Rosyjska Melnitsa tym razem prezentuje nam nieco bardziej folk-rockowe oblicze. Trzecia płyta zespołu, zatytułowana „Pereval”, zawiera jedenaście piosenek, utrzymanych w znanym z poprzednich albumów fantasy-folkowym klimacie.
„Nochnaya kobyla”, piosenka, która zaczyna całą płytę, prezentuje nam Melnitsę jako grupę pop-folkową. Jednak już w „Gospodin gornyh dorog” mamy nieco bardziej akustyczne, bliższe poprzednim płytom brzmienie.
Piosenka „Vesna” to takie połączenie nowego brzmienia z utworem bardzo poetyckim, w lekkiej aranżacji. Folk-rockowa „Fuga”, jako że czerpie nieco z muzyki klasycznej, co nieodparcie kojarzy się z zespołem Jethro Tull. Rosjanie zadbali z resztą o to, by flet dbał podobnie. Z kolei „Chuzhoi”, to nowe oblicze Melnitsy. Coś, jakby skrzyżowanie Closterkellera (wokal) z Orkiestrą Dni Naszych (lekkie, folk-rockowe brzmienie). Utwór „Vorony” w warstwie tekstowej przypomina nam o fantasy-folkowych korzeniach zespołu, aczkolwiek w takim wydaniu jest to raczej dość mroczna opowieść.
Kompozycja „Golem” to śliczna, akustyczna, dwuminutowa melodia, która z powodzeniem mogłaby się znaleźć na wcześniejszych płytach. Za to w „Mertvets” wracamy na chwilę do folk-rocka. Zaraz potem jednak zostajemy oczarowani romantycznym brzmieniem gitary i w utworze „Veresk”.
Elementy fantasy-folku i lekkiego rocka w „Pryalka” upodobniają w tym utworze brzmienie Melnitsy do nieistniejącej już formacji All About Eve. Kończąca płytę „Korolevna”, to piękna ballada śpiewana przez Natalię Nikolajewą. Daje ona nadzieję na zachowanie magicznego klimatu Melnitsy.
Zastanawiam się, czy zmiana brzmienia na bardziej elektryczne nie zaszkodzi zespołowi. Póki co na płycie „Pereval” sprawiają wrażenie, jakby stali na rozdrożu. Jeśli przesadzą i zatracą się w pop-folkowych romansach, może się okazać, że to co najlepsze w ich twórczości, owa delikatna zwiewność, może gdzieś umknąć.
Kategoria: Recenzje (Page 127 of 214)
Australijski zespół Augie March, to mieszanka akustycznego folku z ostrym rockowym brzmieniem i alternative country. Czasem nawet w ramach jednego utworu zdarza im się balansować między jazdą na przesterowanych gitarach, a lekkim brzmieniem, znanym choćby z muzyki zespołów amerykańskich.
Czasem muzyka Augie March bywa niepokojąca, tak jest choćby w „Come With Me”.
Niekiedy można odnieść wrażenie, że mimo pozornego spokoju, czy wesołości jest tu jakieś pokrewieństwo z utworami innego Australijczyka – Nicka Cave`a.
Augie March to zdecydowanie nie granie dla folkowych ortodoksów – tym ostatnim pozostaje chyba tylko „300 Nights”. Za to miłośnikom kombinowanej, przemyślanej muzyki mogą się spodobać.
Bożonarodzeniowe płyty mają to do siebie, że najlepiej słucha się ich rzecz jasna w okresie świątecznym. Jednak z drugiej strony panujący wówczas nastrój może nieco zatrzeć wrażenia muzyczne. No ale skoro o tej płycie piszę w okresie wielkanocnym, to chyba uda mi się odpowiednio skupić na tym co tu jest grane… a właściwie śpiewane.
Banana Boat to grupa ze środowiska szantowego, śpiewająca a capella.
Trzy tradycyjne polskie kolędy stały się tu pretekstem do zaprezentowania możliwości wokalistów i talentu aranżerów. Mam wrażenie, że w „Gdy śliczna panna”, „Przybieżeli do Betlejem” i „Dzisiaj w Betlejem” wokaliści czują się najlepiej.
Całkiem inną sprawą są piosenki zagraniczne. „Gaudete” folkowcy znają głównie z wykonania Steeleye Span, które jest okaleczone pod względem językowym. Banana Boat poprawiają błędy Anglików w brzmieniu łaciny, niestety sami popełniają inny błąd. Wsłychajcie się w głos prowadzący. Czy tylko mi się wydaje, że wokalista bardzo się męczy tą piosenką. Z kolei „Joy to the World” również nie zaraża takim optymizmem, jak kolędy polskie.
Z całego tego obcojęzycznego repertuaru najlepiej wychodzi tu „Deck the Halls”. Któż nie zna tej melodii? Być może nawet nie wiecie jak się nazywa, ale znacie ją na pewno. Jej największym atutem w tym wykonaniu jest… prostota. Nie ma tu skomplikowanych aranży, a może raczej stopień komplikacji jest w sam raz.
Płytka jest fajna, nie tylko na Święta, ale raczej nie da się jej słuchać za długo. Doskonale za to nadaje się na prezent, ale to już głównie pod choinkę.
Grupę Dún an Doras określano jakiś czas temu czeską Lunasą. Porównanie do jednego z najlepszych współcześnie grających zespołów w Irlandii pewnie dla każdej celtyckiej grupy jest komplementem. Dla Dún an Doras nie była to jednak wymarzona etykietka. Na płycie „Rua” próbują nam udowodnić, że mają własny charakter.
Album zaczyna irlandzka ballada „The Lowlands of Holland” zagrana w stylu zbliżonym do coel nua – `nowej muzyki irlandzkiej`. Jednak już w piosence „Sally” mamy do czynienia ze znacznie szerszym nawiązaniem do tradycji celtyckich. Z drugiej strony aranżacja jest bardzo świeża i przestrzenna. Dzięki świetnemu głosowi Káťi Garcíi można ten utwór postawić w jednym rzędzie z najlepszymi dokonaniami Clannadu, czy Cappercaillie.
W kolejnym utworze mamy do czynienia z muzykami Dún an Doras również w roli kompozytorów. Dwa lekkie reele, okraszone trzecim, tradycyjnym, to coś, za co grupę z Czech kochają miłośnicy celtyckich pląsów. Podobnie jest z następującymi po reelach jigami, z tą tylko różnicą, że drugi z tych zestawów jest bajkowo wręcz radosny. Słuchając zagranych tu jigów zastanawiam się, czy aby muzycy nie zawarli w niej kilku swojskich, słowiańskich nutek. Jeśli to zabieg świadomy, to wyszedł rewelacyjnie.
„One Last Cold Kiss” to współczesna piosenka folkowa, znana z wykonania Luki Blooma, mniej znanego brata Christy Moore`a. Oszczędna, ale bardzo bujająca aranżacja sprawia, że to jeden z najsympatyczniejszych utworów na płycie.
Reele w zestawie „Pro Terezku”, to już prawdziwie czesko-irlandzkie granie. Potwierdza się to, co pisałem we wstępie – Dún an Doras chca być rozpoznawalni i robią wiele w kierunku tego, by tak właśnie się stało.
„Came Ye O`er Frae France?” Káťa zaczyna sama, później grupa wtóruje jej w celtycko-funkowym brzmieniu. Bardzo lubię takie granie. Może mi się wydaje, ale mam wrażenie, że w partiach instrumentalnych pobrzmiewają echa fascynacji grupą Flook.
Autorskie jigi zawarte w secie „Farranfore”, to opowieść o łączeniu się rzeczy może nie tyle niemożliwych, co przynajmniej dziwnych. Na zestaw ten składają się trzy kompozycje, jedna poświęcona ślimakowi, druga tasmańskiemu diabłu, trzecia zaś lotnisku w Farranfore. Muzyka w tych trzech jigach również zmienia się jak w kalejdoskopie.
Ballada „The Snows They Melt The Soonest” to najpiękniejsze, co się na tej płycie znalazło. Piękny kobiecy wokal, w chwilę później akompaniament bębna, fletu i wreszcie skrzypiec i gitary, to przepis na intrygujący utwór, pełen klimatu i ulotnego czaru. „Home By Bearna” przywraca nam bardziej zabawowy klimat. W nieco innym klimacie utrzymana jest kolejna wiązanka reelów. Daniel Malczyk, skrzypek zespołu, pisze, że celowo zostawiono w całym utworze smutniejsza, mollową tonację, by nie łamać nastroju tego zestawu. Całość jest oczywiście świetnie zaaranżowana.
Płytę kończą dwie piosenki zaśpiewane w irlandzkim gaelicu – „Bráigh Loch Iall” i „Bean Pháidín”. Pierwsza z nich jest u nas niemal zupełnie nie znana, drugi z tych utworów pamiętają zapewne miłośnicy grup The Chieftains, Planxty, Anuna, a u nas choćby Ula Kapała. Káťa świetnie sobie radzi śpiewając w tym języku. W „Bráigh Loch Iall” po raz kolejny wraca do nas klimat kojarzący się z najlepszymi latami Clannadu.
Pisząc dziś o kapeli grającej muzykę celtycką niemal nie da się powstrzymać porównań – nasuwają się same. Są jednak grupy, takie, jak właśnie Dún an Doras, które nawet jeśli do czegoś nawiązują, to robią to z niesamowitym wdziękiem. Widać, że zespół sporo pracuje nad swoją muzyką, pojawiają się nowe ścieżki – tym razem trochę jazzowej gitary, kilka funkujących rytmów i przede wszystkim sporo radości z grania. To ostatnie sprawia, że słuchaczowi bardzo miło odbiera się graną w ten sposób muzykę.
Gdyby Czesi chcieli gonić swoich irlandzkich kolegów, to pewnie przed nimi jeszcze sporo pracy, nie urodzili się bowiem i nie wychowali na Zielonej Wyspie. Jeśli jednak chcą zostać po prostu dobra kapelą i nie być porównywanymi z innymi grupami, to zmierzają we właściwym kierunku.
The Pogues wreszcie doczekali się godnych spadkobierców. Nie kontynuatorów, ale właśnie spadkobierców. Jeszcze niedawno z Flogginami o to miano konkurowali Bostończycy z Dropkick Murphy`s. Ci jednak odpadają w przedbiegach, jeśli porówna się ich „Blackout” z „Within a Mile of Home”.
Już od samego początku płyty słychać wyraźnie, że FM wracają.
Zanim usłyszałem całą płytę wpadł mi w ucho kawałek „To Youth (My Sweet Roisin Dubh)”, który urozmaica ścieżkę dźwiękową jednej z gier komputerowych. Już wtedy wiedziałem, że płyta będzie niezła. I nie rozczarowałem się. Amerykańscy punk-folkowcy sa w dobrej formie.
Album zaczyna się od pubowo-rockowego „Screaming at the Wailing Wall”. To świetny kawałek z przesterowaną gitarą w tle, ostrą jazdą skrzypiec i mandoliny, silnym głosem Dave`a Kinga.
Tradycyjny „Seven Deadly Sins” brzmi tak, że nie powstydziliby się go The Pogues. Oczywiście, gdyby zaczęli grać jakieś dwadzieścia lat później. Drive jest taki sam, środki wyrazu już nieco inne. Stare brzmienie ma za to piosenka „Factory Girls”. Jest w niej też coś z grania kapel z kręgów rockabilly. Oczywiście całość wciąż ma celtyckie korzenie.
Dalej mamy wspomniane już „To Youth”. „Whistles The Wind” to z kolei ballada w stylu starej kapeli Shane`a MacGowana. Nieco rozedrgane dźwięki gitary nadają jej jednak bardziej oniryczny charakter. King śpiewa tu dla odmiany bardzo spokojnie. Jakby dla odmiany „Light of a Fading Star” zaczyna się od ostrej, punkowej gitary. Dalej troszkę się uspakaja. Mamy akordeon, banjo i skrzypeczki. Trzeba przyznać, że FM lubią sobie pokombinować i są w tym bardzo dobrzy.
„Tobacco Island” kojarzy się strasznie ze „Streams of Whiskey” przywoływanego tu już zespołu. OCzywiście to inna piosenka, a jednak niektóre nutki brzmią dość znajomo.
Zaśpiewana a capella „The Wrong Company” kojarzy się dla odmiany z klasykami, takimi, jak The Dubliners. To tylko miniaturka, ale robi dobre wrażenie.
Rozbujany „Tomorrow Comes a Day too Soon” to coś nowego. Piosenka ta nie ma zbyt wiele wspólnego z celtyckimi korzeniami, jest po prostu lekkim, folk-rockowym utworkiem. Kto wie, czy nie zwiastuje on jakiejś zmiany w muzyce Flogging Molly.
Rewelacyjny „Queen Anne`s Revenge” to też nieco inne niż dotąd klimaty. Bliżej piosence do utworów z płyt The Levellers, czy New Model Army. Świetne alternatywno-folkowe granie.
Powrót do bardziej pubowych dźwięków zwiastuje nam „Wanderlust”. Następujący po nim tytułowy „Within a Mile of Home” można uznać za kwintesencję brzmienia tej płyty. Jest tu trochę elementów nowych, melodia lekko skłaniająca sięw kierunku celtyckim, ale z konkretnym, punkowym refrenem. Zdecydowanie jest to dobra wizytówka.
Kolejna na płycie ballada, to śpiewana przy akompaniamencie irlandzkich dud i gitary „The Spoken Wheel”. Przechodzi ona płynnie w kolejny utwór – „With a Wonder and a Wild Desire”. Druga część jednak jest już nieco ostrzejsza, wchodzi tam bowiem cała punk-folkowa sekcja.
Na zakończenie mamy piosenkę w stylu „cała sala śpiewa z nami”, czyli „Don`t Let Me Die”. To typowa uliczna ballada, ale urozmaicają ją trąbili, trochę w stylu kapel grających czasem na pogrzebach. Cóż, w końcu to piosenka pożegnalna.
„Within a Mile of Home” nie jest takim zaskoczeniem, jak „Swagger” – pierwszy studyjny album FM. Nie ulega jednak wątpliwości, że płyta ta wprowadza nieco nowego ducha. Myślę, że konkurencji z punk-folkowego podwórka będą musieli się teraz sporo namęczyć, by dogonić tą grupę.
Drugi album duńskiej grupy Tumult prezentuje nam zespół znacznie bardziej dojrzały, niż miało to miejsce na debiucie. O ile płyta „Walle gnav” z 2001 roku miała sporo świeżości, to przy „Kvaern” możemy do niej dodać jeszcze doświadczenie i sceniczne obycie, które doskonale widać po układzie płyty i aranżacjach. Praktycznie nic nie pozostawiono tu przypadkowi.
Tumult gra głownie duńskie melodie i ballady, jednak zaplątało się tu również coś z klimatów amerykańsko-celtyckich („Crossing the Atlantic/Sugarfoot Rag”). Mimo iż w muzyce zespołu sporo jest szacunku dla tradycji, to stylistycznie jest on znacznie współcześniejszy, niż klasycy duńskiego grania, bliżej im raczej do młodszych zespołów, takich, jak Sarras.
Prawdopodobnie spory wpływ na duńską scenę młodej muzyki folkowej miały zespoły z Wysp Brytyjskich i ze Szwecji, które swoim luzem, a jednocześnie poważnym podejściem do tematyki ludowej bardzo łatwo zarażają właśnie muzykującą młodzież.
Sporo tu patentów folk-rockowych, jednak nietypowa dla naszych uszu muzyka duńska sprawia, że wydają nam się czymś nowym. Tumult nie daje się jednak wciągać w wyścigi o to kto zagra szybciej ludowy kawałek i okrasza płytę spokojniejszymi elementami. Mocne uderzenie, podobnie jak u wielu kapel szwedzkich (z Hedningarną na czele) ma tu raczej zaznaczyć ciężar brzmienia, a nie podbijać tempo.
Młodzi muzycy panują tu nad każdym dźwiękiem, a jednocześnie nietrudno odnieść wrażenie, że w tej muzyce sporo jest radości. To wielka sztuka, mam nadzieję, że jeszcze nie raz im się ona uda.
Zbiór francuskich i bretońskich ballad w wykonaniach czołowych francuskich artystów sprzed kilku lat. Wielu z nich jest już dziś zapomnianych, przyćmionych przez młodsze gwiazdy.
Sam chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o niektórych wykonawcach.
Doskonały wokalista, Marc Robine, zmarł w 2003 roku, nie usłyszymy więc już jego głosu. Odwołujący się do bretońskich tradycji Roland Brou, nie rozpieszcza nas, dwie wydane przez niego płyty nie łatwo znaleźć, a zapewne warto.
Patrick i Serge Desaunay są bliżsi francuskiej balladzie, snującej się leniwie miejskimi bulwarami.
O niektórych wykonawcach nie latwo znależć informacje. Udało mi się jednak ustalić, że wielu występujących tu artystów przeplatało się w różnych składach i projektach. Wychodzi więc na to, że to taka kolektywna płyta.
Album z piosenkami folkowymi związanymi z ruchem robotniczym. Powstał z inicjatywy jednego z ojców chrzestnych folkowego odrodzenia w Anglii – A.L.Lloyda. Towarzyszą mu tu m.in. gwaiazdy ówczesnej sceny – Ray Fisher, Louis Killen, Bob Davenport i Anne Briggs.
Pierwsze, co rzuca się w uszy, to archaiczne brzmienie. Ale czy ono może przeszkadzać prawdziwym miłośnikom muzyki folkowej? Oczywiście, że nie.
Dzięki płytom takim, jak „The Iron Muse” udało się ocalić dla potomności kilka robotniczych piosenek z brytyjskich fabryk i zakładów. Jeszcze więcej z nich na zawsze utraciliśmy, a szkoda, bo jeśli wnioskować po tym zestawie, to mogły być one niezwykle atrakcyjne.
Grupa Tejedor, to asturyjskie trio grające tamtejszą muzykę folkową. „Llunaticos” to ich drugi album.
Od samego początku płyty – od utworu „Gaites Del Infiernu” – dają nam do zrozumienia, że mamy do czynienia ze współczesną interpretacją iberyjskiej muzyki celtyckiej.
Później otrzymujemy piosenkę „La Casadina”, śpiewaną lekko przez Evę Tojedor. Ethno-popowy „Llunaticos” zmienia na chwilę klimat, przenosimy się w rejony bliższe takim wykonawcom, jak Hevia, czy Deep Forest. Na szczęście zaraz potem – w „Muneires D`Aviles” – wracamy do bardziej tradycyjnego grania.
Ballada „Andolina” to znów popis wokalny Evy, na pewno godny polecenia.
„Salton de Teixoes” przynosi nam pewną niespodziankę, tym razem są to trąbki w tradycyjnej, asturyjskiej melodii tanecznej. W „Cares Deva” zwalniamy nieco obroty, by znów powrócić do szybkiego grania w „Pasucais De Coana”. Prowadzone przez dudy „N„Alcordanza”, oraz wyśpiewany „Xoneira” to również nieco wolniejsze utwory, choć druga część piosenki zdecydowanie przyspiesza.
Piękna, niemal majestatyczna kompozycja „Etna” pozwala nam się na chwilę rozmarzyć. Pełno w niej przestrzeni, a wszystko to za sprawą doskonale brzmiącego fletu. Podobny klimat panuje w kończącym płytę „Floreu De Remis”.
Warto dodać, że płyta powstałą przy współudziale wielu gości. Był wśród nich między innymi światowej sławy folkowy akordeonista Kepa Junkera.
Myślę, że to jedna z ciekawszych płyt ze współcześnie zagraną muzyką asturyjską.
W odróżnieniu od nowszej płyty grupy Trio Trad – „Made in Belgium – ta ma właściwy tytuł. Jest to mieszanka melodii z całej niemal Europy: Francja, Serbia, Szwecja, Węgry, Finlandia, Ruminia, Włochy i Irlandia, to tylko podstawa. Są też autorskie utwory, inspirowane tradycjami innych krain.
Mimo, że jest tu sporo spokojnych i delikatnych melodii, to jednak w odróżnieniu od późniejszych nagrań mamy tu jeszcze dość dużo szybkich tańców. To jeszcze płyta, przy której można się bawić – później będzie już głównie do słuchania.
Według mnie najciekawiej brzmią tu melodie z Europy Zachodniej, może dlatego, że zespół pochodzi z Beligii i najlepiej czuje taki właśnie materiał? Tak czy owak klimaty francuskie, czy irlandzkie wychodzą im najlepiej.
