Szkocki duet znany jako Kingdom Folk Band proponuje nam wycieczkę w świat tradycyjnej muzyki z Irlandii i Szkocji. Grupę tworzą George Mackie i Alex Killin – dwaj doświadczeni muzycy.
Mimo że na płycie jest kilka bardzo znanych utworów („Star of the County Down”, „Parcel o`rogues”, „Cunla”, czy „Scots wha hae”), to nie one odpowiadająza klimat całej płyty. Świetnie wychodzą tu mniej wyświechtane piosenki, zwłaszcza te zaśpeiwane z dźwięcznym szkockim akcentem. Nie brak też chwytliwych melodii do tańca, jest to chyba tradycją na porządnych płytach z tradycyjną muzyką celtycką.
Rewelacyjny jest utwór „Rovin` Journeyman” z lekko funkującą gitarą i bodhranem, który chyba jeszcze nie grał nigdy aż tak swingująco. Z kolei mandolina w „Ramblin` guy” poczyna sobie naprawdę bluesowo.
Tytułowy utwór „Restless” to piosenka zaaranżowana na klimat zbliżony nieco do country. Przez cały czas próbuję sobie przypomnieć gdzie ja ten utwór słyszałem wcześniej.
Świetny utwór Ralpha McTella „Clare to Here” doczekał się też dobrej oprawy. Tu brawka dla Szkotów za ich wersję. Również ballada „Nothing to show”, mimo że skromnie wykonana, wyszła im bardzo fajnie.
Płytę zamyka szkocki evergreen „Scots wha hae” Roberta Burnsa. Nie jestem przekonany do takiej wersji, jaką zaprezentowali tu panowie z Kingdom Folk Band. A szkoda, bo psuje to nieco wrażenia z dość dobrej płyty.
Kategoria: Recenzje (Page 155 of 214)
Żywiołowa i radosna muzyka grupy The Crossing potrafi postawić człowieka na nogi, nawet w ponury i pochmurny dzień. Jeśli chodzi o stylistyke, to grupa nawiązuje zdecydownaie do takich tuzów muzyki celtyckiej, jak The Bothy Band, czy Silly Wizard.
Szybki tańce i bardzo fajne, utrzymane w odpowiedniej stylistyce piosenki to przepis na dobrą płytę. Co ciekawsze większość materiału na płycie to autorskie kompozycje członków zespołu. Dla mnie osobiście najmocniejsze momenty płyty, to piosenki „Close to the Edge” (Pata Patersona i Tonego Krogha), oraz „Refugee” (tejże samej spółki). Również ballada „Someone Who Knows Your Name” z dalszym, instrumentalnym ciągiem może się podobać.
Niekiedy grupa pozwala nam troszkę wytchnąć, mamy wówczas do czynienie z melancholijnym celtyckimi melodiami, lekko płynącymi pod niebo. Warto się na chwilę przy tej płycie zatrzymać.
Preriowe szanty? I owszem, w wykonaniu grupy The Buccaneers z Kanady brzmią one całkiem sensownie. Co prawda większość utworów, to znane standardy, ale idzie tu również wygrzebać fajne, mniej znane piosenki.
Standardy są dość fajnie wykonane, widać, że zespół lubi bawić się takimi piosenkami, jak „Whiskey in the Jar”, „Black Velvet Band”, czy „The Wild Rover”. Lekkie, folk-rockowe aranżacje również wychodzą dość ciekawie. Jedyne zastrzeżenie dotyczy tu właściwie wyboru utworów, jednak, jeśli ktoś lubi takie przeróbki to zniesie te standardy bez mrugnięcia okiem.
Pierwszy z mniej oklepanych utworów, to „Lovely Girl of Erin”, to dość prosta piosenka, mogaca kojarzyć się nieco (przez refren) ze słynną „C`mon Eileen”. Z kolei „For Victoria” to piosenka, którą zaczynają niemal jako jakiś zespół wokalny, później już robi się bardziej folkowo. Również ballada „The Story” pozawala nam poznać bardziej twórcze oblicze grupy. Podobnie jak „Come Home” (z resztą najmniej udany), powyższe utwory napisali członkowie grupy.
Teoretycznie album kończy się coverem piosenki Ricka Scotta „Sailing to Alberta”. Jako że ten autor humorystycznych piosenek jest u nas praktycznie nie znany, to można traktować tą piosenkę jako kolejną nowość. Spodoba się ona szczególnie wszystkim tym, którzy lubią ładne aranżacje wokalne. Po ok 10 minutach mamy jeszcze jedną, niezidentyfikowaną przeze mnie piosenkę.
Płyta ciekawa, choć, mogłaby być znacznie ciekawsza, gdyby zamieszczono na niej więcej autorskiego repertuaru.
Three`s Company to angielska organizacja zrzeszająca takich artystów, jak Steve Tilston, Damien Barber czy Pete Morton. Składanka utworów różnych wykonawców sprawia dość smakowite wrażenie, jak jest w rzeczywistości? Świetnie! Dawno nie słyszałem tyle dobrego brytyjskiego folka na jednej płycie.
Jako pierwsza czaruje nas Maggie Boyle, przyznam, że to świetna wokalistka, na szczęście poza otwierającym utworem wraca do nas jeszcze kilka razy na tej płycie, między innymi z grupą Grace Notes.
Na tym jednak nie koniec czarowania, gdyż następna grupa to The Witches of Elswick. Świetna piosenka zaśpiewana a capella zostaje na długo w pamięci.
Folk-rockowy zespół The Demon Barbers (prowadzony przez Damiena Barbera) odwołuje się do tradycji brytyjskich gigantów folk-rocka, ale brzmienie „błądzących” skrzypiec bliższe jest skandynawskim zespołom. Oprócz zespołowych poczynań Damiena możemy podziwiać jeszcze jego duety z Fay Hield i Mike`m Wilson`em – to znacznie bardziej tradycyjne brzmienia.
Gitarzysta i wokalista Steve Tilston jest mi chyba najlepiej znany, nie tak dawno pisałem o jego płycie. Tu prezentuje typowe folkowe granie charakterystyczne dla brytyjskich klubów folkowych.
Szkoda tylko, że Pete Morton nie dołączył do tych nagrań. Ale i tak jest to bardzo dobra płyta.
Grupa Wootah jest u nas znana może ledwie garstce, która uważnie śledzi to, co dzieje się w folkowym świecie za Oceanem i wyławia takie ciekawostki.
Brzmienie proponowane przez grupę Wootah jest dość unikatowe. Wszystkie utwory na tą płytę napisał Matthew Schoening, grający na instrumentach klawiszowych, wiolonczeli i gitarze. Wspierają go: skrzypek – Anton Patzner i perkusista – Taylor Still. Grupa zdradza ciągoty ethno-jazzowe. Folkowe skrzypki błądzą czasem po obrzeżach głównych tematów, również frazowanie kojarzy się raczej z jazzem.
Niekiedy odnieś można wrażenie, że rozbudowanym instrumentalnym kompozycjom przydałby się wokal – tak jest choćby w utworze „Acres of Denial”. Brak wokalu nie jest jednak tak natarczywy, by robić z tego jakiś zarzut.
Kompozycje w których pobrzmiewają dźwięki fortepianu (jak choćby „All White”, ale też „In The Rain”) kojarzą się bardziej z muzyką ilustracyjną. Jeśli wsłuchamy się w te dźwięki, to niewątpliwie przyznamy, że Wootah snują nam swoją opowieść. Opowieści tej towarzyszą lekkie folk-rockowe brzmienia. Myślę że to swoisty ukłon w kierunku słuchaczy szukających troszkę łatwiejszych w odbiorze dźwięków. Dzięki temu zabiegowi Wootah słucha się naprawdę lekko i przyjemnie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to dość ambitne przedsięwzięcie.
Niekiedy można odnieść wrażenie że grupa nie do końca wie, co chce osiągnąć. Takim właśnie utworem, niezbyt do reszty pasującym jest „Lost in e Storm of My Head”, gdzie elektryczna gitara ściera się z elektroniką i etnicznym rytmem. Na szczęście takich momentów kiedy możemy się poczuć nieco zagubieni nie jest wiele.
Płyta jest dość długa, ale również dość różnorodna, dzięki czemu wiele osób pewnie znajdzie tu coś dla siebie.
Nietypowa płyta szantowa. Dlaczego nietypowa? Przede wszystkim dlatego, że nietypowy jest sam zespół – to czwórka ludzi, którzy od lat spotykają się przy okazji różnych projektów, znają całkiem dobrze i postanowili kontynuować jednorazową w zamiarze przygodę. Waldemar Mieczkowski (na codzień kapitan „Zawiszy Czarnego”) zebrał Formację kiedy potrzebował zespołu który mógłby poprzedzić występ morskiego chóru z Niemiec. Wzajemne fluidy sprawiły, że przygoda z tą grupą trwa do dziś i właśnie mam w ręku debiutancki krążek tego zespołu.
Grupa zaczynała od grania coverów, bo było trochę czasu na zrobienie aranżacji, ale na pisanie już nie. Trzon repertuaru stanowiły piosenki z zespołów w których grali tworzący Formację muzycy (a było w czym wybierać: Krewni i Znajomi Królika, Packet, Smugglers, Broken Fingers Band), wkrótce jednak pojawiły się całkiem nowe autorskie utwory – ale na to trzeba było poczekać.
Płyta „Barowe opowieści” jest już w połowie autorska, nie zabrakło jednak nowych opracowań standardów, dzięki czemu możemy posłuchać nowych interpretacji takich piosenek, jak „Marynarz z Botany Bay”, „Wielorybnicy Grenlandzcy”, „Fregata z Packet Line”, „Sally Brown”, „Pastorałka o wigilijnym śledziu”, „Do Anioła Stróża”, „Irlandka” i „Szczęśliwy powrót”. Nad każdym z nich grupa trochę popracowała – jest tu miejsce dla czterech osobowości tworzących zespół.
Za nowy repertuar zespołu odpowiedzialne są trzy osoby. Krzysztof Jurkiewicz (na co dzień udzielający się twórczo w miejsko-folkowym Słodkim Całusie od Buby) pisze własne piosenki, opowiadające o ciekawych i bardzo życiowych historiach. Z kolei spółka autorska Zbigniew Gach (przyjaciel Formacji i autor tekstów) i Jacek Jakubowski tworzy raczej weselsze opowieści. Jedno co łączy wszystkie piosenki, to świetna warstwa tekstowa i współczesne, a jednocześnie folkowe w brzmieniu opracowania muzyczne. Te właśnie piosenki, to największy atut płyty.
Bez względu na to czy słuchamy piosenki o pięknej Kaszubce („Rybaczka”), czy też przejmującej opowieści o statkach odchodzących na złom („Regulus”), historie opowiadane nam przez Formację brzmią bardzo wiarygodnie. Niekiedy są bardziej osobiste („Przeczucie”), innym razem mogą dotyczyć przeżyc każdego żeglarza („Face To Face”).
Jak przystało na kapelę z Wybrzeża, ich twórczość przesycona jest nie tylko morzem, ale przede wszystkim klimatem portowego miasta.
Pod względem instrumentarium Formacja brzmi dość folkowo – daje tu o sobie znać muzyczna przeszłość muzyków. Jest to jednak folk dość subtelny, różny od popularnego na szantowej scenie „łupu-cupu”.
Jako że na każdy rodzaj muzyki powinno się znaleźć miejsce, to mam nadzieję, że na Waszych półkach znajdzie się miejsce na debiutancki album Gdańskiej Formacji Szantowej.
„Barowe Opowieści” zostały Płytą Miesiąca w marcu 2004 roku.
Współczesne kompozycje Miquela Gila i jego przyjaciół. Jest tu miejsce dla tradycyjnej stylistyki, znajdzie się tu flamenco i fandango, a nad wszystkim unosi się szorstki, ale ciepło brzmiący głos hiszpańskiego śpiewaka.
Całość ubrana jest w szaty bardzo charakterystyczne dla porządnych produkcji world music. Gil miesza wpływy i inspiracje. Mimo, że sam śpiewa po hiszpańsku, to w brzmieniach pojawiają się celtyckie elementy z Asturii i Galicji, jak również arabskie klimaty. Wszystko to ma swoje głębokie uzasadnienie, bo arabska kultura na Półwyspie Iberyjskim miała niewątpliwy wpływ, również na muzykę.
Bardziej tradycyjne rytmy flamenco brzmią tu niemal surowo. Tym nagraniom daleko do popowej maniery popularnych zespołów, można tu raczej znaleźć ślady jazzowych wpływów.
Cudownie brzmiące „Fandango” powinno zadowolić zarówno miłośników takiej muzyki, jak i laików. Gitary i porywający wokal, to atuty tej kompozycji.
Płyta wydana w 2002 roku przez Indies Records to doskonały przewodnik po muzycznych dokonaniach Ivy Bittowej, czeskiej gwiazdy reprezentującej to co najlepsze w gatunku world music. Są tu zarówno utwory z jej solowych płyt, jak i co większe ciekawostki z gościnnych występów i ścieżek dźwiękowych. Muzyka słowacka miesza się tu z dźwiękami z Moraw, Rumunii, a nawet Holandii i Szkocji.
Jak przystało na składankę nie brakuje to świetnych utworów. Przeróbka szkockiej ballady „Na Hu O Ho”, to po czesku „Prostři mi plátnem” – jedna z najlepszych piosenek na płycie. Dominuje jednak repertuar bardziej współczesny, jak choćby nieco jazzujący „Tichá domácnost” zaśpiewany wraz z autorem – Markiem Ebenem. Z resztą jazzowych motywów tu nie brakuje, również w innych utworach. Właśnie tak brzmi też piosenka z filmu „The Men Who Cried” zatytułowana „Gloomy Sunday”.
Kiedy Iva wraca do repertuaru ludowego zaraz robi się niemal magiczny klimat. Dwie morawskie pieśni – „Ej lásko, lásko” i „Sedí sokol” – to przyklad właśnie takiego brzmienia. Oszczędne, lecz elektryzujące dźwięki pierwszej z tych piosenek pozwalają bardziej docenić rozwiniętą wokalnie i instrumentalnie drugą.
„Kaddisch” do melodii napisanej przez Maurice`a Ravela to utwór z filmu „Krajinka”, Iva nadaje mu swoim głosem bardzo duchowego wymiaru.
Opętańcze songi zaśpiewane wraz z Nederlands Blazers Ensamble na płycie „Dance of the Vampires”, to jeszcze inne oblicze artystki, nieco zbliżające ją do poetyki wytwórni 4AD (znanej z takich zespołów, jak This Mortal Coil, czy Dead Can Dance).
Sporą ciekawostką jest tu utwór XV-wieczny – „Pax vita”. Znajduje się on tylko na tym wydawnictwie, mimo że jest to krótka łacińska miniatura, to ładnie zamyka i wycisza płytę.
Przyznam szczerze, że z tak urozmaiconego albumu najlepiej odbieram te najbardziej folkowe utwory. Zastanawiam się, czy to kwestia przyzwyczajenia, czy rzeczywiście ta właśnie muzyka wychodzi Ivie najlepiej.
Niemiecka grupa Malleus to eksperyment łączący siły dwóch zespołów inspirujących się muzyką dawną i folkiem – Á la via i Die Streuner. Rezultatem tego połączenia jest średniowieczna muzyka o folk-rockowym brzmieniu. Znawcom tego typu niemieckich kapel Malleus wyda się zapewne mniej ciężką wersją In Extremo. Jednak przede wszystkim to kapela, której granie może się spodobać.
Skoczne „Die Hexe”, mimo niemieckiego wokalu muzycznie może kojarzyć się raczej z muzyką francuską. W przypadku Malleusa nie byłoby to nic dziwnego, gdyż znana z wielu wykonań pieśń „Herr Mannelig” w ich wykonaniu staje się z kolei angielską ballada „My Little Fairy Dance” kojarzącą się nieco z dokonaniami Blackmore`s Night.
Z jednej strony można uznać tak lekkie traktowanie muzycznych tematów za brak szacunku, jednak ja raczej skłaniam się do teorii mówiącej, że dzięki temu muzyka żyje.
Trzeci utwór to piosenka „Madre Deus”, najostrzejsza ze wszystkich dotychczasowych, utrzymana niemal w folk-metalowej stylistyce.
Jeśli ktoś lubi wspomniane tu kapele, to spodoba mu się Malleus. Przyznam że to dobry sposób na zachęcenie młodzieży do sięgnięcia po muzykę dawnych wieków.
Pierwsze nagrania włoskiego zespołu Myrddin (wówczas jeszcze Myrddin Q) noszą w sobie sporo młodzieńczej pasji, nie da się jednak ukryć, że w 1997 roku grupa ta nie była zbyt dobrym zespołem. Zebrane tu piosenki, to zapis koncertowego seta, zapewne charakterystyczny dla tego, co zespół wówczas wykonywał.
Dominują tu irlandzkie standardy, jednak to nie one zwróciły moją uwagę na tą płytę. Obok standardów znanych z wielu innych płyt zespołów grających w pubach mamy tu piękną włoską pieśń „Catarina”. Zapowiada ona późniejsze inspiracje grupy Myrddin i pozwala docenić zespół. Muzycy poszukiwali wówczas własnego brzmienia i ta piosenka byłe według mnie strzałem w sedno.
Na tej samej płycie mamy jeszcze wiązankę północno-włoskich tańców. Też ciekawą, bo odróżniającą się od reszty repertuaru.
Celtycki repertuar wykonany jest poprawnie, ale bez większych przebłysków geniuszu. Podobać mogą się aranżacje takich utworów, jak choćby „Star of County Down”, gdzie wpleciono ciekawy temat instrumentalny, amerykański standard „Sally Anne” również jest ciekawie podany.
Wśród rzeczy które rażą nieco na tej płycie na pewno znaleźć się może męski wokal. Kojarzy się se wszystkim, ale na pewno nie z dobrym głosem do pubowych songów. Jednak, jak już wspomniałem są to nagrania stare, właściwie już archiwalne. Nowsze produkcje Myrddina powinny bardziej przypaść Wam do gustu.
