Kategoria: Recenzje (Page 86 of 214)

Claudia Bombardella Ensemble „Paesaggi Lontani – Live”

Zespół, który prowadzi charyzmatyczna Claudia Bombardella to kolejny ciekawy skład, którego muzyka nawiązuje do tematów śrudziemnomorskich, ale również do innych regionów Europy, a także do brzmień renesansowych i klasycznych.
Sporo utworów zapada tu w pamięć i to już od pierwszej kompozycji, bowiem „Histoire d`un souvenir” przypomina z jednej strony piękne klasyczno-folkowe kompozycje norweskiego Secret Garden, a z drugiej strony ma wiele więcej wyrazu.
Muszę pszyznać, że na tle bardzo dobrego składu muzyków świetnie brzmi zwłaszcza saksofon tenorowy Claudii. Inne instrumenty również robią swoje jak należy, ale to właśnie to brzmienie decyduje o klimacie całości.
Również „Ninna nanna” zapada w pamięć, przede wszystkim przez świetnie skomponowany refren.
Jednak najciekawsza jest tu tytułowa suita, czyli „Paesaggi Lontani”. To klimatyczna, nawet nieco mroczna kompozycja, składają ci się z pięciu utworów.
Podejrzewam, że Claudia Bombardella jeszcze pojawi się na recenzowanych przez nas płytach i mam wrażenie, że jej nazwisko stanie siędobrym znakiem jakości.

Taclem

Cochon Bleu „It’s All Coming Good”

Nowa płyta holenderskiego Cochon Bleu skręca nieco w kierunku tradycyjnie pojętego folk-rocka. Muzyka co prawda dalej kołysze nas w klimatach cajun, jednak brzmienie kojarzyć się może raczej z linią charakterystyczną dla Fairport Convention (np. w „Monsieur Jaques” czy „J`ai Raconte 4. My Neighbour`s Cat”), innym zaś razem zbliżają się do The Pogues („Hangover Two Step”).
Zaskoczeniem może być rdzennie etniczne brzmienie w „Chante Cleoma”. To rewelacyjny utwór! Podobnie zaskakuje kobieco brzmiący chór w „Gros Plein de Soupe”, opisany na okładce płyty jako Les Cochonettes
Na „It’s All Coming Good” pojawia się też rasowy bluegrass – „Go Feed the Chickens” to właśnie takie granie, jakie lubię.
Mimo, że dominują tu dość wesołe brzmienia, to czasem pojawia się też trochę niepokojących dźwięków. Tak jest w przypadku „Chemise de Beauregard”, piosenki brzmiącej jak mroczny, miejsko-folkowy song z ulic francuskiego miasta. Zespołowi potrzebny był skoczny cajun w „Heron” by rozwiać mroki poprzedniego utworu.
Cochon Bleu nagrali płytę nieco inną, niż znane nam już „Eau”, to wciąż dobry folk-rock we francusko-quebeckim stylu.

Taclem

Cztery Refy „Cumy rzuć! Żagle staw!”

Kaseta zatytułowana „Cumy rzuć! Żagle staw!”, to dziś jedna z najmniej znanych publikacji Czterech Refów. Mimo, że kilka utworów stąd znalazło się na późniejszych składankch ze wczesnymi utworami, to jednak szkoda, że ten układ utworów już się raczej nie powtórzy.
Czwarta kaseta Czterech Refów zawiera sporo znanych piosenek („Cumy rzuć! Żagle staw!”, „Gdy Św. Patryk miał swój dzień”, „Płyńmy do Australii”, „Świeczka” czy „Wracamy z morza”) ale nie brakuje na niej też utworów mniej popularnych, a bardzo dobrych. Tu wymieniłbym przede wszystkim piękną balladę Mirosława Peszkowskiego „Już wypływa statek w morze”, której korzenie sięgają pamiętnych Górek Zachodnich w 1977 roku. Na pewno warto by dziś odkurzyćtakie utwory jak „Lowlands”, „Shallow Brown” czy „John Dameray”, przydałoby się bowiem trochę mocnego, żeglarskiego śpiewania.
Na kasecie „Cumy rzuć! Żagle staw!” zespół kontynuuje pomysł przeplatania piosenek irlandzkimi melodiami ludowymi i wychodzi mu to bardzo zgrabnie. Polecam odgrzebanie tych nagrań. Choćby spod ziemi.

Taclem

I Muvrini „A Strada”

„A Strada”, to tyle co „droga”, a droga korsykańskiej grupy wiedzie na tej płycie przez „Złote Ziemie”. Pojawiający się na tej płycie utwór „Terre D`Oru”, to bowiem nic innego, jak nagrane ze Stingiem „Fields of Gold”. Album ten to coś w rodzaju „The best of…”, zawiera bowiem to co najlepsze w repertuarze I Muvrini.
„A Strada” to doskonała pop-folkowa płyta, jedna z najlepiej wyprodukowanych. Na dodatek wypełniona po brzegi świetną, choć dość łagodną muzyką. Utwory żywsze, takie jak „Dumanga” czy „Terre D`oru” też poddają się nieco leniwemu, śródziemnomorskiemu klimatowi.
Oniryczne ballady („Di”, „Anu Lasciatu”, „Tu Mi Dai A Manu”, „Un Ti Ne Scurda”), pieśni poetyckie („Un So Micca Venuti”, „Quelli Chi Un Anu A Nimu”) czy nawet nieco bardziej patetyczne utwory („Rispondimi Ie”, „Un Possu Piu”) układają się w doskonałą mieszankę. Uzupełnia ją wspomniana już „Terre D`Oru” nagrana ze Stingiem i świetne wykonanie „Amsterdamu” Jacquesa Brela.
Podejrzewam, że polska kapela grająca tak łagodną, pop-folkową muzykę nie pociągnęła by długo. U nas trzeba grać ostro i z przytupem, jak Brathanki. A szkoda, bo pop-folk nie jedno ma przecież imię.

Rafał Chojnacki

Ralf Kleemann „Tides”

Mało znane utwory i własne kompozycje, to właśnie wizytówka Ralfa Kleemanna, harfisty, który uraczył nas właśnie swoim drugim solowym albumem.
Ktoś kiedyś powiedział, że płyty harfistów są do siebie podobne. Słuchając „Tides” dochodzę do wniosku, że ta muzyka ma w sobie więcej oryginalności, niż niejeden album instrumentalisty grającego np. na gitarze. Jest tu sporo różnorodnych brzmień. Jeśli szukacie utworu, który operuje różnymi barwami i nastrojami, to wystarczy posłuchać choćby „Bretonesque”. Kiedy do brzmień dochodzą basowe struny, brzmi to niemal jak wirtuozerska gra na fortepianie.
Inspiracje, to głównie muzyka celtycka, ale też różna – od bretońskiej, przez walijską po irlandzką. „Tides” to również sporo emocji i utwory, które wydają się być bardzo osobiste. Niektóre nawet nie za bardzo dają się przyłożyć do muzyki celtyckiej, choć ta oczywiście dominuje. Czasem jednak brzmienia przestają być przewidywalne i układają się w ścieżkę dźwiękową podróży. Tak jest choćby w „Time Float”, jednak z najbardziej tajemniczych kompozycji.
Ralf Kleemann to harfista, który podąża własną ścieżką i to własnie powinno zwrócić na niego uwagę miłośników dobrej muzyki.

Rafał Chojnacki

Aine Minogue „Celtic Meditation Music”

W czasach mojej fascynacji folkowo-atmosferycznymi brzmieniami spod znaku Clannad, Enyi czy new-age`owych eksperymentów Alana Stivella natrafiłem też na nagrania Áine Minogue. Do dziś wiem o niej niewiele, może poza tym, że jest irlandzką harfistką i mieszka w Ameryce.
„Celtic Meditation Music” to najbardziej łagodne z łagodnych spojrzeń na muzykę celtycką. Folkowe elementy są tu niepodważalne, jednak nie da się również ukryć, że album ten doskonale spełni się również jako podkład do terapii czy relaksu.
Dominuje na tej płycie celtycka harfa, ale czasem pojawiają się fragmenty niesamowicie zaskakujące. Tak jest w przypadku pięknego utworu pt. „Were You At The Rock”, gdzie nagle rolę instrumentu wiodącego przejmuje wiolonczela. To bardzo dobry fragment płyty.
Jeśli lubicie płyty spokojne, to „Celtic Meditation Music” na pewno przypadnie Wam do gustu.

Rafał Chojnacki

Brina „Pasja legenda”

Słoweńska formacja Brina na swej drugiej płycie prezentuje ciekawie zaaranżowaną i świetnie wykonaną muzykę folk-rockową. Słychac tu spora kulturę muzyczną, a na dodatek zaprezentowane są bardzo dobre piosenki.
Każdy, dla którego „Pasja legenda” to pierwszy kontakt z muzyką Briny wpadnie pewnie w tą samą pułapkę, w którą ja dałem się zagarnąć. Otwierający album utwór „Štimca” zaczyna się tak, jak byśmy mieli do czynienia z albumem zawierającym czystej wody muzykę etniczną. Później dołączają instrumenty i robi się jeszcze ciekawiej.
Po oswojeniu się z folk-rockowym brzmieniem kapeli już niewiele nas zaskakuje, choć trudno powiedzieć, że nie jest to ciekawa muzyka. Po prostu słuchać jej można z zainteresowaniem, ale nawet ciekawa formuła nie wystarczy, kiedy album ułożony jest źle. Brakuje bowiem na tej płycie czegoś szalonego, czegoś co udowodniłoby nam, że muzyka Briny to coś więcej, niż zestaw doskonale zaaranżowanych utworów, zagranych przez dobrych muzyków.
Początkowo myślałem, że rolę takiego utworu udźwignie „Legenda o srebrnih parkeljcih”, niestety tak się nie stało. Mimo ciekawego pomysłu brakuje temu utworowi nieco ekspresji. „Anka” ma z kolei ekspresję, ale eksperymentalna forma, dobra jako ciekawostka, dyskwalifikuje tą piosenkę z roli lokomotywy.
Dlatego też zamiast albumu wybitnego, mamy po prostu płytę bardzo dobrą.

Taclem

Cztery Refy „Pożegnanie Liverpoolu”

Długo się zastanawiałem jak ugryźć dyskografię grupy Cztery Refy – czy pisać o aktualnej, płytowej edycji, czy też raczej skupić się na tej bardziej kompletnej, kasetowej. Stwierdziłem jednak, że aby osiągnąć pełną satysfakcję powinno się napisać zarówno o starych kasetach, jak i o kompilacjach płytowych (tam gdzie całe programy wydano ponownie na CD, skupimy się na nowych edycjach).
„Pożegnanie Liverpoolu” ukazało się pierwotnie w roku 1987 i zawarte na tej kasecie utwory to dziś absolutna klasyka nurtu „szanty” w Polsce. „Staruszek jacht”, „Kabestan”, „Śmiały harpunnik”, „Brzegi Peru”, „Pożegnanie Liverpoolu”, „Press-gang, „Nie wrócę na morze”, „Fiddler`s Green”… Generalnie przebój za przebojem. A jeśli spojrzymy na listę utworów, to znajdzie się jeszcze kilka bardzo znanych.
Od tej kasety zaczynało się zainteresowanie muzyką spod żagli kilku pokoleń miłośników szant. Jak więc ją oceniać? Jeśli przykładać miarkę surową, to część wykonań wybitnie się zestarzała (jak „Żeglowanie” czy „Maui”), jednak mam wrażenie, że nikogo to dziś nie obchodzi. Dlatego, że gdyby szukać jakichś współczesnych korzeni polskich szant, to kaseta „Pożegnanie Liverpoolu” na pewno takim wzorcem jest.
Niektóre wykonania do dziś nie straciły swej siły – zwłaszcza te wielogłosowe, jak „Tyle mamy za sobą przebytych mil” czy „Press-gang”.
Dziś kasetę tą mają pewnie już nieliczni, jednak uważam, że zawsze warto do niej wrócić i to nie tylko po to, by dowiedzieć się jak było.

Taclem

Drunkard`s Prayer „Over The Rhine”

Senne, nieco oniryczne brzmienia piosenki pt. „I Want You To Be My Love” towarzyszą nam na samym początku płyty „Over The Rhine” formacji Drunkard`s Prayer. Akustyczne granie spod znaku spokojniejszych kompozycji Nicka Cave`a, Toma Petty czy Mike`a Scotta, to lek na skołataną duszę.
W każdym dźwięku wyśpiewywanym przez Karin Bergquist słychać, że to płyta w którą ona i towarzyszący jej Linford Detweiler zawarli cząstkę swoich przeżyć, uczuć i niepewności.
Pianino, gitara i wokal Karin wydobywają z piosenek duetu to, o co w nich naprawdę chodzi. Jest tu tęsknota, topiona w alkoholu, jest trochę żalu, bolesnych i szczęśliwych wspomnień… To bardzo smutna płyta, ale o dziwo nie dołująca. Może dlatego, że są to „piosenki na wyjście”. Na wyjście z kryzysu, na rozważenie problemu, czy też na rozwiązanie jakiejś nurtującej kwestii. Jest w nich więc nadzieja, choć nie zawsze tak realna ja by się chciało.
Wdzierający się nagle w ten klimat folk-rockowy „Lookin` Forward” brzmi niemal dziwnie, choć dzięki śpiewowi Karin wiemy że dalej słuchamy tej samej płyty. Jednak taka piosenka była tu potrzebna, by choć trochę rozjaśnić nastrój. Zwłaszcza, że po tym utworze pojawia się jazzujący „Little Did I Know”, który jest powrotem do melancholijnego nastroju.
Jak już wspomniałem to bardzo ładna płyta. Słucha się jej z niekłamaną przyjemnością i myślę, że będę do niej wracał, zwłaszcza jesienią, podczas dni pełnych słoty, gdy będzie czas na chwilę zadumy z kubkiem kawy.

Taclem

Jaromi „Sings The Blues”

Gitara, harmonijka, wokal i… wystarczy. Przepis na folkowo wykonana płytę bluesową brzmi właśnie tak. Jaromi, czyli Jarosław Drażewski, zna pewnie dziesiątki takich płyt, którym nie zaszkodził muzyczny minimalizm
Repertuar, który znalazł się na tym albumie, to klasyczne kawałki autorstwa wybitnych bluesmanów (takich jak Willie Dixon czy T-Bone Walker), jeden utwór tradycyjny („Boll Weevil Blues”) i jedna kompozycja Jaromiego („Be Off With You Baby”). Okazuje się, że zestaw ten wypada całkiem przyzwoicie, łączy go bowiem brzmieniowa koncepcja płyty.
Dla wszystkich, którym blues kojarzy się przede wszystkim z rozbudowanym składem, a polski blues z tekstami o życiu górników, „Sings The Blues” może być niespodzianką. Jaromi jest co prawda członkiem blues-rockowego Blues Flowers, gdzie możemy usłyszeć jego polskie teksty, ale album, którego właśnie posłuchałem, to powrót do korzeni. I to nie tylko korzeni bluesa – choć te są tu niewątpliwie odkryte. To również, jak podejrzewam, powrót do chłopca z gitarą, który próbował grać pierwsze utwory klasyków swojego ulubionego gatunku. Chyba każdy muzyk kiedyś tak zaczynał. Nie chodzi nawet o to, czy są to te same utwory, które mozolnie piłował w pocie czoła Jaromi. Chodzi o tą piękną surowość i bezgraniczna miłość do muzyki. To oczywiste, że dziś gra pewnie lepiej, niż kiedyś, płyta jest z resztą bardzo przyzwoicie zrealizowana.
Tytuł płyty w pewien sposób nawiązuje do albumu Johna Lee Hookera „Plays and Sings the Blues”, zawierającej wczesne nagrania giganta bluesa.

Taclem

Page 86 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén