Miesiąc: Listopad 2006 (Page 3 of 4)

Muzicka

Zespół powstał w 1990 roku w Bratysławie, w swojej twórczości stara się zgłębić muzykę różnych regiopnów Słowacji, zachować koloryt pierwotnej wersji. Mówią o sobie: „Kim jesteśmy? – Pasjonatami własnej muzyki tradycyjnej; staramy się ją jak najlepiej i jak najwięcej grać: dla publiczności, przyjaciół i własnej przyjemności. Muzyka rodziła się przez wieki zawsze towarzysząc codziennym emocjom. Od chrzcin do pogrzebu – to przestrzeń, w jakiej powstawała opisując najgłębsze ludzkie troski i radości. Staramy się zachować jej „ducha”; grając z pełnym zaangażowaniem do tańca i do „słuchu” wierzymy, że jest w tym właśnie sposób, by przetrwała”.

Tomas Brunovky – prym, I skrzypce
Ladislav Fekete – II skrzypce
Martin Brunovsky – altówka
Ludovit Kovacik – basy

(Info za www.rozstaje.pl)

Esma Redzepova

Esma Redzepova urodziła się 8 sierpnia 1943r. w Suto Orizari, wiosce gdzie Emir Kusturica kręcił „Czas Cyganów”. Pochodzenie społeczna ma dość niewyszukane, jej ojciec zarabiał na życie imając się różnych zajęć, śpiewał, grał, był portirerem, i… czyszcibutem. Zaznała jako dziecko biedy, ale i prześladowań na tle rasowym – matka była Turczynką, Muzełmanką a ojciec serbskim Katolikiem. W jej domu zawsze było dużo muzyki, którą wprost nasiąkła. Już jako mała dziewczynka wykazywała się dużym talentem wokalnym, ale czy to dziwne dla dziecka cygańskiego? Później z resztą na pytania dziennikarzy ile dla niej znaczy śpiewanie odpowiadała: „Śpiewanie jest dla mnie jak chleb, jak słońce, jak woda, nie da się bez nich żyć”.
Po raz pierwszy przez słuchaczy została zauważona, gdy miała 11 lat; dwa lata później wygrała konkurs muzyczny organizowany przez lokalną rozgłośnię w Skopje i dzięki temu znalazł się rok później na konkursie młodych talentów, na którym dostrzegł ją kompozytor Stevo Teodosievski. Jej kariera ruszyła z kopyta, w 1961r. Esma zanotowała pierwszy występ w telewizji, zaczęła nagrywać piosenki do filmów, a także „bawić się w aktorstwo” (min. wzięła udział w „Sing Macedonia” – filmie dokumentalnym). Publiczność międzynarodowa zaczęła się nią interesować po koncercie w hali Olympia w Paryżu w 1966r.
W 1968r. Rodzepova zmieniła stan cywilny, wychodząc za… Stevo Teodosievskiego. Życie muzyków bywa burzliwe, bo to ludzie pełni namiętności, a w tym przypadku do czynienia mamy chyba z przewrotnością losu, bo małżeństwo przetrwała dokładnie jeden tydzień. Owa niezwykła para założyła wspólnie zespół „Esma Ensemble Teodosievski”, z którym zjeździli chyba cały świat, koncertując i w wielkich salach koncertowych światowych metropolii (Nowy Jork, Sydney, Londyn, Paryż, Wiedeń) i w małych wioskach zagubionych w świecie (Kuwejt, Indie, Pakistan, Meksyk). Grali i dla sławnych i bogatych jak i dla biednych, często angażowali się w koncerty charytatywne. Ich zespól grał głównie muzykę macedońskich cyganów, ale usłyszeć w ich graniu można było nuty z całych Bałkan, a także pobrzmiewające odległym echem dźwięki z Indii, Hiszpanii czy Iranu.
Esma zaczęła żyćw dostatku i jej życie w niczym chyba nie przypominało ubogiego dzieciństwa, ale nigdy nie zapomniała skąd pochodzi i jak ciężko jest biednemu dziecku na świecie. Czterdziestu siedmiu cygańskim sierotom, zapewniła wikt, opierunek i solidne wykształcenie, niektórzy z jej wychowanków zostali muzykami i razem a nią jeżdżą po świecie (np. Medo Chun grający na klarnecie). Dodatkowo piątkę kolejnych sierot przyjęła pod swój dach i je wychowała; nigdy nie dane jej było powić własnego potomka. Razem z Teodeosievskim założyli szkołę muzyczną w swoim domu. Działalność muzyczno-edukacyjną kontynuowała po śmierci Steva w 1997r.
W Macedonii mówi się o niej „Królowa Cyganów”, po raz pierwsze to określenie nadano Redzepovej na Pierwszym Światowym Festiwalu Muzyki Romskiej w Indiach w 1976r.; oraz… „nasza druga Matka Teresa”. Sama jest jedną wielką „instytucją charytatywną”. Wspiera Gypsy World Organisation, Macedonian and World LIONS Organisation , około pięćdziesięciu pozarządowych organizacji humanitarnych, feministycznych, pokojowych i działających na rzecz tolerancji. Została obdarzona nagrodą UNICEF oraz mianowana do Pokojowej Nagrody Nobla w 2002r. mówiła wówczas: „Daj Boże. Gdyby to się przydarzyło, byłaby to wówczas nagroda dla całych Bałkan, a nie tylko dla mnie”.
W swojej długiej muzycznej karierze dała około 15000 koncertów, z czego 2000 to koncerty charytatywne, o swojej kondycji przy tak intensywnym trybie życia (np. w 2001r. dała 240 koncertów) mawia: „Śpiewam dobrze, bo trzymam się dobrze, nie palę, nie piję. Mam dobre geny jak cała moja rodzina”. Dwa jej wydawnictwa zyskały miano platynowych płyt, 8 złotych i 8 srebrnych. Wydała 108 singli, 20 albumów, 32 kasety. Typowe instrumenty jej towarzyszące to skrzypce, akordeon i klarnet. Do największych romskich muzyków zalicza Lilianę Petrovic, Vidę Pavlovic i Muharema Serbezovskiego.
I jeszcze jeden cytat na zakończenie: „Smutno mi, że do tej pory nie pojawiła się moja następczyni. Romskie dziewczyny słabo śpiewaja, ale nie dlatego, że mają słabe głos. Wstają rano (…) i bawią się w śpiewanie myląc tę zabawę z poważną profesją”.

Monika Kuś

Matragona „Trans Silvaticus”

To moje pierwsze spotkanie z muzyką Matragony, wcześniej nie trafiłem ani na ich koncerty, ani na inne nagrania. Sam siebie teraz ganię za własny brak zorganizowania, bo tak niesamowita muzyka mogła być obecna w moim życiu już od dawna, a ja sam nieświadomie się jej pozbawiałem.
„Trans Silvaticus” nie jest płytą, którą można jednoznacznie określić jako folk. To muzyka… no właśnie, jaka? Matragona to na tym albumie prawdziwa orkiestra. Są momenty, kiedy zaprezentowane kompozycje brzmią jak muzyka do jakiegoś tajemniczego filmu. Innym zaś razem znajdujemy tu niemal ambientowe pasaże. Trudno jednoznacznie sklasyfikować takie granie i chyba nie ma takiej potrzeby, liczy się siła tkwiąca w muzyce. A tej Matragonie nie brakuje.
Większość repertuaru stanowią kompozycje autorskie, w których grupa czuje się najpewniej. Nawet tam, gdzie utwory są zapożyczone z tradycji, dzieła tego zespołu brzmi bardzo spójnie.
Jedno, co niewątpliwie rzuca się u uszy, to fakt, że skoro muzycy nazywają swoją ekipę Orkiestrą Jednej Góry, to coś w tym jest. Etno-jazzowe elementy wciąż pojawiają się w oprawie, która kojarzy się z prawdziwą orkiestrą. To sprawia, że Matragona jest grupą wyjątkową. Malują piękne muzyczne pejzaże i pozostaje mieć nadzieje, że ta działająca na wyobraźnię muzyka będzie mogła jeszcze długo rozbrzmiewać.

Taclem

Limpopo „Unplugged”

Akustyczna płyta grupy Limpopo przynosi nam znacznie ciekawsze oblicze grupy. Nieco mniej tu kabaretu, a więcej rzetelnie wykonanego folku. Po przesłuchaniu jej stwierdzam, że mogliby nagrywać same akustyczne krążki. Dzięki takiej konwencji, album odarto nieco z jarmarczności wcześniejszych produkcji.
Rosyjski folk został tu połączony z bardzo różnymi dźwiękami, ale nieodmiennie brzmi ciekawie. Widać, że ekipa dowodzona przez Iwana Kramowa potrafi sobie poradzić z graniem, śpiewaniem i masą rozmaitych pomysłów.
Większość piosenek to utwory współczesne. Można więc powiedzieć, że mamy tu do czynienia z rzetelnie zagraną płytą z gatunku world music, nawiązującą w głównej mierze do tradycyjnych brzmień rosyjskich.

Taclem

Limpopo „Rybalochka”

Nie sądziłem, że taka kapela jak Limpopo może grać w Stanach od tylu lat. Tymczasem zespół założony przez Igora Kramowa powstał w Moskwie w 1986 roku, a po emigracji dwóch podstawowych członków (Igora i Juriego Fedorko) do Stanów Zjednoczonych, w 1991 roku odnowił się za Wielką Wodą.
Album „Rybalochka” to piąta, najnowsza jak dotąd pozycja w ich dyskografii. Folk-rockowe piosenki, łączące muzykę rosyjską z różnymi innymi gatunkami (ska, blues, jazz, disco) podano na sposób komediowy, co doskonale pasuje do image`u zespołu. Zabawne są też teksty, pisane oczywiście po rosyjsku. Nieco kiczowatego blichtru, który słychać w aranżacjach, czasem przywodzących na myśl remizę, jeszcze pogłębia humorystyczny nastrój.
Wokal Igora Kramowa można uznać za ciekawe połączenie tubalnego brzmienia Louisa Armstronga z nasączonym słowiańską gorzałką głosem Wysockiego. Niestety, często ginie pod naporem instrumentów. Z tego co wiem, grupa ma jednak w swojej dyskografii album „Unplugged”. Myślę, że może się on okazać ich najlepszym krążkiem. Jednak, póki co, słucham sobie „Rybalochki”, która błądzi między sacrum rosyjskiej pieśni a profanum dyskoteki. I mimo, że z artystycznego punktu widzenia takie połączenie jest dość karkołomne, to słucha się tego całkiem miło.

Taclem

Kerosene Kondors „New American Standards”

Tytuł płyty właściwie powinien powiedzieć nam wszystko – „New American Standards”. Winniśmy więc mieć do czynienia z kawałkami zagranymi tak, że zdawałoby się, że są starymi utworami, a w rzeczywistości byłyby to nowe, udane stylizacje. Po części tak jest, ale tylko po części.
„New American Standards” to przede wszystkim płyta dość zabawna, warto więc podejść z przymrużeniem oka również do samego tytułu. Jest tu bowiem sporo zabawnego folku, country, bluesa czy nawet jazzu, ale nie ma nadętej formuły z jaką często wykonuje się standardy. No ale nie dałoby się chyba na poważnie wykonać otwierającego płytę ragtime`a.
Mimo pojawiającej się stylizacji na klasykę, rozedrgane dźwięki, a czasem po prostu nowocześniejsze brzmienia sprawiają, że szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że Kerosene Kondors jest zespołem sympatyzującym z nurtem alternative country.
Jako, że sporo tu długich piosenek, członkowie zespołu postanowili poprzetykać je swawolnymi kompozycjami instrumentalnymi. Mają one oddawać klimat starej kantyny i tak rzeczywiście jest.

Taclem

Habbadám „Demo 2005”

Tradycyjne skrzypcowe granie, kojarzące się ze szwedzkim stylem, to początek tej czteroutworowej płytki. Wesołe brzmienia smyczków wsparte delikatną gitarą i saksofonem sopranowym, to pierwsza z prezentacji duńskiej grupy Habbadám.
Drugi utwór przenosi nas w rejony muzyki irlandzkiej. Jest bardziej eteryczny, lekki i równie ładnie zagrany jak poprzedni. Wrażenia takie potęgują kunsztowne partie fletu. W drugiej części przechodzi w bardziej skoczne, taneczne granie, ale wciąż w podobnym klimacie.
Trzeci utwór, mimo ludowych korzeni, swoją aranżacją nawiązuje najbardziej do muzyki klasycznej. Druga część przynosi jednak zwrot i znów jesteśmy w kręgu muzyki folkowej o wyraźnie tanecznym przeznaczeniu.
Ostatni z utworów zaczyna się od lekkiego grania na flecie. Ten kawałek pozostaje już w swoim klimacie do końca.

Rafał Chojnacki

Celtic Hangover „Drink Up”

Dobrze wspominana przeze mnie płyta „Run Away” grupy Celtic Hangover ma swojego następcę. Ów album wydaje się jednak krokiem uczynionym wstecz. Celowo piszę „wydaje się”, a nie „jest” – wrażenie to bowiem mija.
O sile „Run Away” świadczyły autorskie kompozycje, których tu jest niewiele. Zespół sięga za to po większą ilość standardów, grając je na swój sposób. Słychać, że sporo pracowali przy tych utworach, jednak wiele smaczków zabija tu jakość nagrania. „Drink Up” jest bowiem płytą koncertową i to należącą do rzadkiego gatunku albumów, które nie są później poprawiane w studio. Brzmienie jest jednak momentami bardzo kiepskie, zwłaszcza, że akustyczny, folk-rockowy dźwięk w wersjach koncertowych przechodzi czasem w bardzo ostre granie. Dla słuchaczy, którym spodobała się płyta „Run Away” krążek „Drink Up” może być czasem nieco szokujący. Spodoba się jednak na pewno miłośnikom żywiołowych kawałków, zwłaszcza, że jest to granie z masą dobrych pomysłów.

Taclem

SigArTyr „Sailing the Seas of Fate”

Projekt SigArTyr ma swoje korzenie w scenie metalowej. Świadczą o tym przeplatające się z akustycznymi gitarami brzmienia gitar elektrycznych. Zimno-falowe brzmienia i wokal, który można scharakteryzować jako „mroźny”, sąsiadują tu z folkowymi melodiami. Nie ma tu co prawda etnicznych instrumentów, ale akustyczne gitary tworzą ciekawy klimat.
Gdybym miał w kilku słowach scharakteryzować muzykę nazwałbym ją „athmospheric-viking-folk-metalem”. Prawda, że ładnie?
Są tu słyszalne pewne inspiracje brzmieniami przypominające takie projekty jak Bathory i Burzum, ale myślę, że dopiero te akustyczne fragmenty pokazują jaki potencjał drzemie w Daemonskaldzie, muzyku odpowiedzialnym za SigArTyr.
Najwięcej zastrzeżeń mam do wokalu, ale cóż, taka już pewnie koncepcja płyty.

Taclem

Segars „Prowadź Wielki Oceanie”

Nowy krążek zespołu takiego jak Segars, to zwykle spora niewiadoma. Wcześniejsze płyty autorskie przynosiły bowiem poszukiwania ekipy w obrębie tzw. `silesian sound shanties`. Niezorientowanym spieszę wytłumaczyć, że chodzi o grupy świadomie lub nieświadomie naśladujące zespół Ryczące Dwudziestki. Wokalna ekwilibrystyka w aranżacjach tradycyjnych pieśni nie zawsze zdaje według mnie egzamin, takich grup jest jednak sporo i nieźle sobie radzą. Jednak poprzedni krążek z udziałem Segarsów i holenderskich Szantymenów zbliżył ich do tradycyjnego śpiewania.
„Prowadź Wielki Oceanie” zaskakuje nas już sam początek. Znana z wykonania grupy Clannad pieśń gaelicka staje się nagle podstawą bardzo przyzwoicie wykonanego utworu „Sztorm”. Chwilę później pojawia się kolejna znana melodia, to „The Sailboat Malarky”, w odróżnieniu od starej wersji Ryczących Dwudziestek tu mamy utwór zaśpiewany w oryginale. Trzeba przyznać, że nawet z wokalnym basem w tle, który często nieco mnie uczula, Segarsom wyszło to ciekawie.
Nieco gorzej podkłady wokalne brzmią w „Flying Cloud”, a szkoda, bo wykonana na melodię „Hog-Eye Man” pieśń sama w sobie brzmi bardzo fajnie. Dużo lepiej sprawdza się ten styl Gulden surowo brzmiącym „Golden Hunter”.
W kawałku „Zdarzenie” pojawia się gitara. Okazuje się, że na tej płycie grupa Segars częściej sięga po instrumenty, pojawiają się nawet skrzypce i flety oraz gitarowe solówki. Tutaj brzmienie zespołu zbliża się w kierunku grupy Mietek Folk, co jest dla mnie niemałym zaskoczeniem.
Trochę gospelowo brzmiący zaśpiew „Wanna Getta Home” sprawia, że wracamy już w rejony, które kojarzą się bardziej ze słuchanym przez nas zespołem. Podobnie jest z „The Ward Line”, które jest jednak znacznie bliżej tradycyjnie brzmiących szant, okraszonych jedynie odrobiną wokalnej aranżacji.
Jeden z najciekawszych utworów na płycie to „Matelot”. Pokazuje on, że bardzo różne melodie są w stanie zainspirować Segarsów. Piękny refren i świetna aranżacja sprawiają, że kawałek ten bardzo szybko wpada w ucho.
Inspiracje idą jeszcze dalej „Have Her Up And Bust Her”, która brzmi momentami niemal jak indiańska pieśń ludowa. Wrażenie to potęguje zaśpiew na wstępie.
Walczyk zatytułowany „Pay Me The Mony Down” to również nieznane mi dotąd oblicze zespołu. Żeby jednak nie odchodzić za daleko otrzymujemy zaraz po tym mocno brzmiące „Drakkary”.
Wieńczący album numer „Wspomnień Szlak”, to typowy „utwór na koniec”. Trzeba przyznać, że zespół dobrze dobrał zakończenie płyty.
Zaskoczenie muzyką Segrasów jest tym razem ze wszech miar pozytywne. Pozostaje więc tylko polecić kontakt z płytą „Prowadź Wielki Oceanie”.

Taclem

Page 3 of 4

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén