Miesiąc: Styczeń 2006 (Page 2 of 3)

Moon Far Away „Belovodie”

Rosyjski neo-folk, inspirowany ludowymi brzmieniami z północy Rosji ma się dobrze. Zespół z Archangielska coraz bardziej zaczyna mi się kojarzyć z formacją Dead Can Dance, z drugiej strony wybitnie rosyjskie inspiracje sprawiają, że muzyka Moon Far Away jest bardzo oryginalna.
Muzyka zawarta na „Belovodie”, to połączenie odrobiny elektroniki z akustycznymi instrumentami i pięknymi wokalizami. Daje to doskonały efekt, tworząc w rezultacie jedną z ciekawszych płyt neo-folkowych.
Kapela ta porusza się głównie po mrocznych obszarach muzyki, dlatego sporo tu brzmień, które podobają się fanom muzyki gotyckiej. W Rosji właśnie w takich kręgach spotyka się zazwyczaj fanów Moon Far Away. Kto wie, może dzięki nim tej kapeli uda się wybić. Już sam fakt, że europejskie wydanie ich albumu jest produkowane we Francji, świadczy o tym, że ktoś uwierzył w tkwiącą tej muzyce siłę. I słusznie, bo „Belovodie” to najlepszy jak dotąd album bardzo dobrej formacji. Absolutnym hitem płyty jest dla mnie kończąca płytę pieśń „Ty Vzoidi Krasno Solnyshko”. Ale właściwie wszystkie utwory są tu bardzo dobre.

Taclem

Mad Dog and Englishmen „Going Down With Alice”

Bracia Glenn i Gary Miller zawsze kojarzyć mi się będą z zespołem The Whisky Priests. Zwłaszcza charakterystyczny wokal tego drugiego jest tu czynnikiem decydującym.
Mad Dogs and Englishmen, to projekt założony przez Millerów z gitarzystą i wokalista Jesephem Porterem, na co dzień muzykiem formacji Blyth Power. Mimo, że Gary i Joseph śpiewają na tej płycie na zmianę, a nawet na zmianę pisali piosenki, to jednak nietrudno stwierdzić (zwłaszcza przy pierwszych słuchaniach), że to coś na kształt albumu akustycznego The Whisky Priests.
Kiedy już wsłuchamy się w tą płytę okazuje się, że to jednak nieco inne granie. Mniej tu pijackich songów, z taką lubością wykonywanych przez rodzimą grupę Millerów.
Grupa Mad Dog and Englishmen koncertowała ostro przez dwa lata, jednak „Going Down With Alice” to ich jedyny album. W 2002 roku projekt się rozwiązał, a muzycy wrócili do swoich, zaniedbanych nieco formacji. Fani The Whisky Priests dziękują pewnie za to Bogu, jednak ja uważam, że taki skok w bok wyszedł im na dobre, gdyż powstał materiał ciekawy, który pokazuje nieco inne możliwości grupy.

Rafał Chojnacki

Larkin „Reckoning”

Druga płyta amerykańskich punk-folkowców z Larkin. Chad Malone i jego ekipa grają ostro, ale nie według najnowszych trendów (wyznaczanych przez takie grupy, jak Flogging Molly, czy Dropkick Murphy`s), ale według klasycznych wzorców (tu kłaniają się takie nazwy, jak The Pogues, czy The Men They Couldn`t Hang).
Nie ma tu mowy o kalkach stylistycznych, Larkin to jednak z tych kapel, które stawiają na własną twórczość. Są tu szybkie pogo-folki („The Day Of Reckoning”, „The Long Open Road”, „Ghost Of Long Gone Days”), piosenki w średnich tempach („Broad Black Brimmer”, „Where The Bones Of Men Lie”) ale nie brakuje też pijackich, pubowych ballad („All Along The River”, „Untitled”). Te ostatnie coraz częściej wydają mi się niemal osobnym tematem. Tylko patrzeć, jak pojawi się kapela, która będzie grała ugrzecznioną wersję punk-folka – opartą właśnie na takich tematach. Póki co są one jednak świetnym urozmaiceniem normalnych płyt. Innym rodzajem urozmaicenia jest w przypadku takich albumów utwór instrumentalny. Co ciekawe „Woody Hornpipe” brzmi tu lekko, niemal jakby pochodził z płyty Fairport Convention.
Mimo, że piosenki opowiadają o tym samym, co zwykle, o kobietach, alkoholu, ciężkim życiu i irlandzkiej rewolucji, to nie znajdziemy tu ani jednej tradycyjnej melodii. Wszystko zostało napisane i zaaranżowane w irlandzkiej konwencji.
Nie ukrywam, że lubię takie płyty, bo zawsze czymś miłym zaskakują. Szkoda, że ekipy grające w Polsce w tym stylu nie dają rady się przebić, podczas gdy za granicą takie granie świeci tryumfy. Póki co więc zamiast kolejnego albumu Emeraldów czy Bumpersów radzę sięgnąć po nową płytę grupy Larkin.

Taclem

Kalis „Kalis”

Holenderską grupę Kalis pamiętają być może bywalcy festiwali szantowych na początku lat 90-tych. Wówczas formacja ta (używająca szyldu Kalis Folk) koncertowała również w Polsce. Obecny skład zespołu (jako Kalis Folk Rock) wciąż koncertuje i nagrywa nowe płyty.
„Kalis” to czwarty album Holendrów, ostatni w ubiegłym wieku. Na płycie tej muzycy zbliżają się do brytyjskich klasyków folk-rocka, takich jak Steeleye Span, czy Albion Band, słychać to choćby w „New York Galls” i „Colonel Robertson”. Zaangażowana politycznie „The world turned upside down” przynosi z kolei skojarzenia z Atillą the Stocbrokerem i jego interpretacją tego utworu.
Ciekawie brzmią piosenki „The Grass” i „Morgen”, będące zaśpiewanymi wierszami Emily Dickinson. Pierwsza jest po angielsku, druga zaś w rodzimym języku muzyków Kalisa, czyli bodajże po fryzyjsku.
Zupełnie inny klimat panuje w piosence „Hey baby, Quoi ca dit”, nawiązującej do stylu cajun. Z kolei ballada Micka Jaggera „Hang on to me Tonight” jeszcze nigdy nie brzmiała tak folkowo, jak na tym albumie.
Niezły album zespołu, na którym wiele osób w Polsce położyło już kreskę. Holendrzy nie pojawiają się u nas, stąd coraz częściej pojawiają się głosy, że już nie grają. Nic bardziej mylnego. Nie tylko grają, ale robią to całkiem nieźle.

Rafał Chojnacki

Ghoultown „Give`em More Rope”

Panie i Panowie, to ciekawa chwila dla wielu z Was, dowiecie się bowiem o istnieniu gatunku, o którym nie słyszeliście. Chodzi tu mianowicie o hellbilly. Cóż to takiego? Najprościej byłoby chyba posłuchać formacji Ghoultown.
Podstawowa inspiracja, jaka rzuca się w oczy, to country. Nie chodzi tu oczywiście o ugrzecznione country, które znamy z radia i telewizji, ale o jego bardziej pierwotne, zadziorne oblicze, które reprezentują tacy artyści, jak wczesny Johnny Cash, czy Marty Robbins. Ich ironiczne, a czasami łobuzerskie piosenki, to punkt wyjścia, do którego muzycy z Teksasu dodali jeszcze coś. Z jednaj strony słychać tu wpływy klasycznego amerykańskiego rockabilly (i jego młodszego kuzyna psychobilly), z drugiej zaś są też elementy gotyckie, objawiające się zarówno w mrocznym brzmieniu, jak i w tematyce utworów. Mamy tu bowiem opowieści łączące świat horroru z westernem. Zadymiona knajpa i grająca w niej kapela co jakiś czas ustępuje miejsca otwartym przestrzeniom, a wyśpiewywane historie mrożą krew w żyłach.
Nie wiem czy taka muzyka się u nas kiedykolwiek przyjmie, ale jesli lubicie rzeczy nietuzinkowe i nie razi was sztuka oparta o odrobinę kiczu, to „Give`em More Rope” może okazać się strzałem w dziesiątkę.

Taclem

In The Labyrinth „Cities and More”

Nie do końca nieoficjalna płyta projektu In The Labyrinth, Brzmi enigmatycznie? Ale to prawda. Album nie jest regularną płytą projektu Petera Lindahla, a czymś na wzór oficjalnego bootlegu. Są tu piosenki z różnych okresów działania projektu, niektóe bardziej folkowe, inne progresywno-rockowe (jak choćby „Cities”).
Płyta nie ma tak przemyślanej i spójnej koncepcji, jak recenzowany niedawno krążek „Dryad”. Są tu jednak utwory o prawdziwie magicznym brzmieniu („Sagarmatha”), pełne ciepła i przestrzeni („Karakoram Waltz”). Są też motywy folk-rockowe, w tym pięknie zaśpiewany „Aya Mumude”.
Mimo odrobiny bałaganu, zarówno stylistycznego, jak i brzmieniowego, jest to płyta, pod którą zespół bez oporu może się podpisać. Nie przynosi ona bowiem żadnego wstydu.

Rafał Chojnacki

Hobbitons „Songs from Middle-earth”

Album sygnowany przez grupę The Hobbitons, to jedna z najbardziej udanych pozycji muzycznych inspirowanych tolkienowskim światem. Rubaszne i pełne humoru wykonania rzeczywiście kojarzą się z małymi, wesołymi hobbitami.
Wiersze Tolkiena i autorska, bardzo folkowa muzyka, to przepis na dobrą płytę. Co ciekawe nawet gdy muzycy sięgają po tematy goblinów są autentyczni. Muzyka brzmi wtedy bardziej dziko. Przy olifantach mamy z kolei do czynienia z ciężkim, bardzo monumentalnym brzmieniem.
Mimo, że to album nagrany przede wszystkim przez fanów i dla fanów, to produkcja nie przynosi nikomu wstydu. Być może stało się tak dlatego, że zamiast typowego w takich projektach zadęcia, członkowie The Hobbitons postawili na humor.
Nie wszystkie pieśni Śródziemia są rewelacyjnie przygotowane, ale większość brzmi bardzo autentycznie. Myślę, że sam Tolkien mógłby być z nich zadowolony.

Taclem

Folkabbestia „Non e mai troppo tardi per avere…”

Folk-rockowa bestia z Italii prezentuje kolejną płytę. Tym razem brzmienia są znacznie bardziej południowe, pasujące do regionu, z którego grupa pochodzi. Owszem, czasem pojawi się jeszcze irlandzki flecik, ale to już raczej tylko ozdoba.
Nie znaczy to bynajmniej, że zespołowi nie zdarzają się już folkowe wojaże po innych ziemiach. Ot choćby „Dalla Moldavia Col Furgone” przynosi nam bardzo fajne bałkańskie rytmy i melodie. Wystarczy posłuchać „La Riposta Ad Armando Armando” czy „La Festa Di Gigin”, by załapać pozytywny nastrój Włochów.
Folkabbestia prezentują nam muzykę wybitnie imprezową. Folk, rock, ska i cała masa delikatnych nawiązań do innych stylów, powodują, ze łatwo dajemy się wciągnąć w zabawę konwencją. Nawet kiedy utwory są nieco poważniejsze, jak „Alla Manifestazzione”, mają odpowiednią dawkę energii.
W balladach („Io Sono Qui”) wypadają równie dobrze. Ta muzyka ma w sobie wiele ciepła i jest to ciepło nie tylko płynące z południowego słońca, ale i z temperamentów muzyków.

Taclem

Dave Rowe „Big Shoes”

Dave to syn Toma Rowe`a muzyka formacji Schooner Fare, jednej z najciekawszych formacji z nurtu maritime folk. Od najmłodszych lat miał on więc do czynienia z muzyką folkową w jednym z najbardziej tradycyjnych wykonań. I słychać to wyraźnie na albumie „Big Shoes”.
Są tu niemal same evergreeny, zarówno tradycyjne (jak „Beggarman”, „Wild Rover” czy „The Cobbler”) jak i współcześniejsze („John Cook” Toma Rowe`a, „Four Green Fields” Tommy`ego Makena czy „Fields of Athenry” Pete St. John`a). Dave właściwie nie odchodzi zbyt daleko od tradycyjnych aranżacji, co może nie przeszkadza przy żywych, pubowych kawałkach, jednak w patetycznych irlandzkich balladach razi. „Fields of Athenry” czy „Danny Boy” nieco kłują w uszy.
Miłośnicy tradycyjnych brzmień byc może wygrzebią tu coś dla siebie, jest to w końcu dość rzetelnie zagrana płyta. Jednek jeśli ktoś oczekuje czegoś bardziej wysublimowanego, lub po prostu współczesniejszego, to tym razem może sobie odpuścić.

Taclem

Carol Ponder & John Knowles „Going Across the Mountain”

Płyta w starymn stylu. Może produkcja jest nieco inna, może John Knowles gra nieco inaczej na gitarze, ale wciąż jest to płyta nagrana w stylu dawnych albumów folkowych.
Album „Going Across the Mountain” ma podtytuł „Songs of War and Separation” i to w nim upatrywać należy odniesień tematycznych, wiążących wszystkie te utwory.
Są tu melodie z czasów wojny secesyjnej, II wojny światowej, a nawet Wietnamu. Wokal i gitara, to wyjątkowo ubogie instrumentarium, doskonale jednak oddaje ducha początków folkowego grania. Do tego właśnie owa płyta nawiązuje.
Album zostałna Zachodzie dobrze przyjęty przez krytykę, choć nie jest to granie latwe w odbiorze. Paradoksalnie być może lepiej odbierają ją słuchacze starsi, któym przypomina ona brzmienia z młodości. Wciąż jest to jednak ciekawy zbiór, nawet jeśli traktowalibyśmy go tylko jako zgrabną stylizację.

Taclem

Do odsłuchania w Sieci:

  • Don`t Sit Under The Apple Tree
  • Turning Home
  • The Minstrel Boy
  • In Our Hearts And On Our Knees
  • (Pliki znajdują się na serwerze zespołu. W razie komplikacji piszcie do nas)

    Page 2 of 3

    Powered by WordPress & Theme by Anders Norén