Niemiecka grupa Claymore to zespół, który od kilkunastu lat gra celtyckiego rocka, koncertując i nagrywając w tym czasie siedem płyt. Ostatnia z nich, „Remember”, to album składankowy z różnymi utworami grupy zarejestrowanymi na żywo.
Znam kilka niemieckich zespołów z tego nurtu i muszę przyznać, że Claymore niezbyt do nich pasuje. Dlaczego? Przyjrzyjmy się co i jak grają na tej płycie.
Dość patetyczny „Hopp Frog” to właściwie normalny rockowy kawałek, nieco funkujący z wpasowanymi w niego dęciakami. „Treasure Island” zaczyna się od chórku a capella, by zaraz przerodzić się w kolejny rockowy utwór, choć tym razem czuć tu trochę ducha folk-rockowych eksperymentów grupy Fairport Convention.
Wstęp do „Magic Circle” kojarzyć się może nieco z zespołem Tempest, a to za sprawą klawiszowej melodii, inspirowanej pewnie folkiem. Sama piosenka jest jednak lekko hard rockowa. Ballada „Green Lady” mogłaby znaleźć się w repertuarze Richie`go Blackmoore`a, jednak raczej nie w Blackmoore`s Night, a w rockowym Rainbow.
Ostre riffy w „Body Snatcher” nie zmieniają wiele, właściwie próżno szukać tu folku, bliżej stąd do Running Wild.
Kolejny utwór to intro z płyty „Live on Deck”, melodia grana przez gitarę może kojarzyć się z celtyckimi wycieczkami Mike`a Oldfielda. Są tu jeszcze dwa inne intra, prezentują się nieźle i pozwalają wczuć się w prezentowane przez grupę Claymore klimaty. Ballada „Outward Bound” mogłaby z powodzeniem znaleźć się w repertuarze którejś z polskich kapel szantowych, z resztą tematyka morska grupie Claymore również nie jest obca. W piosence tej można też posłuchać fajnej partii dud.
„Strathnaver” to ballada, która zaraz skojarzyła mi się z „Red and Gold” grupy Fairport Convention. Nie chodzi o podobieństwo muzyczne, choć wokal momentami przypomina Simona Nicola, największe podobieństwo jest w sposobie budowania napięcia w utworze. Pod tytułem „Solo-Set” kryje się niewielki ukłon w stronę miłośników dud, brzmiący prawie jak na płytach ze szkockimi marszami. zaraz po tym mamy kolejną solówkę, tym razem jest to perkusyjne „Ingold´s Drumming Solo”.
Wiązanka „Smoo Cave/Giants Forever” to klimat kojarzący się z dokonaniami Gary`ego Moore`a. Zaś ballada „Wondering Why” to jeden z najbardziej folkowo zagranych utworów na płycie.
Grupa sama określa się zespołem celtic rockowym, należy jednak pamiętać, że sam gatunek powstał dzięki zespołom takim jak Horslips i Thin Lizzy. Myślę, że to właśnie do tej ostatniej grupy najbliżej niemieckiemu Claymore.
Kategoria: Recenzje (Page 154 of 214)
Folk UnderGround to w pewnym sensie kontynuacja projektu The Flash Girls. Przede wszystkim jest to formacja w której gra Lorraine Garland – bliską współpracownice pisarza Neila Gaimana. Ten popularny autor napisał z resztą dla zespołu kilka tekstów i melodii. Przede wszystkim piosenkę „Folk Underground”, której grupa zawdzięcza swoją nazwę.
Ktoś określił muzykę grupy jako „wesołe piosenki o drodze do piekła” i jest to trafna diagnoza. Jednak nie do wszystkich utworów pasuje. Sporo tu folkowego śpiewania, oraz instrumentalnych melodii łatwo wpadających w ucho.
Piosenki śpiewa tu Trevor Hartman i trzeba przyznać, że jego głos doskonale pasuje do folkowych piosenek i ballad. Jednak w „Port of Amsterdam” – starej pieśni Jaques`a Brel`a – wyręczają go Lorraine i Paul Score . Piosenka o starym śmierdzącym porcie w tej wersji nabiera ciekawych barw, zwłaszcza że swoje partie Lorraine śpiewa pi hiśzpańsku. Jeśli już jesteśmy przy nowych barwach, to warto zwrócić uwagę na „Rue the Day”. Utwór ten przesycony jest knajpianym klimatem, właściwie jest to pop o nieco bluesowym odcieniu. Utwór ten bardzo zaskakuje w zestawieniu z resztą piosenek, zwłaszcza że słyszymy tam saksofon. We „Flash Company” pojawia się z kolei trąbka (obok skrzypiec), ale to już bardziej folkowy (czy raczej folkujący) utwór.
Jedno co można powiedzieć o tej płycie na pewno, to że trudno traktować to cokolwiek poważnie. Chyba tylko utwory instrumentalne nie mrugają do nas okiem. Warto poczytać teksty. W pierwszej chwili poczujecie się trochę jak w świecie Monty Python`ów. Z resztą nie tylko o teksty tu chodzi. Melodie potrafią dryfować w niespodziewanych kierunkach. Np. w kończącej płytę piosence „The Butterfly Road” otrzymujemy trochę klimatu rodem z pieśni żydowskich – i to w środku piosenki.
Gdyby zdarzyło się że grupa ta zawita do Polski, koniecznie idźcie na ich koncert – podejrzewam, że bedzie jeszcze ciekawiej niż na płycie.
Płyta z muzyką kontemplacyjną zawierającą elementy wschodnie i celtyckie, a do tego odrobina opowieści, czyli tzw. stroytellingu. Mimo że dominuje tu muzyka wschodnia związana z buddyjskim zen, to jest tu też sporo chrześcijańskich elementów z nowszej tradycji współczesnej. Nad tym wszystkim unoszą się magiczne dźwięki fletu shakuhachi.
Całość trąci trochę stylistyką new age, jednak użycie akustycznych instrumentów gwarantuje nam znacznie ciekawsze doznania niż w przypadku klawiszowych pasaży.
Album jest swoistą pamiątką, bo powstał po serii koncertów tego tria. Jacynth i Heather to kobiety znane na celtyckiej scenie nie od dziś, natomiast Robert ze swym japońskim bambusowym fletem przyłączył się do nich, wnosząc ciekawe brzmienia do celtyckich poszukiwań.
Płyta, którą polecić można przede wszystkim nieortodoksyjnej publiczności folkowej.
Współczesne i tradycyjne folkowe granie oparte na celtyckich korzeniach. W przypadku takich płyt zwykle najwazniejszym instrumentem jest głos wokalistki. Tak jest i tym razem, wokal Kirsten zdecydowanie góruje nad resztą instrumentów. To dobrze, bo wokalistka należy to niezbyt dużego grona artystek, które śpiewają bardzo czysto, ale jednocześnie nie silą się na zbytnie popisy. Wystarcza czasem naturalne vibratto, a i to głównie we współczesnych utworach.
Lirsten przyznaje, że od dziecka była pod wpływem wokalistek, takich jak Joan Baez, czy Judy Collins. Słychać to nie tylko w jej sposobie śpiewania, ale również w kompozycjach, które sama napisała. Piosenki takie jak „Caer`s Song”, „Wild Sound”, czy „Finola`s Song” – wszystkie z tekstami Patricii Monaghanm, przyjaciółki Kirsten – mogłyby znaleźć się w repertuarze większości klasycznych wokalistek i pewnie nikt nie zwróciłby uwagi na to, że są to współczesne utwory.
Z tradycyjnej części płyty warto wspomnieć ciekawe wykonanie piosenki „Jock O`Hazeldean”, oraz piękny szkocki lament „Ailein Duinn”.
Płyta jest skokojna i dość pogodna, a przede wszystkim tradycyjna w brzmieniu. Aż dziw bierze, że taki oto album zarejestrowała artystka z … Alaski.
Co elektroniczne pasaże mają wspólnego z muzyką folkową ? Czasem zdarza się, że jednak coś mają.
To, co prezentje nam duet Za Frumi to mroczna muzyka, czasem nazywana dark folkiem innym zaś razem muzyką fantasy.
Płyta brzmi jak soundtrack do jakiegoś mrocznego filmu. Z drugiej jednak strony jest to odrębna, spójna opowieść. Dwie częśći zatytułowane „Jakesh” i „Rianji” to opowieści o świecie, który już przeminął, o mrocznych kultah i wampirach.
Nie brakuje tu rozwiązań muzycznych charakterystycznych dla muzyki ludowej. Gdyby przyłożyć tą płytę do realiów światów fantasy, tak mógłby brzmieć folk mrocznych elfów. Dumna, dość pompatyczna muzyka, ale bardzo ładna i jednocześnie smutna.
Są tu elementy rytualne, zwłaszcza brzmiania bębnów przywodzą na myśl takie skojarzenia. Niekiedy pojawiają się brzmienia fletów i instrumentów smyczkowych. Snują one melodie, które nie wywodzą się bezpośrednio z żadnej ze znanych nam kultur. Jednak nie trudno dostrzec tam orientalizmy, niemal mistyczną podniosłość, a nawet motywy o lekko bałkańskim brzmieniu. Być może to ukłon w kierunku literackiej ojczyzny tytułowych wampirów.
Płyta, oprócz swych zwykłych walorów artystycznych, doskonale nadaje się jako ilustracja do książek o tematyce fantasy, czy nawet horrorów.
Nagrania z koncertu białostockiej formacji The Bumpers z roku 1995 prezentujądoskonale wszystkie wpływy, jakim zespół ulegał praktycznie od początku swego powstania.
Mamy tu szantowego folk-rocka w stylu grupy Smugglers (pożyczone od nich „Łowy), jest punk-folk w wersji The Pogues (dwie piosenki tej grupy – „If I Should Fall” z oryginalnym tekstem i „Misty Morning, Albert Bridge” z polskim tekstem, jako „Dzień porwotu”). Jest też ukłon w kierunku The Ukrainians („Kozaki”, to ich „Cherez Richku, Cherez Hai”) i rozwinięcie tematu w postaci autorskich opracowań muzyki polskiej.
Mamy tu więc przegląd poprzez cały dorobek zespołu. Warto choćby dlatego posłuchać tych nagrań. „Cztery mile”, czy „Cebula”, to utwory inspirowane polskim folkiem, ale zagrane z irlandzkim błyskiem w oku. Muzyka Bumpersów jest dość niepokorna, żeby nie rzec bałaganiarska. Trochę razi fakt, że przy pierwszym przesłuchaniu nie wszystkie teksty da sie zrozumieć.
Ciekawostką jest fakt, że już w 1996 roku Bumpersi wykonują taki utwór jak „Ameryka”. Bazuje on na „Livin` in America” nowojorskiej grupy Black`47 (która melodię sciągnęła z irlandzkiego „Foggy Dew” i dodała troszkę od siebie), która wówczas dopiero wspinała się na szczyty folk-rockowej kariery. Pozostaje pogratulować Bumpersom znastwa.
Jeśli traficie na ten materiał – spróbójcie, mimo mankamentów brzmieniowych to ciekawy i różnorodny materiał.
Colinda, to niemiecki zespół, który specjalizuje się w muzyce cajun. Folklor południowego wschodu Stanów Zjednoczonych ma nieco inne pochodzenie niż amerykańskie country. Cajun wywodzi się z muzyki, którą przywieźli do Ameryki osadnicy francuscy, przybarwionej przez różne nacje przewijające się wówczas przez Nowy Świat.
Dziś muzyka cajun znana i wykonywana jest na całym świecie, również u nas można znależć kapele, które sięgają po nią i to zarówno te, które wywodzą się ze sceny country, jak i z folku.
Jak na razie jedyną niemiecką kapelą z tego nurtu, na jaką natrafiłem jest Colinda, ale pewnie wkrótce trafię też na inne.
Płyta zaczyna się od charakterystycznych dla cajun płynących brzmień skrzypiec i francuskich wokali.
Coś, co rzuca się od razu w uszy, to fakt, że Niemcy wykonują swoją muzyke zgodnie z kanonami, ale też w pewnien sposób po swojemu. Trudno jednoznacznie opisać ten pierwiastek, ale brzmi to raczej, jak piosenki zaaranżowane na cajun, niż rasowe granie z południa. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyki tej słucha się z dużą przyjemnością. Kolejne utwory to naprawde świetne numery, a kilka z nich, jak choćby „Parlez nous a boire” są znane również w Polsce. Oprócz piosenek są tu też melodie taneczne, choć większość piosenek też nadaje się do tańca.
Fajna płyta, choć brak jej nieco czystości stylistycznej.
O takich płytach zwykłem mówić, że zrywają z głowy beret. Co prawda sam noszę kaszkiet, nie beret, ale od tych dźwięków niewątpliwie spadłby i beret.
Gaelic Storm dali się pozać jako kapela z pokładu trzeciej klasy na pokładzie „Titanica” Jamesa Camerona. Jednak od tego czasu minęło kilka lat i zespół ten wyszedł już dawno na własną droge. I to całkiem niezłą.
Zaczynają niby znanym tematem – „Beggarman” – ale to co z nim robią zostawia w tyle kilka znanych kapel wcześniej sięgających po ten utwór. Przede wszystkim melodia właściwie prowadzona jest przez wokal, a reszta instrumentów gra tylko dookoła cudowne ozdobniki.
Wokal to bardzo ciekawy instrument na tej płycie. O ile muzycznie grupa zbliża się nieco w kierunku starego Great Big Sea, czy The Saw Doctors, o tyle wokal ma w sobie coś z Rory`ego MacDonalda z Runrig, a czasem nawet nutkę zapozyczoną od Bono. Wokalista nazywa się Patrick Murphy – zapamiętajcie go, bo warto.
Na płycie nie brakuje humoru, zyskuje przez to na lekkości. W pijackiej balladce „Johnny Tarr” mamy parodię poważnych piosenek o piciu i pijakach. Słychac dokładnie, że Gaelic Storm lubią bawić się muzyką.
Jak za dotknięciem magicznej różdżki piosenki aranżowane na potrzeby tej płyty rozkwitają na nowo. Stary przebój folkowy „Black Is The Colour” zabrzmiał tu poważnie, ale jednocześnie bardzo świeżo.
Na prawdę dobra i godna polecenia płyta.
Świetny zbiór współczesnych folkowych piosenek w wykonaniu duetu dwojga popularnych wokalistów. Zarówno Ciaran, jak i Hether występowali z powodzeniem solo, kiedy zdecydowali się połączyć siły wyszedł im projekt momentami nieco folk-rockowy, w którego zaangażowało się sporo gości.
Mimo, że płytę nagrali jako duet, trudno oprzeć się wrażeniu, że konstrukcja albumu przypomina konkurs na to kto wykona lepszą piosenkę.
Zaczyna Ciaran piosenką „The Future`s Exchange”, jednak to utwór śpiewany przez Heather – „Rosemary Lane” – lepiej nadawałby się na start. Tak czy owak właśnie ta druga piosenka na dłużej zostaje w pamięci.
Piosenka Boba Dylana „I Dreamed I Saw St Augustine” chyba jeszcze nigdy nie brzmiała jak cektycka ballada – teraz, dzięki wykonaniu Ciarana tak jest. Swoistą odpowiedzią jest tu szkocka kolysanka autorstwa Jima McLeana „Hush Hush” (w Polsce znaną z wersji Antoniny Krzysztoń).
Później mamy piękną balladę „The Reason I Left Mullingar”, wreszcie słychać tu w wokalach, że mamy do czynienia z porządnym duetem, mimo że prowadzi Ciaran. Również piosenka śpiewana przez Heather – „Black Country Lament” – jest porządnie przez niego wspierana. To z resztą jedna z najlepszych piosenek na płycie.
Spokojna ballada „Old Fashioned Saturday Night” w wykonaniu Ciarana brzmi bardzo ciepło i ujawnia, że drzemią w nim spore możliwości wokalne. Heather proponuje nam piosenkę „The River”, która kojarzyc się może nieco z twórczością Loreeny McKennitt.
Łaciński tytuł „Dulce et Decorum Est” kryje piękną i bardzo smutną balladę o Belfaście, autorstwa samego Ciarana. To też jedna z najlepszych na płycie piosenek. Kontynuując tematykę wojenną Heather śpiewa piosenkę „Jeanie`s Flag”.
Piosenkę „The Last House in Our Street” pierwszy raz slyszałem w wykonaniu autora – Columa Sandsa – podczas jego wizyty w Polsce. Ciaran Dorris śpiewa ją bardzo fajnie, ale brakuje mi tu nieco nosowego wokalu Columa. „Waiting for the Calm” to z kolei piosenka w nieco innym klimacie, jest poważna, ale również jakby nieco natchniona.
Album zamyka znany zaśpiew „We Shall Overcome”, kończący też jednocześnię „suitę wojenną” rozpoczętą od „Dulce et Decorum Est”.
Jest jeszcze mały bonusik, ale już w nieco innym, bardziej zabawnym brzmieniu.
Płyta jest bardzo dobra i muszę przyznać, że niesłychanie mnie zaskoczyła taka wymienna formuła. Z drugiej jednak strony zabieg to udany, bo dał świetne efekty.
Gitarowy album z mieszanką melodii celtyckich, autorskimi melodiami Michala Hromka i … Antonio Vivaldiego, to na prawdę spora ciekawostka. Czeski gitarzysta z mistrzostwem właściwym tylko najlepszym gitarzystom, przedstawia nam swoją wizję wspomnianych już utworów.
O ile nietrudno wyobrazić sobie melodie Thurlogha O`Carolana przełożone z harfy na gitare, o tyle już tradycyjne tańce ludowe z Irlandii wymagają sporo muzycznej wyobraźni.
Barokowy przepych tej muzyki dostrzegalny jest w pięknych ozdobnikach. Cztery utwory O`Carolana aż kipią od życia. Bardzo chciałbym kiedyś usłyszeć je na żywo, mam nadzieje, że mimo tego, że album to dośćwiekowu, to Michal wciąż je gra. Prawdopodobnie tak, bo niedawno wrócił do tego irlandzkiego kompozytora i poświęcił mu najnowszą płytę.
Antonio Vivaldi to jeden z najgenialniejszych kompozytorów swoich czasów. W wersjach prezentowanych przez Michala jego utwory idealnie komponują się z bardziej folkowymi melodiami irlandzkimi.
Autorska suita „Three Rags” i dodatkowy zestaw „dwóch utworów na dwie gitary” to również pokaz kompozytorskich możliwości czeskiego gitarzysty. Również tutaj daje się poznać jako bardzo ciekawy twórca.
Przez wzgląd na zrożnicowany repertuar warto tą płytę polecić nie tylko miłośnikom muzyki gitarowej i celtyckiej, ale też każdemu, kto ma w sobie dość wrażliwości, by docenić piękno brzmienia akustycznej gitary w ręku mistrza.
