Agricantus to kapela z Sycylii, grająca dość pogodną odmianę muzyki folkowej. W ich brzmieniach pełno jest przestrzeni i słońca, tak charakterystycznych dla tego zakątka Europy. Nic w tym dziwnego, bowiem punktem wyjścia do zabaw z muzyką jest tu właśnie bogata tradycja muzyki śródziemnomorskiej.
„Gnanzů” to trzeci album tej formacji, dziś zalicza się go do wczesnych dzieł zespołu, kiedy to grupa romansowała z transowymi, a nawet ambientowymi klimatami. Oczywiście wszystko to w akustycznych przestrzeniach współczesnej muzyki folkowej.
Album należy do tych płyt, które zapamiętuje się na długo. Świetne, skrzące się od pomysłów granie i wirtuozeria wykonań aż proszą o to, by uczynić z tej płyty wizytówkę sycylijskiej sceny folkowej. I dla mnie na pewno ten album czymś takim się stał.
Do najciekawszych momentów zaliczam tu doskonały utwór „S`arrossada”, z niesamowitymi dudami, transowy „Balene” i ethno-jazzowy „Ninna Nanna”. Gdybym miał porównywać, powiedziałbym, że Agricantus to sycylijskie Capercaillie.
Kategoria: Recenzje (Page 126 of 214)
Zespołów nazywających się Avalon nie brakuje. Ci pochodzą z Niemiec i obecnie nazywają się Travellin` Light. Jednak płytę „Free Your Mind” zarejestrowali jeszcze jako Avalon.
Muzykę zarejestrowaną na tym albumie można określić jako akustyczny folk-rock. Autorskie piosenki, wykonane z akompaniamentem gitar, fletu i instrumentów perkusyjnych są wyjątkowo chwytliwe, nuci się je już po pierwszym przesłuchaniu.
Są tu elementy charakterystyczne dla piosenek celtyckich, czy ballad country, jest też coś, co my nazywamy piosenką turystyczną, a co w rzeczywistości mieści się w pojęciu „współczesnego folku”.
Dla mnie najciekawsza jest tu piosenka „Summerlove Song”, śpiewana przez Barbarę Krieglstein, choć tytułowa „Free Your Mind” i „One-Night-Stand”, które śpiewa Alec Marine, również są bardzo dobre. Warto wspomnieć, że Alec jest urodzonym w Edynburgu Szkotem, być może dlatego jego piosenki tak ciekawie komponują się z folkiem. Niektóre utwory kojarzyć mogą się z solową płytą Mike`a Scotta – lidera The Waterboys.
Trzeci album Anglików z Band From County Hell jest dość nietypowo opisany, jako płyta zespołu „Julie McLelland & the Band From County Hell”. Jest to o tyle dziwne, że Julie jest główną wokalistką i autorką części piosenek zespołu od wielu, wielu lat. Ani wcześniej, ani później grupa nie umieszczała jej nazwiska na okładce. Czemu tym razem zrobiono inaczej? – tego nie wiem. Skupmy się jednak na muzyce.
Jak może brzmieć zespół, który swoją nazwę zawdzięcza jednemu z utworów zespołu The Pogues? Otóż na początek trochę inaczej. Może i zespół Shane`a MacGowana był dla BFCH inspiracją, ale piosenka „Prison Walls” nie od razu brzmi podobnie. Jest najpierw spokojna, nieco mroczna, później dochodzą `fiddlujące` skrzypce i galopująca perkusja, coś w stylu pojawiających się czasem wschodnich inspiracji The Pogues. Głos Julii rozwiewa jednak wszelkie porównania pod kątem wokalnym.
„In This Small Town” to piosenka, która świetnie zabrzmi w każdym irlandzkim pubie na świecie. Jak wszystkie utwory, tak i tan Julie napisała z mężem – Steve McLellandem. Śpiewany przez niego „But It Did”, to coś na kształt punkowej piosenki zagranej na folkowo. Bliżej jej do Flogging Molly, ale to pewnie właśnie za sprawą ostrego wokalu i dość ostrej motoryki.
„Kimming Time” daje nam do zrozumienia, że zespół potrafi ciekawie rozplanować aranżację utworu. Warto tego posłuchać.
Nieco dziecinna, bardzo wesoła piosenka „Oor Lassie” stanowczo odstaje od reszty melodii. Jeśli słucha się płyty w odpowiedniej kolejności, to następuje po niej balladka „I`d Like To Get To Know Ya”, właściwsza stylistyce zespołu.
Opowiadająca o oszustwie piosenka „You`re A Liar” mogłaby być radiowym hitem, mało w niej pierwiastków celtyckich, właściwie tylko tin whistle i skrzypki przygrywające coś czasem. Na szczęście sytuacja poprawia się wraz z utworem „Hero”, który z powodzeniem odnalazłby się na którejś z wczesnych płyt The Levellers.
Wolny wstęp do „It`s In My Mind” to początkowo instrumental, zagrany lekko i zwiewnie. Nie jest to żaden celtycki taniec, od po prostu bardzo ładna melodia. Później przechodzi w piosenkę. Całość jest dość długa, ale słucha się dobrze.
Kończący płytę „Jimmy Baker”, to najbardziej poguesowata ze wszystkich piosenek na płycie. Pubowy drinking song w starym, punk-folkowym stylu.
Zespół Band From County Hell ma swoją niszę, świetnie się w niej czuje, co owocuje kolejnymi, dobrymi płytami. Mam nadzieję, że z kolejnymi albumami będzie co najmniej tak dobrze, jak z tym.
Po płycie klasycznej gitarzystki nigdy nie spodziewałbym się tyle folku. Owszem, są płyty choćby Michela Hromeka, ale to jednak troszkę co innego. Tu mamy więcej instrumentów, a gościnnie grają prawdziwi zawodowcy w swojej klasie. Folkowym słuchaczom pewnie coś to powie, jeśli powiem, że wśród gości zaproszonych na „Birdwatcher Hill” są: Paddy Keenan (dudy i whistle), Seamus Connolly (skrzypce) i Tommy Hayes (perkusjonalia). Innym być może obiła się o uszy popularna jazzowa flecistka – Valarie King.
Partie Keenana w tytułowym utworze, to majstersztyk. Mimo, że na płycie dominuje gitara, to gospodyni pozwoliła swoim gościom trochę pograć. Otrzymaliśmy dzięki temu sporo ciekawej muzyki – zwłaszcza jeśli ktoś lubi muzykę celtycką. Ja lubię, więc polecam szczerze kontakt z tą płytą.
Ciekawa płyta z neo-celtyckimi motywami. Bill Leslie pochodzi z Północnej Karoliny, ale inspiruje go przede wszystkim muzyka celtycka. Wyraźnie słychać to w jego muzyce.
Akustyczna gitara, pianino, a nawet dźwięki instrumentów klawiszowych, przeplatają się tu z irlandzkimi dudami, skrzypcami i fletami. Wszystkie melodie są nowe, warto więc posłuchać ich, bo niosą ze sobą ciekawe rozwiązania. Z drugiej jednak strony wciąż jest to muzyka celtycka.
Zdarza się czasem, że Bill Leslie zbliża się w swoim graniu do takich artystów, jak Clannad, czy Loreena McKennitt. Podejrzewam, że słuchając tej płyty zauważycie, że jest ona nieco „płaska”, nie ma tej głębi i bogactwa, co u wspomnianych tu wykonawców, faktem jednak jest, że całość brzmi po prostu bardzo ładnie.
Mój stosunek do holenderskiego zespołu Folkcorn mozna określić jako „sympatia od pierwszego wejrzenia”. „Ghy Sotten” to druga płyta tej grupy, którą dane mi jest przesłuchać. Zawiera ona melodie i piosenki powstałe w okresie od XV do XIX wieku. Nie bez powody Folkcorn nazywają się zespołem wykonującym „muzykę historyczną”.
Album „Ghy Sotten” zawiera właściwie niemal same perełki wygrzebane z przepaści zamierzchłych czasów. W większości piosenki te są mało znane, a juz polskiemu słuchaczowi na pewno wiele nie powiedzą. Jest to o tyle interesujące spostrzeżenie, że może w końcu znajdzie się u nas ktoś, kto zainspirowałby się muzyką holenderską. Nie jest ona mniej ciekawa od francuskiej, czy angielskiej, a potencjał ma być może nawet większy. Owszem, zespoły szantowe, jak Smugglers, Perły i Łotry czy Tonam & Synowie po takie rozwiązania już sięgali, ale wciąż jest to jeszcze niewyczerpany ocean możliwości.
Okładkę płyty „Ghy Sotten” zdobi reprodukcja obrazu przedstawiającego wnętrze gospody. I tak też jest ta muzyka. No, może nieco współcześniej zagrana, bo jednak harmonie są wygładzone i po prostu ładne. Nie brakuje tu jednak dobrej zabawy i zadumy.
Jak już wspomniałem jest to praktycznie płyta bez gorszych utworów.
Przemyślane folk-rockowe granie z Hiszpanii. Muzyka z Galicji, zarówno instrumentalna, jak i śpiewana, zarejestrowana podczas dwóch gorących wieczorów w miejscowości Vigo.
Piosenki Os Cempés zawierają w sobie spora dawkę nostalgii, typowej dla celtyckiego grania z Półwyspu Iberyjskiego. Całość brzmienia uzupełnia rockowa, czy może nawet jazz-rockowa motoryka. Nie jest to bowiem prosta „łupanka”, a rzeczywiście ciekawe granie.
Os Cempés, w odróżnieniu od wielu innych kapel galicyjskich, nie skupiają się wiernie na stylistyce celtyckiej. Dlatego też w ich muzyce można odnaleźć etniczne inspiracje również muzyką iberyjską, nie-celtycką. Nie dziwi więc pojawiający się tu i ówdzie saksofon, współgrający z galicyjskimi dudami, czy akordeonem.
Ciekawostką na płycie są elementy muzyki country, które pojawiają się w kilku kompozycjach. Innym zaś razem mamy bankietową poleczkę rodem ze strażackiej remizy.
Mimo, że jest to płyta bardzo zróżnicowana, to zespołowi udaje się utrzymać dość dobry poziom. Z drugiej jednak strony, jeśli ktoś nie lubi przaśnych poleczek, może czuć się nieco skonfudowany.
Niemiecka grupa April Moon prezentuje nam lekkie, folk-rockowe granie. Nie da się ukryć, że nieco pretensjonalne, ale bardzo ładne. To takie radiowe granie, w którym trochę jest Toma petty, trochę Boba Dylana, a wszystko to podlane nieco celtyckim sosem.
Taka piosenka, jak na przykład „Won`t Go” moglaby sięznaleźć w repertuarze The Corrs. Tu co prawda śpiewa ją facet – Uwe Juras, jednak jest to potencjalny pop-folkowy przebój. Z resztą to akurat najlepsza piosenka na płycie.
Czasem można odnieść wrażenie, że zespół nie do końca wie co chce grać. Miesza się tu pop, rock i folk, wszystko w dość różnych proporcjach, ale obawiam się, że wprowadzi to raczej potencjalnego słuchacza w zamieszanie, zamiast go zainteresować.
Dawno nie spotkałem folku zagranego z takim feelingiem. Jest tu miejsce dla celtyckiego (i nie tylko) folku, muzyki klasycznej i jazzu. Nic więc dziwnego, że album „Moonrise” zaczyna się od skrzypcowo zaaranżowanego motywu z „Summertime”.
Dalej mamy sporo klasycznych przebojów, jak choćby „Marsz Turecki”, jeden z walców Brahmsa, czy też „Serenade” Schuberta. Wszystko to zaaranżowano tak, że nie kłóci się choćby z folkowym „Ashokan Farewell”, czy doskonałym „Gankino Horo”.
„Moonrise” to debiutancki album grupy Tres Lunas, którą tworzą trzy kobiety. Usłyszeć możemy gitarę, skrzypce i harfę celtycką, czasem również pianino.
Pomysł na takie granie nie jest może bardzo oryginalny, ale podoba mi się takie wykonanie. Myślę, ze może ono zwrócić uwagę miłośników klasyki na bardziej folkowe granie i odwrotnie – folkowców przekonać do klasyki.
To jak na razie jedyna płyta zespołu White Garden, zawiara ona zbiór utworów z dwóch kaset – „Hona” i „Cucuba”. Może ktoś pokusi się kiedyś o reedycje reszty ich nagrań.
White Garden to zespół od początku do końca nietypowy i niepokorny. Własne kompozycje, oraz opracowania dawnych, zwykle średniowiecznych melodii, zagranych na folkowo, przysporzyły im liczne grono zwolenników. Muzyka ta stała się swego czasu nieodłącznym elementem wielu turniejów rycerskich. Do dziś wielu słuchaczy kojarzy White Garden właśnie przez ten pryzmat.
Na składankowej płycie, którą właśnie omawiam nie starczyło miejsca na utwory słabsze. Dobre kompozycje, ciekawe wykonania i przede wszystkim niesamowita koncepcyjność tej muzyki sprawiają, że warto zanurzyć się w świat opisywany dźwiękami przez zespół White Garden.
Muzyka ta ma w sobie coś z bajkowego klimatu fantasy. Nic więc dziwnego, że pojawiają się tu tytuły takie, jak „Kender”, czy „Rycerz”. Zwłaszcza ten pierwszy utwór darzę sporym sentymentem, wspominając wykonania koncertowe, które dane mi było słyszeć. Ale płyta „White Garden”, to nie tylko sentymenty, a również spora doza świetnie zagranej muzyki, która również dziś dobrze się broni.
Na rynku jest już kolejna płyta White Garden, nagrana po latach, z zupełnie nowym materiałem. Oznacza to, że opowieść będzie toczyć się dalej.
