Kategoria: Recenzje (Page 117 of 214)

Dom o Zielonych Progach „Dom o Zielonych Progach”

Warto pojawić sięczasem na festiwalach turystycznych, czy też poezjowo-spiewanych. Z takiej właśnie wyprawy przywiozłem płytę grupy Dom o zielonych progach. Jest to kapela, która od kilku lat coraz lepiej radzi sobie na scenie poezji śpiewanej. Sporo dobrego zrobił dla grupy ich udział w przedsięwzięciu pt. „W górach jest wszystko, co kocham”, które jest czymś na kształt objazdowego festiwalu.
W muzyce Domu o Zielonych Progach znaleźć możemy wszystko to, co charakteryzuje klasyków gatunku – Stare Dobre Małżeństwo i Wolną Grupę Bukowina. Od pierwszej z tych grup DOZP różnią przede wszystkim fajne, żeńskie wokale, do drugiej im jakby bliżej. Oczywiście można tu mówić jedynie o inspiracjach, gdyż Domownicy grają głównie utwory autorskie, lub nalisane do wierszy współczesnych poetów, czasem tylko sięgając po klasyków, takich jak Jerzy Harasymowicz.
Sięgając po płytę „Dom o zielonych progach” zdziwiłem się widząc wśród utworów dwie piosenki tradycyjne, jedną beskidzką, drugą łemkowską. Wpasowują się one świetnie w opowieści o wędrowani i górach.
Dom o zielonych progach to jedna z najciekawszych grup jakie ostatnio wyłowiłem z nurtu turystyczno-poetyckiego, choć nie jedyna. O kolejny ch napiszę niebawem.

Taclem

Stasiek Wielanek „City Boy”

Zremasterowali Staśka Wielanka. I to bynajmniej nie jego nagrania, ale jego samego. Całkiem nowe brzmienie, młoda kapela. Po romansach m.in. z disco polo, mamy przebojowe wejście w klimaty pop-folkowe, czasem niemal folk-rockowe. Jak to wyszło? O dziwo bardzo dobrze. Stasiek jest co prawda tak samo charakterystycznym wokalista, jak np. Tom Waits, ale okazuje się, że ciekawe aranżecje ratują tą płytę. W sumie nie tylko to jest tu plusem. Nowe piosenki są po prostu bardzo dobre i co najważniejsze współczesne, a jednocześnie warszawskie. Nie zabrakło dresiarzy z blokowisk, podejrzanych elementów z targowisk i podwórek. Czarna Mańka i apasze, to już tylko wspomnienia i w takim kontekście śpiewa o nich Wielanek. Są też klimaty rodem z Internetu – o wirtualnej miłości, są dilerzy i złodzieje z innych okolic, kradnący – bez starego, złodziejskiego honoru – w Warszawie.
Muzyka właściwie niewiele się zmieniła, wszystkie melodie (ale tylko melodie!) napisał Wielanek. Jednak zagrano je nieco inaczej, odmłodzona kapela (zespół Kameleon) i zawodowy aranżer – Hadrian Tabęcki – robią swoje. Smaczków tu nie brakuje.
Nie przepadałem wcześniej za Staśkiem Wielankiem i jego wokalną manierą, ale doceniam jego wkład w popularyzację warszawskiego folkloru. Tym razem muszę też oddać należny honor jego nowej, godnej polecenia płycie.

Taclem

Sushee „Irish Groove”

Korzenie krakowskiego Sushee (do niedawna nazwa brzmiała Sushi) sięgają do muzyki irlandzkiej, ale nazwać ich kapelą celtycką bym się nie odważył. Płyta nazywa się wprawdzie „Irish Groove”, ale dominują tu autorskie kompozycje i całkiem nowe przemyślenia muzyczne na temat muzyki irlandzkiej.
Całość zachowuje charakter typowy dla muzyki z Zielonej wyspy, jednak widać, że nad tymi utworami ktoś dłużej posiedział. Może nie nad wszystkimi, bo np. „Czas” czy „”, to przykłady prostszego grania, mniej w nich miejsca na kombinacje. Porównajcie to z aranżacjami „Drabinki”, czy „karawany, a na pewno będziecie wiedzieć o czym mówię. Kwintesencją płyty jest utwór tytułowy. Jest tu coś z jazzu i folk-rocka. Polecam.
Dobrze wychodzą zespołowi piosenki. „Erotyk”, oparty na klasycznym „Morrison`s Jig”, to świetny pomysł na folkowe wyznania, sami muzycy przyznają się do inspiracji piosenką „Wiatr i strzyga” z repertuaru zespołu Krążek. Rzeczywiście inspiracje te słychać.
Dobrze brzmi też „Gra o Ferrin”. Lubię takie folk-rockowe granie, a Małgorzata Danek, wokalistka zespołu, świetnie się w nim odnajduje.
Ci, którzy pamiętają jeszcze zespół Perskie Odloty mogą sobie porównać drogę ewolucyjną, jaką przeszli niektórzy z grających w Sushee muzyków. Jest to bowiem grupa, która powstała na gruzach tamtej szantowej formacji.
Trochę szkoda, że jest tu jedynie osiem utworów. Po kilku latach istnienia zespołu (i ledwie jednaj opublikowanej demówce) oczekiwania są jakby nieco większe. Nie ma jednak co narzekać. Mam nadzieję, że płyta chwyci i zespół nagra wkrótce coś nowego.

Taclem

John Christian Edward „From Glen to Glen”

Ta płyta ma przede wszystkim najlepsze rozpoczęcie, jakie mozna sobie wymarzyć. „Green Grows the Rushes”, to jedna z najpiękniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisano, a John śpiewa ją bardzo dobrze.
Kto by się spodziewał, że tak piękna muzyka folkowa o celtyckich korzeniach przyjdzie do nas z takiego kierunku. John Christian Edward jest od kilku lat solistą San Diego Symphony Orchestra. Właśnie współpracaując z tą orkiestrą podczas rejestrowania muzyki do licznych filmów poznał takie osoby, jak Brian Baynes (mistrz celtyckiej gitary), czy Eric Rigler (nadworny dudziarz Jamesa Hornera, szef grupy Bad Haggis).
Z całą gromadą zaproszonych gości John postanowił nagrać tą płytę. Dominują tu ballady. Wokalista czasem nieco przesadza z czułością swego głosu, podejrzewam, że to maniera, którą przyniósł ze soba z muzyki klasycznej. Nie przeszkadza mi to jednak widzieć w nim jednaego z ciekawszych interpretatorów celtyckich pieśni. W końcu kiedy muzyka nagle przyspiesza i otrzymujemy coś takiego, jak „Follow Me Up to Carlow”, to niemal wgiata nas w fotel.
Mam nadzieję, że na kolejnej celtyckiej płcie John pozbędzie się swej wokalnej maniery, wówczas może to być album perfekcyjny.

Taclem

Kelly Mulhollan „Never Ending Conversation”

Kelly Mulhollan to połowa duetu Still on the Hill. W swoim rodzimym zespole wykonuje on mieszankę muzyki celtyckiej z autorskim folkiem. Solowa płyta „Never Ending Conversation” przynosi nam coś, co w Polsce nazwalibyśmy poezją śpiewaną.
Liryki Blake`a, Audena, Cummingsa, czy Hughes`a, to doskonała baza do pięknych i niesłychanie nastrojowych piosenek. Słuchając niektórych utworów można odnieść czasem wrażenie, że inspiracją dla Kelly`ego Mulhollana nie był wcale Bob Dylan – mimo iż to harmonijka ustna pobrzmiewa w wielu utworach – a Nick Cave. Oczywiście Granie na tej płycie jest zdecydowanie bardziej folkowe, niż u Australijczyka, ale dość ponury nastrój poezji wspomnianych już panw niewątpliwie się artyście udzielił.
W nagraniach wsparła Kelly`ego jego koleżanka z zespołu, Donna Stjerna. Muzycznie płyta rzeczywiści oscyluje wokół „krainy łagodności”. Czyżby więc na całym śiwecie w podobny sposób myślano o śpiewaniu poezji. Różnica taka, że na Zachodzie nazywa się ją po imieniu, to współczesny folk.
Gdybym miał wyróżnić jakieś utwory, wymieniłbym przede wszystkim „Night”, „The Garden of Love” i „God to a Hungry Child”.

Taclem

Lisa Dancing-Light „Sophia Songs”

„Sophia Songs” to album bardzo multikulturowy. Są tu elementy celtyckie, cygańskie, nawiązania do muzyki dawnej i kultury indian Ameryki Północniej. W jednym z utworów pojawiają się nawet knajpiane klimaty barowa, z nieodłącznym w tej sytuacji pianinem. Mówię tu o piosence „Winds of Change”
Wszystkie te połączenia możliwe są za sprawą Lisy Dancing-Light, córki Irlandki i Holendra, mieszkającej w amerykańskich Rocky Mountains.
„Sophia Songs” to począwszy od „K`ai – Song of the Mermaid” pieśni natchnione. Nawiązują one w dużej mierze do sufizmu, celebrują Boginę Wiedzy.
Właściwie nie ma tu kiepskich piosenek, o ime oczywiście zaakceptujemy całą koncepcję albumu. Trzeba przyznać, że wśród neo-pogańskich albumów płyta ta i tak wyróżnia się starannością realizacji i wydania.
Najbardziej znany z tutejszych utworów – „The Earth, The Air, The Fire, The Water Return” – został przez Lisę zaopatrzony w nową melodię. Cała reszta, to utwory autorskie, pięknie zaśpiewane przez Lisą. Wyróżniłbym wśród nich „Oh Great Wave”, „Hymn To Sophia” i „Spirit of the Wind”.

Taclem

Môr Gwyddelig „Wake the Dragon”

Môr Gwyddelig to walijska nazwa Morza Irlandzkiego. Myliłby się jednak ten, kto sugerowałby , że zespół ten wykonuje muzykę walijską. Zdarza im się również ten repertuar, ale sprawiedliwie dzielą go między Walię, Wyspę Manx, Szkocję i Irlandię. Trzy różne gaelickie dialekty, do tego czasem coś po angielsku – tak właśnie przedstawia się program grupy Môr Gwyddelig na płycie „Wake the Dragon”.
Tytułowy utwór stanowi doskonałe zaproszenie do zapoznania się z resztą płyty. Później mamy m.in. piękną pieśń „Caidé Sin Do`n Té Sin”, jedną z moich ulubionych ballad irlandzkich. Jest też pieśń „Buain a Rainich”, której melodię – dzięki grupie Open Folk – zna w Polsce każdy fan muzyki celtyckiej. Tu mamy piękne wykonanie a cappela, w gaelicu i po angielsku.
Ciekawostką są tu utwory autorskie, podejrzewam, że nawet słuchacze znający dobrze muzykę celtycką mieliby problemy z rozróżnieniem co jest nowego, a co sięga wgłąb przeszłości.
Môr Gwyddelig bardzo archaicznie aranżują swoją muzykę, czasem można mieć wrażenie, że to niemal muzyka dawna. Po części tak jest, gdyż najstarsze z tych utworów sięgają XVI wieku.

Taclem

Apparatschik „Aurora”

Niemiecko-rosyjska formacja Apparatschik prezentuje swój drugi album, zatytułowany „Aurora”. jak wiemy jest to nie tylko żeńskie imię, ale też nazwa znanego krążownika. Dlatego też na okładce mamy dziewoję – nieco w stylu tych, jakie malowali niegdyś na samolotach amerykańscy żołnierze, ale bardziej przaśną, słowiańską – oraz dwie lufy.
Muzyka zawarta na tej płycie bardziej kojarzy się z wojskowym drylem, nic dziwnego, ze zaczyna się od piosenki „Soldaty”. Być może Apparatschikom zamarzyła się sława, jaką przyniosła grupie Lube piosenka „Kombat”.
Nie brakuje tu również klimatów balangowo-alkoholowych, znanych z pierwszej płyty. Utwory takie, jak „Kiki” czy „Marusia” to świetne kawałki na zakrapiane spotkanie. Muzycy mieszają swój folk-rock z elementami z innych kultur, nie powinno więc dziwić sowieckie reggae w „Kalinushka” czy ska w „Krutschkin”. Są też nostalgiczne ballady np. „Pod Oknom”.
Wszystkie teksty na płycie są tradycyjne, w muzyce gdzieniegdzie grzebano, ale też dominują tematy uznawane za ludowe. Mimo militarystycznego i wielko-radzieckiego image`u grupa ta brzmi wciąż bardzo sympatycznie, przypominając czasem The Ukrainians (z resztą „Marusia” w innej aranżacji jest też grana przez tą grupę), a innym razem nawet Boban Makovic Orchestar (pewnie przez pojawiające się czasem dęciaki). „Aurora” sprawia wrażenie płyty dojrzalszej, niż wcześniejszy album, dobrze rokuje to Apparatschikom na przyszłość.

Rafał Chojnacki

Jugopunch „Where are We now”

Nazwa kapeli pochodzi od irlandzkiej pieśni „Jug Of Punch”, będącej jednym z popularniejszych drinking songów. Zespół Jugopunch nie ogranicza się jednak do alkoholowego repertuaru, co nie znaczy, że od niego stroni.
Na płycie „Where are We now” mamy trochę współczesnych piosenek, stylizowanych na irlandzki folk, bluegrass i bluesa. Co ciekawsze wszystko to jakoś się ze sobą miesza. Powstaje w ten sposób bardzo ciekawa muzyka, ale w tym też duża zasługa po prostu świetnych piosenek.
Pierwsza piosenka („Cold”) sprawia, że z miejsca chcemy słuchać dalej. Kolejna („Black Heart”) udowadnia nam, że zrobiliśmy dobrze nie wyłączając po pierwszej. A później już nas mają. Słuchamy płyty do końca, nawet po kilka razy, nie zdając sobie nawet sprawy, że właśnie nas zauroczyli.
Anglicy z Jugopunch grają z jednej strony tradycyjnie, z drugiej słychać wyraźnie, że zdają sobie sprawę z tego, że czas nie stoi w miejscu i że były już takie zespoły, jak Planxty, The Pogues czy The Levellers, które pchały ten folkowy wózek na co raz to nowe tory. Korzystając z ich doświadczeń Jugopunch nagrał świetną, nadającą się do wielokrotnego słuchania płytę.

Taclem

Peregrino Gris „Peregrino Gris”

Sporo przyjemności sprawia mi wyszukiwanie muzyki celtyckiej w krajach, gdzie nikt by się jej nie spodziewał. Peregrino Gris pochodzą z Costa Rici. Grają muzykę zakorzenioną w Irlandii, Szkocji i hiszpańskiej Galicji, autorami kompozycji są Rodrigo i Eduardo Oviedo. Oprócz klimatów celtyckich inspiruje ich też literatura fantasy, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości J.R.R. Tolkiena.
Muzyka Peregrino Gris to bardzo lekkie brzmienia, z pięknymi partiami irlandzkich dud na pierwszym planie. Nadają one typowego dla Zielonej Wyspy klimatu nawet utworom inspirowanym muzyka z Półwyspu Iberyjskiego.
Słuchając „Peregrino Gris” trudno oprzeć się wrażeniu, że te brzmienia są nieco inne. Być może to ten południowo-amerykański temperament karze muzykom inaczej podchodzić do granych melodii. Jest tu bardzo dużo przestrzeni w muzyce, nie ma ani śladu jakiegoś spięcia. Wszystko płynie, czasem szybciej, czasem wolniej, ale na pewno własną drogą. Słychać to zwłaszcza w wolniejszych utworach.
Całość jest bardzo dobrze zaaranżowana i właściwie może służyć za idealny wzorzec połączenia celtyckiego folku z klimatem z Tolkiena.

Taclem

Page 117 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén