Kategoria: Recenzje (Page 57 of 214)

Annwn „Orbis Alia”

W muzyce niemieckiego projektu Annwn dźwięki muzyki średniowiecznej mieszają się z folkiem. Mieszanka to niezwykła, bo pieśni religijne (zaczerpnięte ze słynnych Cantigas de Santa Maria) mieszają się tu z klimatem mrocznym i gęstym, tkanym przez Sabine Hornung i Tobiasa von Schmude.
Głównie za sprawą głosu Sabine i jej gry na harfie muzyka Annwn nabiera czasem mistycznego wymiaru, charakterystycznego dla muzyki grupy Clannad z okresu powstawania ścieżki dźwiękowej do serialu „Robin of Sherwood”. Prawdopodobnie Tobias również przyczynia się do takiego wrażenia, bo jego gra na różnych instrumentach pięknie wtapia się w tło pieśni śpiewanych przez Sabine.
„Madre deus”, „Herr Mannelig”, „Ay Linda amiga” czy „Palästinalied” to wyjątkowe utwory, które byłyby ozdobami każdego folkowego albumu.
Zwłaszcza druga z tych pieśni, dotąd zwykle wykonywana bardzo „ostro” w aranżacji Annwn zyskuje nagle nowy wymiar.
Płyta „Orbis Alia” ma szansę spodobać się zarówno miłośnikom tradycji spod znaku Open Folk, jak i poszukiwaczom melancholii, którym podobały się produkcje norweskiej grupy Secret Garden. To podobne wibracje, zwykle niepokojące i piękne jednocześnie.

Rafał Chojnacki

Pennywhistlers „The Pennywhistlers”

Nie wiem czy tak klasyczny zespół jak The Pennywhistlers można nazwać odkryciem, ale dla mnie czymś takim jest. Nagrania wydane w 1963 roku przez Folkways Records, to przykład kreatywności budzącej się do życia sceny folkowej. Tak międzynarodowej mieszanki muzycznej dawno nie słyszałem. Sześcioosobowa, kobieca grupa wokalna daje tu jedyny w swoim rodzaju popis. Piosenki słowiańskie, amerykańskie, francuskie czy bałkańskie – wszystkie je dopracowano aranżacyjnie do koncepcji artystycznej zespołu. Owszem, dziś niektóre aranżacje budzą w nas raczej rozbawienie, ale odkrywczość tej płyty nie pozostawia pola do dyskusji.
Najmocniejsze fragmenty płyty, to piękna rosyjska ballada „Kak pa Moryu”, macedońska pieśń „Jovano” i francuska „La Carmagnole”.
Nie przesadzę wiele, jeśli stwierdzę, że w 1963 roku zespół dowodzony przez Ethel Rain dał podstawy do czegoś co dziś uważamy za world music. Różne języki, różne klimaty muzyczne, ale ten sam styl – to właśnie wizytówka gatunku.

Taclem

Branko Krsmanovic Group „Music of Serbia & Montenegro”

Pod nazwą Branko Krsmanovic Group kryje się grupa założona około 1945 roku. Wówczas to Branko Krsmanovic, serbski muzyk jazzowy, sporo podróżujący po Europie Zachodniej i Ameryce, wpadł na pomysł założenia zespołu grającego muzykę jazzową inspirowaną etnicznymi brzmieniami z Bałkanów.
Za życia twórcy zespołu kapela ta znajdowała się pod państwową kuratelą, jako zespół związany z uniwersytetem. Po śmierci Branka 1 1993 roku kontrolę nad grupą przejął jej perkusista Vladimir Tanasijevic, który został teraz również jej dyrektorem artystycznym. To on odpowiada za ostateczny kształt nagrań przedstawionych ma tym krążku.
Trzyanaście pieśni z Serbii i Montenegro to przykład etniczno-jazzowego grania, w którym odnaleźć mogą się nawet wnuki muzyków, którzy grali w pierwszej kapeli Branko Krsmanovica.

Taclem

Scuttlers „Heathen Death Barrels”

Australijska formacja The Scuttlers prezentuje nam EP-kę zatytułowaną „Heathen Death Barrels”. Po tych pięciu utworach można podsumować kapelę jako zespół folka psychodelicznego. Przaśne granie w akustyczno-folk-rockowym sosie, to wizytówka zespołu.
Pierwsza rzecz, jakiej dowiedziałem się o The Scuttlers, to fakt, że w grupie gra Geoff Holmes jeden z weteranów australijskiego punka. Jednak poziom zaprezentowany na „Heathen Death Barrels” raczej nie zachwyci jego fanów. Efekt jest wyjątkowo mizerny.

Taclem

Chieftains „An Irish Evening”

Album „An Irish Evening” to jedno z moich pierwszych doświadczeń z muzyką The Chieftains. Wiele lat temu materiał ten ukazał się w Polsce na kasecie wydanej przez oficynę zajmującą się głownie reedycjami muzyki klasycznej. Jakim cudem w ich katalogu znaleźli się Chieftainsi, nie wiem do dziś, ale ten sympatyczny koncert z udziałem Rogera Daltreya – znanego głównie jako wokalista The Who – oraz amerykańskiej piosenkarki folkowej Nanci Griffith w The Grand Opera House w Belfaście wspominam bardzo dobrze. Legenda głosi, że przez koncerty irlandzkiej grupy doszło w tym mieście do zamieszek na tle separatystycznym.
Cudowna wersja ballady „Red Is the Rose” i nieomal opętańcze solo na flecie Paddy’ego Moloneya w tradycyjnym „The Mason’s Apron” to wciąż najbardziej energetyzujące momenty na tej płycie. Mimo wielu lat, które upłynęły od mojego pierwszego z nią kontaktu, właśnie te dwa utwory robią na mnie największe wrażenie. A przecież są tak różne.
Ciekawostką jest tu koncertowe wykonanie tematu z filmu „Tristan i Izolda”, do którego muzykę pisał Paddy Moloney.

Taclem

Shooglenifty „Troots”

Grupa Shooglenifty już dawno przestała szokować, czasem jeszcze czymś zaskoczy, ale generalnie wiadomo już, że wykręcona muzyka jaką proponują, to ich własny styl. Połączenie rozmaitych motywów z celtyckim graniem zdaje się przychodzić im z tak niezwykłą łatwością, że aż trudno w to uwierzyć.
Sporo tu elektroniki, która subtelnie łączy się z folkowym, akustycznym graniem. To słychać już od otwierającego album utworu „McConnell’s Rant”.
Sporo tu celtyckich wycieczek w różne rejony. „Excess Baggage”, „The Eccentric” czy „Jane’s Dance” to najlepsze przykłady takich właśnie utworów.
Czasem zaś, jak w „Charlie and the Professor” mamy nawiązania do bardziej tradycyjnego irlandzkiego grania, niemal w stylu celidh, tylko nieco nowocześniej pomyślanego.
W takim zestawie uderza nas tradycyjnie brzmiąca instrumentalna ballada „Laureen’s Tune”, w której znika elektronika i rockowe wstawki. Zespół brzmi tu niemal jak Planxty w swoich najlepszych latach.
Warto też zwrócić uwagę na inny utwór, który odstaje od pozostałych tempem, jest wolniejszy, nieco majestatyczny i doskonale się go słucha, mimo ciężkiego, powolnego rytmu. To „Walter Douglas MBE”, przedostatni utwór na płycie.
Shooglenifty nagrali kolejną świetną płytę i chyba nikt tym faktem nie będzie zbytnio zaskoczony. Mam wrażenie że pomysłów mają w głowach jeszcze bardzo, bardzo dużo. Oby tylko chciało im się realizować je w formie tak udanych albumów, jak „Troots”.

Taclem

Craic „Crossroads”

Folk-rockowy Craic (wymawiane jako „krek”) to jedno ze stosunkowo nowych zjawisk na polskiej scenie muzyki celtyckiej. Jednak część muzyków dobrze już znamy. Marcin Drabik gra w grupie Mordewind (w której pojawił się też Juraj Gergely, inny z muzyków Craica), jego grę słychać też na płycie Pawła Leszoskiego, zaś Maciej Mąka wspierał m.in. zespół Forann. pozostała dwójka muzyków terminowała w nieco innych stylach muzycznych, co w brzmieniu Craica słychać.
Płyta rozpoczyna się nowoczesnym beatem, stanowiącym tło dla roztańczonych skrzypiec. To „Crossroads”, prawdziwe skrzyżowanie stylów, z przestrzennym klawiszem, folk-rockową sekcją, ostrą solówką na gitarze i połamaną nieco funkującą aranżacją. Jest tu wszystko co zespół chciałby nam o sobie powiedzieć na wstępie. Rezultat jest ciekawy i nie powstydziłyby się go zespoły z progresywnego nurtu rocka.
W „Drawsy Maggie” pojawia się nagle świetnie brzmiące bluegrassowe banjo, doskonale wpisane w stylistykę utworu. Gra na nim jeden z gości zespołu, Michał Karczewski, niegdyś muzyk grupy Babsztyl, dziś kojarzony przede wszystkim z Mechanikami Shanty.
Najbardziej znane z wykonania duetu Simon & Garfunkel „Scaborough Fair” otrzymujemy tu w dwóch wersjach – instrumentalnej i śpiewanej. Pierwsza z nich, to coś na kształt lekkiej irlandzkiej arii, która płynie delikatnie czarowana brzmieniami fletu. Gościnnie zagrał tu Marcin Rumiński, frontman zespołu Shannon. Później melodię przejmuje fortepian. W wersji śpiewanej poznajemy Magdalenę Więsek, wokalistkę Craica. To piosenka nieco senna, mogaca się momentami kojarzyć raczej ze smooth jazzowym graniem. Nie powinno to nas dziwić, Magda takim właśnie dźwiękom dotąd hołdowała w projektach w których śpiewała.
Z nieco onirycznego nastroju wyrywa nas kompozycja zatytułowana „Marquis”, zagrana w zakręconym rytmie celtic funky. W „Bunch of Thyme” zostaje nam funky, choć brzmienie jest nieco cięższe przez jazzowe klawisze. Z kolei głos Magdy Więsek jest bardzo soulowy i w pewnych momentach robi nam się z tego ciekawy utwór, który z powodzeniem mógłby pojawić się w radio. Delikatne folkowe wstawki zbliżają go do klimatów charakterystycznych dla bardziej popowych utworów The Corrs.
Sennie zaczynający się „I Wish…” w partii gitarowej przywodzi na myśl nieco ujazzowione koncepcje muzyki celtyckiej spod znaku Mike’a Oldfielda. Później utwór ostro się rozkręca – powinni go polubić miłośnicy irlandzkiego tańca.
„Willies Coleman’s” delikatnie swinguje. Skrzypce grają tu niesamowite rzeczy, ślizgając się wokół melodii.
Wkolejnym z utworów objawia nam się nagle ukryta pod instrumentalnymi melodiami piosenka „Walk in the Irish Rain”, wykonana brawurowo i z pomysłem.
Jak Wam się wydaje, co kryje się pod tytułem „Metal”? Słodkie dźwięki harfy? Raczej nie, od początku towarzyszy nam drapieżna gitara. Delikatny głos Magdy i spokojne tło, to dobre uzupełnienie kompozycji. To kawałek cięższego rocka w progresywnym sosie, za to bez elementów folkowych.
Zamykająca płytę kompozycja „Concasey’s Jig” to powrót do celtyckich brzmień, ale już z nabytymi na całej płycie progresywnymi doświadczeniami.
Takiego instrumentarium ciekawego w muzyce celtyckiej już dawno nie słyszałem i nie mówię tu bynajmniej wyłącznie o zespołach polskich. Craic zaskakuje przede wszystkim tym, że wyrasta dość nagle, na dodatek na polskim gruncie. Mam nadzieję, że nie będzie to zespół jednej płyty.

Taclem

Various Artists „Tex Mex”

Tex-Mex, czy też jak wolą hiszpańskojęzyczni Tejano, to muzyka hiszpańska z Teksasu. Ale byłoby to zbyt proste, gdybyśmy ograniczyli się do takiego wyjaśnienia. Okolice San Antonio i dolinę Dio Grande zamieszkiwali bowiem nie tylko meksykańscy osadnicy i Indianie, ale też Europejczycy z Niemiec, Polski a nawet Bałkanów. Każdy coś tam z siebie zostawił, choć w Tex Mexie dominuje latynoski folk i tradycyjne country.
Na tej płycie zebrano muzyków, którzy mają w jakiś sposób przybliżyć to teksańskie granie słuchaczom nieobeznanym w temacie. Pojawiają się tu więc zarówno gwiazdy (Rubén Vela, Los Pinkys czy Freddy Fender), jak i mniej znani wykonawcy (Eva Araiza Ybarra, Mando Lopez czy Los Dos Gilbertos).
Przekrój klimatyczny tego grani jest dość duży. Można tu znaleźć rzewne pieśni o miłości, sentymentalne ballady i coś do przytupywania na wiejskiej potańcówce. Nie jest to już co prawa Tex Mex taki jak kiedyś, raczej przetworzony, podany we współczesnej formie, ale wciąż brzmi autentycznie i zachęca do zapoznania się z większą partią tego rodzaju muzyki.

Taclem

Zum „Live on the South Bank, London”

Po tytule płyty spodziewałem się cygańskiej balangi w Londynie. Okazało się jednak, że South Bank to centrum kulturalne, a ZUM nie jest raczej zespołem balangowym. Porównuje się go raczej do Tangerine Dream zmiksowanego z Kronos Quartet. Co prawda są to rzeczywiście niesamowicie uzdolnieni muzycy, ale pod wieloma względami uważam ich granie za przekombinowane. Owszem, utwory Piazzolli czy też znane melodie tradycyjne, wychodzą im bardzo ciekawie i na pewno warto ich posłuchać. Ale własne kompozycje, napisane w takim samym, trochę ciężkawym stylu, sprawiają, że po kilkunastu minutach mamy już serdecznie dość tej płyty. A szkoda, bo w drugiej części koncertu też nie zabrakło ciekawostek.
Myślę, że zawiodła tu myśl przewodnia, a raczej jej brak. Zapis z koncertu, który być może na żywo był nieco inaczej odbierany, nie jest w przypadku zespołu ZUM najlepszym sposobem na płytę. Nie wiem, czy dobierali repertuar do miejsca, czy też raczej grali z myślą o płycie. Jeśli jednak w grę wchodziła druga ewentualność, to nie za bardzo im się udało.

Taclem

Andrzej Korycki i Dominika Żukowska „Rejs tawerną”

Ta koncertowa płyta Andrzeja i Dominiki, to rezultat twórczych poszukiwań. Ktoś mógłby rzec, że tak można powiedzieć o każdej niemal płycie, każdego niemal zespołu. Może i tak, ale w przypadku „Rejsu tawerną” widać to aż nazbyt dokładnie. Mało którzy z wykonawców potrafią bowiem tak ułożyć program płyty, by zmieścić na nim coś nowego, coś starego, coś pożyczonego i coś z zupełnie innej beczki.

Do nowych utworów można na pewno zaliczyć świetnego folkowego bluesa. „Let Her Go, God Bless You” (tu odnotowanego jako „Let Her Go”) w wykonaniu Dominiki, z delikatną pomocą Andrzeja, to jedna z perełek płyty. Nowa jest też piosenka tytułowa, świetnie wpasowująca się w klimat jaki tu panuje. Pojawiają się w niej piosenki Okudżawy, Hiszpańskie Dziewczyny, tawerny, w których buja bezpiecznie… Słowem to piosenka o piosenkach – doskonałe zamknięcie albumu, na dodatek z melodią, w której pobrzmiewają echa rosyjskich bardów.
No właśnie, skoro wspomniałem już o rosyjskich bardach, a zwłaszcza o Okudżawie, to warto zaznaczyć, że w końcu Andrzej odważył się upublicznić na płycie to, co już od jakiegoś czasu wykonuje z Dominiką na koncertach. Na pierwszy ogień idzie „Aleksander Siergiejewicz Puszkin” ze świetnym tekstem Witolda Dąbrowskiego. W chwilę później Dominika przeistacza się w rosyjską cygankę w „Ech, zaguliał”. Trzecia pieśń z tego cyklu to ballada „O moj synok”, szarpiąca serce na kawałki. Słuchając takich ballad człowiekowi marzy się płytka wypełnia po brzegi polskimi wersjami rosyjskich ballad w wykonaniu tego właśnie duetu. Może kiedyś…
Do starych utworów Andrzeja zaliczają się „Gdy siedzę w pubie”, „Kołysanka” i „Załoga” (znane z płyty „Załoga”), „Chciałem być żeglarzem”, „Blues o moim morzu” i „Struna za struną” (z płyty „Chciałem być żeglarzem”). Nie trzeba chyba jednak nadmieniać, że w tej koncertowej odsłonie brzmią inaczej. Warto zaznaczyć, że to co mnie kiedyś w młodzieńczych nagraniach Andrzeja irytowało, gdzieś się w międzyczasie ulotniło. Słychać to choćby w „Chciałem być żeglarzem”, gdzie wszystkie wysokie partie są przearanżowane, nie ma już ocierającego się o ból gardła śpiewu, jest za to bardzo ładnie ozdobiony wokalnie utwór. Ciekawie przerobiono też piosenkę „Struna za struną”, w której Andrzej doskonale bawi się śpiewając z publicznością.
Warto zwrócić też uwagę na pożyczki. Mamy tu coś ze starego kufra – „Pod Sztokfiszem”, pióra Haliny Stefanowskiej na melodię piosenki „Captain Nipper”. W oryginale była to skoczna przyśpiewka, a Andrzej śpiewa to, jakby był z tą piosenką od zawsze, jakby była jego. To prawdziwa sztuka. Inna pożyczka, to „Kumpel z Gopła”, autorstwa Jerzego Porębskiego, przepisana tak, by mogła ją śpiewać Dominika. Świetnie wychodzi też przypomniana słuchaczom piosenka „Pisane pianą” Janusza Sikorskiego.
Jest tu też coś z repertuaru zespołu, w którym Andrzej gra poza duetem. „Halaba-luby-ley” i „Johnny Comes Down To Hilo” to piosenki, z którymi zetknęliśmy się całkiem niedawno w studyjnych aranżacjach Andrzeja i Dominiki.
To pierwsza wspólna płyta duetu, który wydał już co prawda album zatytułowany „Tradycyjne Ballady Morskie”, jednak krążek ten dostępny był tylko jako insert do Almanachu Żeglarskiego. Trudno go więc traktować jako pełnoprawny album.
„Rejs tawerną” to dojrzały album faceta, który z niejednego pieca chleb już jadł. Towarzyszy mu młoda, choć szalenie utalentowana dziewczyna.
Zdarzają się pomyłki – jak to na koncercie. Ale na tej płycie ocalono coś, czego nie mają albumy studyjne. Klimat balladowego koncertu w tawernie. Wyjątkowy i jedyny.

Rafał Chojnacki

Page 57 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén