarian Pipe Band. Jak przystało na zespół dudziarski, mają w składzie aż trójkę dudziarzy. Jednak zamiast – jak w szkockich pipe bandach – uzupełniać ten skład bębnem basowym i werblem, dodali aż czworo bębniarzy, walących w duże bębny. Daje to niesamowity, iście barbarzyński efekt.
Występy Barbarian Pipe Band zwykle okraszone są pokazami z połykaczami ognia, zaś sam zespół występuje w strojach, mających imitować średniowieczne. W sumie bliżej im raczej do klimatów z „Conana Barbarzyńcy”, ale to właśnie świetnie współgra z ich muzyką.
Na płycie znalazły się utwory śródziemnomorskie, szkockie i… barbarzyńskie. Tak je przynajmniej opisano.
Bonusem jest tu remix, nie spodziewajcie się jednak techno. Owszem, tempo beatów może się z tym nurtem kojarzyć, ale wykorzystano sample żywych bębnów zespołu.
Polecam jako ciekawostkę, zwłaszcza miłośnikom dud.
Sami zainteresowani nazywają swoją współpracę „zderzeniem dwóch komet”. Zespół Ryczące Dwudziestki od wielu lat pracuje na renomę najlepszej grupy wokalnej na scenie szantowej, zaś Shannon to kapela poszukująca coraz to nowych środków ekspresji.
Tym razem połączenie silnych, męskich wokali i ostrej, folk-rockowej muzyki daje efekt, który potrafi zaskoczyć. Na tej płycie mamy tylko trzy utwory, jeden z nich o korzeniach szkockich, drugi irlandzki, zaś trzeci bretoński. Jest to swoista wizytówka muzyczna Projektu. Pokazują jednak zarówno możliwości wokalne, jak i zdolności i warsztat instrumentalistów.
„Łowy” zaczynają się od mocnego wejścia perkusji, ostrego basu, zaraz potem wchodzą wokale. Mimo, że sporo tu się dzieje, nie tracimy poczucia, że wszystko jest tu pod kontrolą. Słowem, praca projektu opłaciła się.
„Tri Martolod”, to coś na kształt przeboju obu grup, ponieważ wykonują go osobno od jakiegoś czasu (choć Shannoni raczej w oryginale). To jedna z pierwszych melodii nad którymi zespoły pracowały razem. Efekt jest – jak dla mnie – porywający.
„Nie pamiętam”, to utwór który powinni znać miłośnicy zespołów Clannad i Capercaillie, gdyż to najbardziej znani wykonawcy oryginalnej wersji. Wersja z płyty Ryczące-Shannon jest zdecydowanie bardziej rockowa, choć pomysł na zaśpiewanie solówki instrumentalnej przez wokalistów, to z kolei ukłon w stronę sympatyków wokalnych możliwości Dwudziestek.
Projekt jest odważny, jako że oba środowiska, które wychowały te dwie grupy, są dość hermetyczne. Sam pomysł w ciekawy sposób przełamuje schematy, które od lat dzielą miłośników muzyki folkowej i szant. Być może dzięki takiej płycie poszerzą oni swoje horyzonty.
Muzycy zapewniają, że na trzech utworach się nie skończy. Pozostaje więc czekać na całą płytę, a w międzyczasie zobaczyć jeden z ich żywiołowych koncertów.
Pierwsza kaseta zespołu Perły i Łotry Szanghaju, wydana w 1995 roku była dla mnie nie lada ciekawostką. Co prawda pieśni morskie wykonywane a cappella nie były dla mnie niczym nowym, ale pomysł na wykonanie części z nich jako żywo przypominał inną śląską grupę – Ryczące Dwudziestki. Polska jest chyba jedynym krajem, gdzie szanty śpiewa się w taki sposób rozkładając głosy. Dziś takich zespołów jest sporo i zdominowały one scenę tzw. „szanty klasycznej” (według mnie raczej „neoklasycznej”), jednak w 1995 roku to, co prezentowała owa grupa było dość ciekawe.
Od wspomnianych tu już Ryczących zespół Perły i Łotry Szanghaju różnił się przede wszystkim bardziej celtyckimi wpływami. Już na wstępie piękna pieśń o łodzi Fionna („Baidin Pheilimi”) zdradza proirlandzkie zamiłowania. Później okazuje się, że sporo na tej kasecie inspiracji szantą bretońską. „Z portu wyszliśmy”, czy „Trzej Żeglarze”, to przykłady takich właśnie pieśni. Nie zabrakło też odrobiny klasyki, stąd wśród utworów takie tytuły, jak „Essequibo River”, „Nancy Whisky” czy „Ranzo Ray”.
Jak na ówczesne czasy i debiut, to bardzo ciekawa pozycja. Gdyby jednak wydano ją dziś, pewnie nie obroniłaby się tak dobrze. Materiał nie jest za dobrze nagrany, a i niektórym aranżacjom po prostu brakuje szlifu.
Kolejna płyta lubelskiej Orkiestry św. Mikołaja przynosi nam nowe oblicze zespołu. Czy aby jednak na pewno nowe? Owszem, Elżbieta Rojek jest nową wokalistką, choć przecież przez jakiś czas już z zespołem pracowała.
Również wiersze Wandy Czubernetowej, gaździny z Raby Wyżnej, to nowy element. „O miłości przy grabieniu siana”, to program niemal w całości złożony z jej wierszy i ludowej muzyki z różnych stron Wschodniej Europy. Wiersze te są jednak tak autentycznie ludowe, że od typowo tradycyjnych tekstów różnią się właściwie tylko tym, że nie są anonimowe.
Orkiestrze zarzucano często, że łączą ludowe melodia z jednego krańca Słowiańszczyzny z tekstami z zupełnie innego. Teraz nie dość, że w kilku utworach wciąż tak robią, to jeszcze dodali sporą część współczesnych liryków. Szczerze mówiąc podziwiam taką konsekwencję, bo znaczy to, że zespołowi podoba się raz obrana droga i za daleko z niej nie odchodzą. Według mnie to bardzo dobry wybór.
Płyta ta potwierdza powyższą tezę. Zebrano tu świetne, bardzo różnorodne melodie, całość ma jednak dość spójny klimat. Podejrzewam, że takie piosenki, jak „O miłości pisanie przy grabieniu siana”, „Ballada o Henryku zbójniku” i „* * * Byłeś mój” staną się za jakiś czas orkiestrową klasyką w wersjach koncertowych.
Podobają mi się też weselsze nuty i bardziej żartobliwe utwory, takie, jak „Matka Diebła”, czy „Zielna”.
Kupiłem tą płytę podczas podróży do Krakowa. Tak się złożyło, że niemal prosto ze sklepu udałem się do sympatycznej herbaciarni, na jednej z krakowskich uliczek. Sympatyczna pani prowadząca ten przybytek pozwoliła na odtworzenie krążka i przy filiżance gorącego napoju mogłem się delektować płynącymi z głośników dźwiękami.
O tym, że będzie nieźle przekonał mnie przede wszystkim udział w projekcie „Tylko Dylan” zespołu VooVoo, oraz świetne przyjęcie jakie zgotowano koncertom, które poprzedziły wydanie tejże płyty.
Dzięki świetnym wokalom Martyny Jakubowicz mamy tu do czynienia z albumem, przy którym nie raz można się „zawiesić” i dać wciągnąć do pełnego marzeń świata tej płyty. Jednak to aranżacjom muzycznym zawdzięczamy, że nogi same zaczynają wystukiwać rytm. We wspomnianej wyżej herbaciarni wszyscy, którzy wchodzili do środka podczas gdy słuchaliśmy albumu „Tylko Dylan”, mimowolnie poddawali się miękkim rytmom i zaczynali się kołysać.
Jeśli dodamy do tego sprawnie przetłumaczone teksty i obecną gdzieś w tle magię Boba Dylana, to dojdziemy do wniosku, że nagranie tej płyty, to rzeczywiście doskonały pomysł.
Minęły już czasy, kiedy Icewagon Flu można było nazwać po prostu zespołem folk-rockowym o celtyckich korzeniach. Owszem, korzenie dalej są, ale obecnie bliżej im do amerykańskiego folk-rocka, podbarwionego alternatywnym country, niż do klimatów z irlandzkich pubów.
Nowa EP-ka Amerykanów, to kolejny krok w stronę osadzonego w tradycji rocka. Cztery piosenki (jedna w dwóch wersjach) prezentują zespół w dobrej formie, tyle tylko, że za jakiś czas może się okazać, że odeszli już za daleko od folkowych dźwięków. Póki co jednak folkowych elementów wystarczy, by o tej płycie u nas napisać.
Faktem jednak jest, że lepiej odbiorą tą epkę miłośnicy naszego rodzimego VooVoo, niż bardziej etnicznych dźwięków.
Projekt Faerd tworzy piątka muzyków z Wysp Owczych i okolic. Są to: gitarzysta z Anglii – Ian Carr, akordeonistka z Anglii – Karen Tweed, skrzypek z Faroe – Peter Urhbrand, wokalistka z Faroe – Nanna Luders i saksofonista z Danii Eskil Romme.
Zawartość płyty prawdopodobnie trafiłaby u nas na półkę z… szantami. Generalnie pieśni, które się tu znajdują, podobnie jak tańce, można zaliczyć do tzw. morskiego folku. No ale jakiż to miałby być folk, skoro pochodzi z wysp?
Podczas pracy nad płytą muzycy Faerd wykorzystali m.in. wydany w 1923 roku zbiór „Farerskie melodie i duńskie ballady heroiczne”.
Album to doskonały przykład prężnego działania wytwórni TUTL. Międzynarodowy skład artystów i jeden cel – popularyzacja kultury farerskiej. Podziwiam ludzi odpowiedzialnych za to wydawnictwo.
Muzycznie mamy tu do czynienia z ciekawie zaarażowanymi utworami folkowymi, z lekką jazzową nutką, którą wprowadza saksofon.
Ciekawostką na płycie jest jedyny autorski utwór – „Davy” – napisany przez Eskila Romme. Poświęcono go pamięci Davy`ego Steele`a, muzyka ze szkockich Szetlandów.
„Meoan Vit Naerkast Joroini” to mój pierwszy kontakt z zespołem Enekk, jedną z bardziej znnaych kapel farerskich.
Scena folkowa z Wysp Owczych zdumiewa mnie swoją różnorodnością i dojrzałością. Enekk to zespół łączący elementy etniczne z jazzem. Całą płyta jest bardzo spokojna, można powiedzieć, że wręcz melancholijna.
Album ten z jednej strony może się spodobać miłośnikom muzycznego minimalizmu – sporo tu leniwych brzmień. Z drugiej zaś folkowcy zapewne doszukają się całej masy wpływów muzyki farerskiej, a nawet wpływów duńskich i szwedzkich. Dla jazzmanów niewątpliwą gratką bedzie smak z jakim nagrano „Meoan Vit Naerkast Joroini”.
Członkowie Enekk, to nie tylko zdolni instrumentaliści, ale również ambitni aranżerzy. Jeśli nie boicie się muzyki, która często określana jest jako „crossover” – spróbujcie.
