Ten zespół potrafi zaskoczyć. Folk, punk, ska i leniwe knajpiane dźwięki – wszystko to w muzyce Gogol Bordello zlewa się w jeden muzyczny tygiel. Nie brakuje czasem bardziej nowoczesnych brzmień, ale większość przykrywa gitarowy brud, zmieszany z solówkami akordeonu.
Znacznie ciekawiej brzmią jednak utwory wolniejsze, w których można dosluchać się tekstu. Są zwykle bardziej selektywnie zagrane i muzycy się w nich nie zagłuszają.
Mimo że zespół działą w Niemczech, to skupiają się wokól niego głównie ludzie pochodzący z Rosji i byłych republik ZSRR. Z resztą Gogol Bordello to również kapela walcząca o prawa ludności Romskiej, m.in. na Ukrainie. Czasem przesłania to samą muzykę, a szkoda. Niemniej jednak jest dość ciekawie i na pewno warto spróbować tego co zespół ten ma do zaoferowania.
Kategoria: Recenzje (Page 85 of 214)
Zespoły neofolkowe rzadko goszczą a naszych łamach, a to głównie dlatego że trudno je u nas kupić. Łączy to się z tym, iż mało osób w ogóle o nie pyta. Mało osób pyta, bo nie znają, zas nie znaja, bo płyty są niedostępne… I tu kółko się zamyka.
Jednak kiedy już trafię na jakąś neofolkową płytkę, to zwykle są to nagrania grup ciekawych. Wiele z nich ciaży co prawda w kierunku Dead Can Dance, ale nie wszystkie. Drugi album projektu Gor, którego autorem jest znany z zespołu Ataraxia bębniarz Francesco Banchini, nosi w sobie nieco klimatu grupy Brendana Perry, ale to głównie za sprawą średniowiecznych nawiązań. Na „Ialdabaoth” jest ich bardzo dużo i budzi to skojarzenia z klasycznym już albumen „Aion”.
Sporo na tej płycie nastrojowych kompozycji, często opartych na chóralnych zaśpeiwach, inspirowanych brzmieniami gregoriańskimi. Wiele utworów oparto też na majestatycznym brzmieniu bębnów – nic dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę profesję twórcy Gor.
Czasem klimat zdaje się wymykac spod kontroli, zwłaszcza wówczas, gdy do głosu dochodzi rytualne, bardzo transowe granie, a na jego tle pojawiają się inwokacje. Do pewnego moementu robi to doskonałe wrażenie, ale z czasem może nieco znurzyć.
Niektóre utwory, jak choćby „Rosa Mistica” otawrte są również na inne kierunki muzyczne. Pobrzmiewają tam nawet dalekie echa muzyki industralnej.
Jeśli rozpatrywać „Ialdabaoth” jako płytę neofolkową, to ocena będzie pozytywna. Byłoby jednak znacznie lepiej, gdyby Francesco pozbył się zarówno bagażu swojej własnej grupy, jak i nawiązań do Dead Can Dance.
Folk to często muzyka zaangażowana. Od czasów pierwszych protest songów, których korzenie sięgają głęboko w tradycję ludową mamy do czynienia z wykorzystywaniem nośnego gatunku muzycznego do szerzenia rozmaitych idei. Tak też jest na tej EP-ce.
Al Baker pochodzi z Menchesteru, ale jego droga muzyczna nie przebiegała wzdłuż charakterystycznych dla tego miasta brzmień. Największe piętno odcisnęli na nim folkowcy (Bob Dylan i Christy Moore) i to słychać. Jednak jego wrażliwość ukształtowała jednak punkowa rewolta – to z kolei przejawia się w tekstach.
Utwór „Sometimes I Wish I Had A Mohawk” to właśnie echa punk-folkowego grania, z tą różnicą, że Al śpiewa sam i akompaniuje sobie na gitarze. Z kolei spokojny utwór „A Lot to Learn” bliższy jest piosence poetyckiej.
W „`Til The Fences Fall” mamy powrót do żywego grania, a na dodatek Bardzo udana piosenka. Ale najbardziej udanym utworem jest tu „Hello Mr. Murdoch”, który mówi o niszczącej sile potentatów medialnych.
Zamykająca płytę piosenka „Nothing I`d Rather Do” to bardzo dylanowska w brzmieniu piosenka, która zdecydowanie nadaje się na zakończenie płyty.
Nad tymi nagraniami unosi się gdzieś wysoko duch Billy`ego Bragga. Mimo że Al Baker jest wykonawcą z kręgów akustycznych, to pokrewieństwo obu twórców jest spore.
Koncept-album, to na polskiej scenie szantowej wciążjeszcze nie lada rzadkość. „Bitwy morskie” to drugi monograficzny program w historii wydawniczej grupy Cztery Refy. Kilka lat po surowych „Pieśniach wielorybniczych” skupiono się na temacie marynarki wojennej, bitew i wojen.
Mimo, że Cztery Refy to grupa, która w dużej mierze opierała się zawsze na morskim folklorze Anglosasów, to zdarza się, że przemycają czasem jakieś polskie akcenty. Takim jest tu niewątpliwie „Oliwska szanta”, napisana na melodię „Spanish Ladies” przez Tomasza Piórskiego (autora słów do nieśmiertelnego „Emeryta”). Znalazło się też miejsce na zupełnie współczesną kompozycję, stylizowaną jedynie na irlandzki folk. Mowa tu o wesołej żołnierskiej piosence „Kanonier McCarthy”, którą napisał Piotr Zaleski, wówczas członek zespołu.
Spośród utworów tradycyjnych na pierwszy plan wybija się doskonała ballada o statku „Cumberland”, która śpiewa swym bardzo klimatycznym głosem Jerzy Ozaist. Również „High Barbaree” i „”Shannon” i „Chesapeake”” zapadają głęboko w pamięć.
Innym nawiązaniem jest tu „Grand Coureur”, nietypowa pieśń wykonana na dwóch szantywmenów. Wykorzystano w niej tłumaczenie nieżyjącego już dziś Janusza Sikorskiego, wówczas członka grupy Stare Dzwony.
„Bitwy morskie” to jeden z najciekawszych programów w historii grupy Cztery Refy. Wiele z tych piosenek można do dziś usłyszeć na koncertach tego zespołu. Mimo że dzisiejsze wersje nieco się różnią od tych starych, to płyta nie straciła nic ze swej świeżości.
Pierwszy album z serii „American Recordings”, to właśnie taki Johnny Cash, jakiego wszyscy kochali – liryczny czasem dziki, ale przede wszystkim doskonale panujący nad słuchaczmi. Ta gitara i ten głos, to właśnie wizytówka największej ikony muzyki country. Byli tacy, którzy z nim się ścigali, jak choćby jego dobry kumpel, Willie Nelson, jednak teraz już wiemy dokładnie, że Cash był jedyny. Był dla amerykańskiego folku i country tym, czym dla rock`n`rolla stał się Elvis Presley. Różnica jest taka, że pozujący we wczesnych latach na łobuza Król z Memphis skończył w luksusie, obezwładniony przez dekadencję, zaś Cash, Facet w Czerni, który był w młodości drobnym przestępcą, przeszedł niesamowitą drogę i gdy odszedł, wszyscy w zadumie pochylili głowy.
Owszem, przez lata Cash się zmienił. „American Recordings I”, to przecież zbiór folowych ballad, bardzo surowo zaśpiewanych i zagranych. Gdzie „The Ring of Fire”? Gdzie inne żywiołowe kawałki? Cóż na nie zawsze znajdzie się miejsce na albumach składankowych. Tu mamy nagrania, które sam Cash chciał zarejestrować. I duża w tym zasługa producenta, który zostawił artystę w studio i pozwolił działać.
Być może dzięki takiemu zabiegowi mamy tu np. piękną modlitwę „Why Me Lord?”, nie wiadomo, czy znalazłoby się na nią miejsce na innej płycie artysty.
Już na pierwszej części amerykańskiej serii mamy covery. Wcześniej też sie to zdarzało, ale nie były to nawiązania tak odważne i zaskakujące. „Thirteen” to piosenka napisana przez Glena Danziga, mrocznego rockowca, ex-fronatmana grupu The Misfits. Autorem „The Beast in Me” jest Nick Lowe. Z kolei wspomniane już „Why Me Lord?” napisał Kris Kristofferson – to jedna z najmniej zaskakujących przeróbek na płycie. Wśród tych bardziej zaskakujących na pewno są „Bird on a Wire” Leonarda Cohena i „Down There by the Train” Toma Waitsa. Artyści tego formatu, co Cash rzadko sięgają po utwory młodszych kolegów. Okazało się jednak, że Cash nie tylko przyswoił te utwory, ale wykonał je tak, jakby śpiewał je całe życie. A przecież nie są to wszystkie nagrane na tej płycie przeróbki. Poza tym są tu również nowe utwory autorstwa samego wokalisty.
„American Recordings” to płyta, która była powrotem Casha na listy przebojów. Znacznie spokojniejszy niż kiedyś okazał się znów atrakcyjny dla publiczności. Tym razem to nie siła głosu, czy energia, a życiowa mądrość płynąca z nagranych przez niego piosenek.
To już trzecia płyta muzyków ze Switchback, z którą dane jest mi się zapoznać. Tym razem można przyjąć, że mamy do czynienia z wypadkową stylu zespołu z różnych okresów. Jest tu zarówno sporo brzmień celtyckich, jak i muzyki amerykańskiej. A wszystko to zawiera się w autorskich kompozycjach kapeli.
Momentami, jak np. w „Connemara Man” mamy do czynienia z ostrym graniem, charakterystycznym dla kapel pokroju The Levellers, innym zaś razem („The Fire that Burns”, „Bamboozled”) jest bardziej amerykańsko. Miłośnicy Johnny`ego Casha powinni za to posłuchać „Genevieve”. Z czymś się Wam nie kojarzy?
Nie brakuje też lekkich, folkowych piosenek („Apple of My Eye”) i to one świadczą o atmosferze płyty. A ta jest dość pogodna i łatwo się przez to do albumu przekonać.
„The Fire that Burns” to krążek nie obciążony politycznymi bagażami ani celtyckimi evergreenami. Przez to staje się znacznie bardziej autorską propozycja. I to warto w nim docenic.
Druga płyta jastrzębskiego zespołu Redlin to wyraz bardzo różnych fascynacji członków tej grupy. Pomieszanie autorskich utworów z muzyka celtycką, amerykańska, rosyjska, węgierską, góralska i rockiem, to pomysł bardzo odważny.
Otwierający płytę utwór „Ruda” jest lansowany na przebój Redlina, na płycie znajduje się nawet zrealizowany do niego teledysk. Proste, a jednocześnie bardzo sypatyczne granie w zywym, folk-rockowym stylu ze świetną wstawką na skrzypcach – to właśnie przepisa na sukces w wykonaniu tej grupy. Są momenty, kiedy partie instrumentalne (zwłaszcza fletu) zbliżają Redlin do Brathanków, jednak na korzyść jastrzebiaków przemawia ostrzejsze, zdecydowanie bardziej rockowe brzmienie.
Rosyjska „Katiusza” zagrana jest na płycie tak, jakby zrobiła to mocna, punk-folkowa orkiestra. To dobrze, że grupa nie boi się takich brzmień. Z niesamowitym kopem jest też wykonany „Czardasz” Vittorio Montiego. W tym miejscu muzyka Redlina kojarzyć może się z obłędnymi wykonaniami klasyki przez Michała Jelonka z zespołem Ankh.
„Jeszcze jeden dzień” to z kolei celtycko-rockowa wersja „Run Run Away” znanego choćby z wykonania zespołu Slade. Okazuje się, że w graniu takich dźwięków polska grupa nie ustępuje kapelom zachodnim.
Znany standard „Idzie dysc” to z kolei nawiązanie do góralskiego reggae, przechodzącego w ostrzejsze granie. Tu również pojawiają się ciekawe partie instrumentalne.
Autorska kompozycja „Pitter patter” to o dziwo ballada zaśpiewana po angielsku. Znaczy to, że Redlinowi rzeczywiście nieobce wszelkie folkowe brzmienia. Przy irlandzkiej melodii „Maid Behind The Bar” zostajemy dalej w kręgu kultury wyspiarskiej.
Zupełna zmiana klimatu, to „Kalinka”. Co prawda wykonano ją raczej jako pastisz niż powazny utwór, ale myślę, że taka forma pasuje znacznie bardziej do folk-rockowej grupy, niż próba silenia się na powagę. Podobnie żartobliwy ton dominuje w standardzie amerykańskiego folku – „Yankee Doodle”.
„Wiązanka góralska” to znów klimaty grane własciwie przez każdą niemal kapelę góralską. Rozumiem, że taka wiązanka na koncertach może się sprawdzać. Ale na płycie? Nie przekonuje aksolutnie, to najsłabszy utwór na płycie.
Na szczęście dobry nastrój wraca przy jednej z bardziej znanych melodii irlandzkich „Drowsy Maggie”. Również autorska „Impreza” wydaje się być utrzymana w klimacie celtyckiego rocka. Dla mnie to z kolei jeden z najfajniejszych utworów na całej płycie. Oczywiście trzeba przymknąć nieco oko na żartobliwy charakter utworu, ale w tkiej właśnie formule Redlin sprawdza się najlepiej. Całkiem nieźle, choć nieco powazniej brzmi też „Podróż”.
Album zamyka „Kołysanka”, piekna i bardzo poetycka piosenka.
Niewątpliwie tytuł „Cztery strony” odnosi się do stron świata, różnych miejsc z których pochodzi prezentowana tu muzyka. Szkoda tylko, że przy układaniu kolejności utworów zabrakło jakiegoś mnądrego klucza i latamy po tych czterech stronach bez ładu i składu. Mozliwe że wówczas byłaby to rzeczywiście muzyczna podróż i dałoby się jeszcze osnuć ją jakąś opowieścią. A tak mamy po prostu zestaw fajnych piosenek, dobrze zagranych i rokujących spore sukcesy koncertowe.
Sora, to Kanadyjka, która podąża momentami tropem swej rodaczki, Loreeny McKennitt. Ale tylko momentami. Pododbnie bowiem jak pierwszy album Sory („Flames of Love”), tak i „Winds of Change” jest pełen nawiązań do muzyki klasycznej i takiego właśnie wykonastwa. Czasem klimat zbiża się do dokonań wspomnianej już McKennitt, ale częsciej jest bardziej surowo.
To, co wyróżnia Sorę spośród innych wokalistek, to czysty, nieomal operowy głos. Być może to dzięki niemu album brzmi, jakby zawierał folkowe piosenki, nagrane na potrzeby jakiegoś przedstawienia.
Ciekawostką jest tu niewątpliwie „The Foggy Dew” w swej pierwotnej, miłosnej (a nie rebelianckiej) wersji.
Martin McCormack i Brian FitzGerald to duet znany pod nazwą Switchback. Płyta „Falling Water River” przedstawia nowe piosenki napisane wedle prawideł zaczerpniętych z tradycji muzyki country i american folk. Jest to o tyle zaskakujące, że na innej znanej mi płycie („Bolinree”) grali niemal wyłącznie kawałki irlandzkie. Ale od razu napisze, że najnowasza produkcja Switchback bynajmniej nie rozczarowuje.
Jako, że „Falling Water River” to koncept album, to płyta ma swojego bohatera. Jest nim młody Ametykanin, William Henry. Płyta ma wyraźny wydźwięk antywojenny i jest swoistą odpowiedzią muzyków na apel Neila Younga o wsparcie inicjatyw przeciw wojnie w Iraku.
Nawet pomijając kontekst polityczny „Falling Water River” to najbardziej dojrzały spośród albumów Switchback. Muzycznie nawiązuje do takich tuzów gatunku, jak choćby Simon i Garfunkel. Na uwagę zasługuje wiele utworów, ale dla mnie jednym z najciekawszych jest instrumentalna kompozycja „The Death of William Henry”.
Już nie raz pisałem o tym, że zazdroszczę Czechom konsolidacji sceny country, folk i tramp music. Częścią tej sceny jest grający od 1997 roku zespół BlueGate z Plzna.
Album „Mezi řádky…” to pierwsza duża płyta zespołu, wypełnia ją trzynaście kompozycji, w większości autorskich. Zgodnie z tym, co sugeruje nazwa kapeli jest to bluegrass, na dodatek śpiewany po czesku. Utwory śpiewane są zarówno przez dysponującego niezłym głosem wokalistę Petera, jaki i przez bardzo ładnie śpiewającą Ilonę. O ile jednak piosenki „męskie” brzmią rasowo i zgodnie z kanonami bluegrassowej sztuki, o tyle „damskie” wydają się być czasem poezją śpiewaną zagraną na folkowo. Tak jest choćby w „Klaunie”. Na szczęście takie wrażenie nie dominuje. Cała płyta bardzo ładnie się układa i słucha się jej z przyjemnością.
Wśród najciekawszych utworów na płycie wymieniłbym na pewno otwoierający, czyli „Fotka”. Bardzo dobrze brzmią też „Co zbejvá” i „Podzimní” i instrumentalny utwór „Gold Hash”. Zwłaszcza w tym ostatnim Czesi pokazują, że klasyka im nie obca.
