Kategoria: Recenzje (Page 115 of 214)

Pain d`Epices „L`orthophone”

Pain d`Epices to niewątpliwie formacja jazz-folk-rockowa. Stwierdzam, że to chyba najostrzejsza grupa mieszająca folk z jazzem, jaką słyszałem. Grają z niesamowitą mocą, lekko i sprawnie.
Muzyka, którą słyszymy na płycie „L`orthophone”, to brzmienia francuskie. Są one zagrane w sposób, który często spotyka się u ambitniejszych kapel bretońskich. Z resztą Bretania też się w tej muzyce pojawia. Brzmienia Francuzów podrywają do tańca, a jednocześnie świetnie się ich słucha.
Jak przystało na drugą płytę zespołu jest to zapewne jakiś sprawdzian. Według mnie muzycy wychodzą z niego obronną ręką.
Bez względu na to, czy to piękna ballada „Le Courselet”, czy też taneczny „La Semelle du Plancher”, cały czas słychać, że mamy do czynienia z bardzo dobrym zespołem. Francuzi wiedzą czego chcą i mam wrażenie, że właśnie to udaje im się grać.

Taclem

Anam na Éireann „An Talamh”

Lubię takie płyty. Sporo piosenek, zespół ma własne pomysły, czasem nawet sami napiszą jakiś utwór. Na dodatek w trosce o polskojęzycznego słuchacza serwują nam autorskie, polskie właśnie, teksty.
Zaczyna się jednak instrumentalnie i kilka takich momentów się na płycie znalazło. Mimo, że Anam na Éireann nie brzmią jak kapela rodem z Zielonej Wyspy, to ich wersji irlandzkich tańców słucha się z przyjemnością. Pretensje można mieć właściwie jedynie trochę zbyt prostego frazowania gitary basowej. Ale generalnie nie przeszkadza to w odbiorze.
Pierwsza piosenka „Artur McBride” znana jest nam już z innej polskiej wersji (grupy Perły i Łotry), ale również tu wyszła całkiem dobrze. Trochę słabiej jest z „Jęczmieniem” (czyli tradycyjnym „The Wind That Shakes The Barley”), tu pomysł na granie się znalazł, ale śpiew na pograniczu melorecytacji niezbyt się sprawdza. Z resztą w kilku innych piosenkach również śpiew jest najsłabszym elementem. Trudno jednoznacznie orzec, czy to wina wokalisty (w tej roli Jacek Kuźmicki), czy też realizacji nagrań. Po prostu czasem ma się wrażenie, że jego głos jest nagrany jakby nieco „przy okazji”. A szkoda, bo piosenki są bardzo dobre i należy im się porządna realizacja.
Najciekawiej wychodzą w tym zestawieniu „Wrota niebios”, choć tu po oryginalnym tekście właściwie niewiele zostało. Niemniej jednak chóralne śpiewanie wychodzi zespołowi na dobre. Słychać to również w „Pieśni Jakobitów” (czyli polskiej wersji „Ye Jacobites By Name”).
Pubowe „Wzgórza Connemara” są prawdopodobnie koncertowym przebojem zespołu, sporo w nich energii i mocy.
Również ballady „Dublin Town” i „Modlitwa do Świętego Patryka” – autorskie utwory Jacka – są bardzo mocną stroną albumu. Zresztą ballady, to chyba piosenki w sam raz dla jego głosu, bez względu na to czy sam je stworzył, czy – tak jak przy „Irlandzkim domu” – napisał tylko tekst.
Ważne są też fajne teksty. Ciekawie oddają treść oryginalnych piosenek, zwykle są to rzeczywiście udane tłumaczenia. Tylko czasem zmieniono temat, ale nawet wówczas odbywa się to bez straty dla utworu.
Zespół radzi sobie dobrze, słychać spore ogranie i dużą chęć grania. Płyta również wróży zespołowi ciekawą przyszłość. Jeśli porównać ją z pierwszymi nagraniami dzisiejszej czołówki celtyckiego folku w Polsce, to jest to już w pełni przemyślana koncepcja grania. Nie znaczy to, że zespół nie musi niczego zmieniać, ale są to już drobiazgi, cała reszta robi dobre wrażenie.

Rafał Chojnacki

Caim „Sung prayers in the Celtic tradition”

Projekty, pod którymi podpisują się Heather Innes i Jacynth Hamill, zwykle słyną z łagodnej formuły i natchnionych utworów. Dotychczas słuchane przeze mnie płyty, takie jak „New Life From Ruins”, „Creator of the Tides” czy „The Land I Call My Home” przepełnia właśnie taki klimat. Pierwszy z tych albumów, prezentujący skrzyżowanie filozofii buddyjskiej i celtyckiego chrześcijaństwa zainteresował mnie na tyle, że postanowiłem sięgnąć po inne płyty projektu Caim.
Wbrew pozorom muzyka na płycie „Sung prayers in the Celtic tradition” nie jest tak celtycka, jak można by się spodziewać. W niektórych momentach bliższe są kościelnym śpiewom. Ale i folkowych elementów tu nie brakuje.
Być może płyta ta spodoba się ludziom lubiącym takie historie i przede wszystkim łagodną muzykę. Innych może ona nieco znudzić, bo daleka jest od synonimu zwykłej, celtyckiej płyty.

Rafał Chojnacki

Mary Rafferty „Hand Me Downs”

Bardzo tradycyjne granie. Piękne, a jednak nie dla każdego. Myślę, że folkomaniacy przyzwyczajeni do bardziej współczesnego brzmienia mogą mieć z tą płytą nieco problemów. Jeśli jednak lubicie klasyczne irlandzkie tematy, podane z szacunkiem dla tradycji, to solowy album Mary Rafferty jest płytą dla Was.
Nie ma tu szaleńczych galopad i wyścigów z tymi, którzy uważają, że dobrze gra ten, co jest szybszy od innych. Nawet muzyka grana typowo do tańca jest tu stonowana, właśnie taka, jaka być powinna. Tempa powinny odpowiadać tancerzom, nie kaskaderom.
Mary Rafferty odebrała dobre wykształcenie muzyczne, jest obecnie trzecim pokoleniem znanych folkowych muzyków, wraz z ojcem, Mike`em Rafferty, tworzy również duet, wykonujący tradycyjną muzykę irlandzką. Na tej płycie towarzyszy jej mąż i wzięty muzyk – Donal Clancy.
Mimo, że płyta jest wydana w Stanach, to stanowi dowód na to, że muzyka irlandzka w czystej formie ma się bardzo dobrze.

Taclem

Shannon „Święto duchów”

Druga kaseta olsztyńskiej grupy Shannon, to już zamierzchła przeszłość. Większość miłośników folku wie, że Shannon to grupa folk-rockowa o zacięciu celtyckim. Jednak w czasach kaset „Loch Ness” i „Święto duchów” nie do końca było wiadomo co grają, choć i folk-rock czasem się pojawia, ot choćby w utworze tytułowym, czy w „Devil in the Kitchen”. Pojawiały się tam klawiszowe elementy rodem z new age. Czasem jakieś lekko jazzujące wstawki, choć przecież skrajnie różne od tych, jakie pojawiają się dzisiaj. Podstawowa różnica polega chyba jednak na tym, że dziś Shannon to profesjonalna kapela, na dobrym, międzynarodowym poziomie. „Święto duchów”, to jeszcze czas eksperymentów, czasem wygłupów, a przede wszystkim poszukiwań własnego brzmienia.
Na kasecie nie brakuje znanych celtyckich evergreenów, takich, jak „Spanish Lady”, „As I roved out”, „Auld lang syne” i „Curragh of Killdare”. Opracowania różnią się od standardowych, słychać, że Shannon chce brzmieć oryginalnie.
W porównaniu z kasetą „Loch Ness” ten materiał jest sporym krokiem naprzód. Jedno, co mnie osobiście mierzi przy słuchaniu tych archiwalnych nagrań, to żeński wokal, choćby w piosence „Dagi (wolna)”. Pamiętam, że już w momencie wydania tej kasety nie bardzo mi to podchodziło. Fajnie brzmią natomiast wszelkiego rodzaju wokalizy.
Już w 1997 roku było pewne, że jeśli Shannoni będą grać dalej, to staną się jedną z najpopularniejszych grup folkowych w Polsce.

Taclem

Medwyn Goodall „Celtic Sunrise”

Jedna z wcześniejszych płyt Medwyna Goodalla, mistrza world music. Dwie kompozycje, to razem ponad 50 minut muzyki. Trudno się wypowiadać o poszczególnych elementach, zwykle w takim przypadku autorskie melodie nawiązują do tradycyjnych brzmień i harmonii.
Goodall tworzy piękne, instrumentalne pasaże, operując m.in. dźwiękami fletów, whistli, harfy, czy też partiami orkiestrowymi. Możliwe, że dzięki temu jego muzyka staje się niezwykle sugestywna i plastyczna. Chciałbym kiedyś usłyszeć co wyszłoby z połączenia elementów takich właśnie, bardzo ilustracyjnych brzmień z dobrym celtyckim chórem, pokroju irlandzkiej Anuny.
Od czasu do czasu warto posłuchać troszkę innej muzyki, również czerpiącej z tradycji, choć w zupełnie inny sposób, niż robią to tradycyjne zespoły folkowe.

Taclem

Medwyn Goodall „Clan – A Celtic Journey”

Medwyn Goodall to czarodziej melodii. Piękne frazy wygrywane na rozlicznych instrumentach, to jego specjalizacja. Szkoda tylko, że te instrumenty są w siększości syntetyczne. Goodall korzysta z sampli z brzmień instrumentów klawiszowych.
Kilka lat temu, kiedy pierwsze płyty Goodalla ukazywały się na swiecie, mogłaby ta płyta rzeczywiście robić wrażenie. Oparta o celtyckie brzmiania instrumantalna muzyka z pogranicza new age i world music. Brzmi ona niebanalnie, ale niestety bardzo płasko.
Gdyby ta piękna płyta była tylko demówką, którą zdolny kompozytor stworzył na potrzeby muzyków, którzy zagraliby te partie, wyszłoby arcydzieło symfoniczno-folkowe. Alan Stivell pewnie spłonąłby z zazdrości. Ale niestety, podejrzewam, że budżet pana Goodalla by tego nie wytrzymał. Dlatego też wydaje on po dwie-trzy płyty rocznie i wszystkie są takie jak ta, nieco syntetyczne.
A szkoda, bo kompozytor to zdolny.

Taclem

Akelei „Ancolie”

Grupa Akelei, to folkowy kwartet z Belgii. Grają muzykę folkową z nieco archaicznym zacięciem. Nadaje się więc ona zarówno na festiwal folkowy, jak i na barokowe przyjęcia i rauty. Połączenie muzyki dawnej i folkowej to z resztą w Belgii dość często spotykana mieszanka.
Zespół Akelei sięga głownie po brzmienia flamandzkie, z niewielkimi naleciałościami francuskimi i bretońskimi. W gruncie rzeczy jest to muzyka głównie dla wielbicieli tradycyjnych brzmień. Jednak myślę, że coś znajdą tu również kreatywni muzycy. Jest to bowiem źródło ciekawego materiału, podanego w tradycyjnej formie, aż proszącego się o przeróbkę.
Muzyka folkowa przeplata się tu z brzmieniami charakterystycznymi dla muzyki dawnej. Nad większością kompozycji czuwał tu Stefan Bosmans, którego utwory można czasem znaleźć w repertuarze innych wykonawców.
Są tu bouree, jig, walce, branle a nawet menuet. Wszystkie bardzo ciekawie zagrane i poukładane. Jednak największą perełką tej demówki jest ballada „La rentree”. Polecam.

Rafał Chojnacki

Booghk De Doo „Lieder aus dem Rinnstein”

Niemiecka grupa Booghk De Doo nazywa swoją muzykę „highspeed” folkiem. Niemcy lubują się w takich określeniach, w rzeczywistości mamy do czynienia z ostrym folk-rockiem w stylu The Pogues. Skojarzenia to nasuwa się od razu po wysłuchaniu piosenki „Ich muß weiter” otwierającej płytę „Lieder aus dem Rinnstein”.
„Gib mir Flügel” kojarzy się nieco z szantami, zapewne przez rubaszne zaśpiewy. Szkoda tylko, że utwór ten traci lekkość pierwszego utworu na korzyść ciężkawej, niemieckiej rytmiki. Lepiej jest już w folk-rockowej balladzie „Von Augen und Tränen”, w której z nienacka pojawiają się też instrumenty dęte. Zostają też w „Seelenfänger”, któe z kolei okraszono rytmem ska.
„Game over” to takie nieco bardziej ponure The Levellers, z resztą może to kwestia języka niemieckiego, który jest po prostu trochę ostrzejszy i bardziej ponury.
Piosenka „Bis zur Dämmerung” kojarzy się znów nieco z klimatami celtyckimi, ma też w sobie coś ze skandynawskich ballad. Oczywiście – podobnie jak reszta repertuaru – jest to utwór autorski. Z kolei „Wir sind der Sturm” to pogodna piosenka w stylu gdzieś pomiędzy The Pogues a The Waterboys. Podobnym utworem jest ballada „Spirituosentrinkerflüche”.
„Leg deine Hand in meine” zaczyna się od jakiejś gadki po niemiecku. Póżniej mamy coś lekkiego, rockowego, czy może nawet popowego. Ładna piosenka, ale trochę błaha – pewnie zespół potrzebował czegoś do radia. Po niej słuchamy kolejnego ska z akordeonem – „Horizont”. Z kolei „Sonnenreigen” to zadziorne granie oparte na ostrej, drapieżnej melodii.
Piosenka „Tu´ mir weh, Johnny”, kończąca płytę daje nam to co w Booghk De Doo najlepsze. Pogodne granie, może nieco zbyt patetyczne, ale ładne.
Niemcy prezentują się tu troszkę jako ostrzy folk-rockowcy, a troszkę jako pluszowe misie grające ładne, radiowe piosenki. Brakuje mi nieco zdecydowania, ale i tak uważam album „Lieder aus dem Rinnstein” za bardzo udany. Zaskoczył mnie bowiem kilkoma bardzo dobrymi piosenkami.

Taclem

Do odsłuchania w Sieci:

  • Ich muß weiter
  • Seelenfänger
  • Spirituosentrinkerflüche
  • (Pliki znajdują się na serwerze wydawcy. W razie komplikacji piszcie do nas)

    Anna-Kaisa Liedes „Utua”

    Bardzo ciekawya płyta, choć momentami niezbyt łatwa w odbiorze. Grupa Utua doskonale sobie radzi, za to wokal Anny-Kaisa, mimo, że piękny, to czasami może nieco razić, o ile nie jesteśmy przyzwyczajeni do wokalistek śpiewających w wysokich rejestrach. Gdyby wszystkie piosenki śpiewała tak, jak cudowną balladę „Viimeistä yötä”, byłoby naprawdę super. Ostre śpiewy i krzyki (nie mylić ze spiewam na krzyku) w początkowo sennym utworze „Lumivalkija”, czy również w „Haitra”, są zapewne pochodzenia ludowego, jednak według mnie nie korespondują za bardzo z resztą materiału. Mimo że wszystko tu ma karelskie korzenie, to jakieś dysonanse się pojawiają.
    Trochę na tej płycie kliamtów jazzowych. Najwyraźniej widoczne są w „Älä sinä laula”, „Toisko tuuli” i świetnym „Rannan kivellä”.
    Utua, to dziśnazwa grupy z którą gra Anna-Kaisa Liedes. o tym jak radzą sobie na żywo mogliśmy przekonać się na festiwalu EBU 2005 w Gdańsku. Nie ulego wątpliwości, że godnie reprezentowali tam Finlandię.

    Rafał Chojnacki

    Page 115 of 214

    Powered by WordPress & Theme by Anders Norén