Nie sądziłem, że kanadyjska kapela The Town Pants, to taki fajny zespół. Grają folk-rocka w stylu zbliżonym do starych nagrań Great Big Sea i Spirit of The West z lekkim tchnieniem The Pogues. Z resztą jednym z gości na płycie jest Hugh McMillan właśnie ze Spirit of the West.
Nie znaczy to bynajmniej, że The Town Pants są kapelą wtórną. Nic z tych rzeczy. Po prostu muzycy dobrze wiedzą co wydarzyło się w celtyckim rocku przez ostatnie dwie dekady i w ich własnych piosenkach słychać echa najlepszych kapel w branży.
Sporo tu smaczków, częściowo już wcześniej użytych, jak np. wykorzystanie didjiridoo („Diggin` the Grave”), czy mieszanie irlandzkich kawałków z lekkimi wpływami country („Boys of the Old Brigade”), a nawet muzyki meksykańskiej („Ships Made of Wood”).
The Town Pants nie odkrywają może Ameryki, ale są w tym co robią na tyle dobrzy, by płyty „Weight of Words” słuchało się z dużą przyjemnością. Tematy tradycyjne mieszają się tu ze współczesnymi, tworząc miła, folk-rockową mieszanką. Sporym atutem zespołu są dobre wokale, Kanadyjczycy sporo i ładnie śpiewają.
Autor: Rafał Chojnacki (Page 132 of 285)
Tocano El Aire to z jednej strony argentyński odpowiednik naszego zespołu Open Folk, z drugiej zaś mają oni czasem nieco bardziej biesiadny klimat. O ile większość kompozycji instrumentalnych utrzymanych jest w ciekawych brzmieniach celtyckiego świata, wzbogaconych elementami muzyki dawnej, o tyle piosenki brzmią tu nieco zbyt przaśnie. Może nie wszystkie, ale większość.
Perełkami są tu dawne tańce zagrane na folkowo. Taki jest np. utwór „English Dance”. Również „The Fairy Dance”, czy „Cuidoient u Lonsengier” trudno coś zarzucić. Wolniejsze melodie, takie, jak początek „Dance of the Moon”, czy cała „Scarborough Fair” również doskonale komponują się z całością płyty.
O pewnej odmienności Argentyńczyków decydują również wpływy galicyjskie, których jest w muzyce Tocano El Aire całkiem sporo.
Fenomen muzyki celtyckiej sprawia, że gra się ją dziś również w Ameryce Południowej. Argentyńczycy nie są wcale osamotnieni w swym graniu. Grupa ta jest popularna zarówno w swym kraju, jak i w krajach ościennych. Do Europy na razie raczej nie zaglądają, a szkoda, bo przyjemnie byłoby ich posłuchać na żywo.
Druga płyta miedzymiastówki muzykującej Strachy na Lachy. Bardzo się ucieszyłem, gdy okazało się, że side project muzyków Pidżamy Porno, INRI, Świata Czarowinic i innych pilsko-poznańskich składów, to nie tylko pomysł na jedną płytę. Dziś to już zespół, który ma swoje grono odbiorców, nie zawsze związanych z macierzystymi kapelami muzyków.
Mimo, ze właściwie wszyscy grający w Strachach wywodzą się z zespołów o rodowodzie punk-rockowym, to trudno byłoby doszukać się prawdziwie punkowych wpływów w muzyce tej grupy. Są za to elementy, które mogą kojarzyć się z Mano Negrą (a nawe Manu Chao solo), Les Négresses Vertes a nawet The Levellers z wczesnych lat.
O brzmieniu Strachów decydują różne inspiracje, które przynosili ze sobą muzycy. Są elementy słowiańskie, jak choćby męski chór pod koniec „Niecodziennego szczonu”, czy cała wymowa ballady „Zimne Dziady Listopady”. Jest sporo ska, ale też balangowego folku brzmiącego po latynosku. Jest też oczywiście rozkołysane, bardzo knajpiane tango, w którym śpiewa się o Pile.
To, o czym śpiewa Krzysiek Grabowski (popularny „Grabaż” z Pidżamy Porno), to jeden z najważniejszych elementów Strachowej poetyki. Nie bez powodu jest on uważany za jednego z najważniejszych tekściarzy w polskim rocku. Jednak historie, które pisane są dla nowej kapeli różnią się nieco formą i treścią, od tych rockowych hymnów. Grabaż opowiada historie niesamowite i całkiem zwyczajne. Do najciekawszych należą „Strachy na Lachy”, „Piła tango”, „Zimne Dziady Listopady” i „Na pogrzeb Króla”. Ale nie znaczy to, że inne kawałki im ustępują, trzeba jednak przyznać, że zwłaszcza dwa ostatnie, najbardziej ponure i mroczne utwory, robią niesamowite wrażenie.
Strachy na Lachy, to kapela miejsko-folkowa. Jest tu reggae, ska, a nawet jakieś drobne elementy nawiązujące do współczesnych brzmień klubowych, choć dominuje granie akustyczne. Podobnie, jak na pierwszej płycie, tak i na „Piła Tango” zespół sięgnął po covery. Tym razem trafiło na „Co się stało z Magdą K.” z repertuaru wczesnego Perfectu oraz więzienny standard „Czarny chleb i czarna kawa”. O ile pierwszy z nich jest nieco kontrowersyjny, to drugi świetnie wpasowuje się w poetykę albumu.
W porównaniu z nagraną dwa lata temu płytą „Grabaż i Strachy na Lachy” mamy do czynienia ze sporym progresem. Formuła muzyczna pozostaje wciąż cudownie eklektyczna, ale przynajmniej wiadomo jaki jest kierunek obrany przez zespół. Sprawia to, że Strachy to obecnie jedno z najciekawszych zjawisk na scenie niezależnej. O tyle fajne, że może trafić do słuchaczy w różnym wieku.
Garnet Rogers, to artysta niezwykle utalentowany, ale jego głównym problemem pozostaje wciąż fakt, że przez większość życia tworzył w cieniu swego wielkiego, bardziej znanego brata – Stana Rogersa.
Mimo to jego kolejne płyty spotykały się z dobrym przyjęciem zarówno krytyków, jak i sporej rzeszy fanów. Nie inaczej było w przypadku nagranego z Dougiem Longiem albumu „Summer Lightning” z 1994 roku.
Nic dziwnego, wszak nagrania z tej płyty, to zapisy z koncertów ze skrzypkiem, Dougiem Longiem. Dough pomógł tchnąć nowe życie w kompozycje Garneta z poprzednich płyt. Klimat koncertów dodaje płycie jeszcze więcej uroku.
Muzyka Garneta Rogersa zawsze łączyła w sobie autorski folk i country. Być może dlatego płyty tego artysty, mimo, że dość różnorodne (na tej jest jeszcze blues, ballada poetycka i wiele innych wpływów), to przywołują konkretną publiczność. Jest jej jednak na tyle dużo, że Garnet co jakiś czas raczy nas nową płytą. Dlatego pozostaje się cieszyć, że jeszcze pewnie nie raz go usłyszymy.
Celtycki rock ma się obecnie najlepiej w Stanach. Co chwilę pojawiają się tam nowe grupy. Niektóre z nich rzeczywiście mają coś do powiedzenia.
Ceann to grupa grająca irlandzkie drinking songi po amerykańsku. Są więc wpływy country, co słychać choćby w wokalu Patricka Hallorana. Mamy też trochę starego rock`n`rolla wplecionego w pubowe klimaty.
„Almost Irish” to trzecia płyta grupy Ceann (poprzednie ukazały się pod szyldem Ceann na Caca), pierwsza oparta wyłącznie na autorskim repertuarze. Być morze dzięki temu brzmi zdumiewająco świeżo. Wcześniej zdarzały się jakieś irlandzkie evergreeny wplecione między piosenki Patricka, obecnie mamy już tylko nowe piosenki. Świetnie oddają one poetykę jankesko-irlandzkiego grania, mimo, że muzycy odżegnują się od quasi-nacjonalistycznych, pro-irlandzkich ruchów. Muzyka pozostała na wskroś folkowa, to spora zasługa dla kapeli.
Dominują tu wesołe, niemal rubaszne piosenki. Nic dziwnego, w końcu to kapela, której żywiołem jest rzetelne, pubowe granie. Właściwie wszystkie nagrane tu piosenki trzymają dobry poziom, to kolejny plus dla zespołu.
Stylistyka może się kojarzyć z niektórymi płytami kanadyjskiego Great Big Sea, ale Amerykanie trzymają się z dala od muzyki pop. Jeśli więc chcecie nieco lżejszego, ale autentycznego celtyckiego rocka – poszukajcie nowej płyty Ceann.
Tomek, to jeden z bardziej znanych polskich bardów. Wypłynął na szersze wody wydanymi w latach 90-tych kasetami.
Obecnie prezentuje nieco inne oblicze piosenki autorskiej. To cały czas folkowe ballady, ale zaaranzowane bardziej profesjonalnie na nagrane z towarzyszeniem zawodowych muzyków. Jak to wyszło? W gruncie rzeczy dość słabo.
O ile bardzo dobrze się tej płyty słucha jako np. podkładu przy pracy, to już słuchanie piosenek po to, by rzeczywiście je usłyszeć, wychodzi gorzej. Zabrakło tu trochę ducha, przykrył go wspomniany już profesjonalizm.
Owszem, są tu perełki, w rodzaju „Pełni”, „Nocnych pociągów”, czy „O miłości”.
Są też jednak takie koszmarki, jak „Jest tak”, które mają chyba konkurować z przebojami Michała Wiśniewskiego. Kto wpadł na taki pomysł? Sam Tomek? W takim razie obawiam się kolejnego albumu.
Niestety – według mnie – zmarnowano dobre piosenki. Po jednokrotnym przesłuchani, mimo, że byłoby czego tu posłuchać, cała reszta odstrasza wystarczająco, by do płyty nie wracać. Nie ratuje wszystkiego nawet dość sympatyczny głos Tomka, który kojarzy się z dawnymi, lepszymi dla jego twórczości czasami.
Na ich koncert trafiłem przypadkiem. Było ostro, punk-folkowo i… doskonale. Później widziałem ich w TV, w ciekawym projekcie ze szkockim Deaf Shepard i naszymi góralami. No i w końcu, po latach znalazłem ich nagrania.
„Rentamob” zaczyna się od bodaj największego koncertowego przeboju Anglików – „Folk off reverend”. Aż dziwne, że zespół ten nie zrobił większej kariery z taką piosenką. No ale może czasy były zbyt mało radykalne, albo zespół był radykalny za bardzo…
„Ain`t Got No Home” zaczyna się od skrzypiec w stylu cajun. Aż dziw, że Tofu, to Angole. Podobnie jest z szaleńczą aranżacją amerykańskiej melodii „Old Joe Clark”, czy „Yankee Doodle Diddley”. Później jest równie ciekawie – „Star of the Hackney Downs”, którą pamiętam z koncertu, to współczesna, bardzo punkowa wariacja na temat jednej z najbardziej znanych irlandzkich piosenek.
Wesoły miks punku, ska i szaleńczej, folkowej jazdy, to recepta na muzykę tego zespołu. Ich granie idzie o krok dalej, niż The Pogues. Gdyby grali do dziś, pewnie zrobiliby karierę w Stanach, gdzie królują dziś takie grupy, jak Flogging Molly, czy Dropkick Murphy`s.
Druga płyta folk-rockowego Tinsmith zaczyna się od rewelacyjnego utworu tytułowego. Jest w nim coś z progresywno-rockowych klimatów, ale jest też tradycyjna wizja folku, rodem ze wczesnych nagrań Pentangle, czy Johna Renbourna z Berthem Janschem.
Jedna z najciekawszych interpretacji piosenki o „Star of the County Down” znalazła się właśnie na tej płycie. To również sztuka wykrzesać z takiego kawałka coś nowego. Grupie Tinsmith udało się to doskonale.
Muzycy nie stronią od elektroniki, ale lubią też celtyckie tańce, co dobitnie udowadniają. Na szczęście elektronika nie przeszkadza to instrumentom akustycznym, ma raczej świadczyć o tym, że zespół rozwija swoją formułę muzyczną. Mimo to moim ulubionym utworem na płycie pozostaje ballada „Greenfields of Canada”. Niewiele w niej eksperymentów, jest po prostu bardzo ładna.
Taka muzyka mogła powstać chyba tylko w Ameryce. Tinsmith pochodzą z Atlanty i odnoszę wrażenie, że łączenie akustycznego rocka z folkiem, a może nawet odrobiną grunge`u (spod znaku Nirvany bez prądu) jest dla nich czymś naturalnym.
Projekt Celtic Legend powstał w głowach Chrisa Payne`a z Kornwalii i Francka Hemarda z Bretanii. napisali oni muzykę, która inspirowana jest starymi celtyckimi legendami, a z drugiej strony ich francuskimi, średniowiecznymi przetworzeniami. Tak powstał album „Tristan and Isolde”. Teksty napisali Peter Sarstedt (po angielsku) i Tim Saunders (po kornwalijsku).
Płyta jest piękna, bardzo udana. Unosi się nad nią delikatna mgiełka muzyki ilustracyjnej i new age, ale nijak nie kłóci się ona z folkowymi brzmieniami. Czasem jest nawet folk-rockowo, jak w „Tell me the Secret”, gdzie ślicznie grają nam irlandzkie dudy. Gdzie indziej, jak w „A Lovers Dance” pojawiają się nawet rytmy bardziej nowoczesne.
Niekiedy, jak w „A Lovers Song” przed oczyma staje mi irlandzki chór Anuna. Zdarzają się im właśnie takie, nieco natchnione pieśni. Jest tez doskonała ballada – „The Forest”, mogaca się kojarzyć z ulotnością grupy Clannad.
Albumu „Tristan and Isolde” słucha się z dużą przyjemnością, choć jest nieco eklektyczny. Dodaje to jednak uroku, gdyż dzięki temu płyta potrafi nas czasem zaskoczyć.
Kolejna, klasyczna dziś już płyta czeskiej grupy Brontosauri. Jan i František Nedvědowie dają tu niemal klasyczny popis swych umiejętności autorskich i wykonawczych. Towarzysza im tu muzycy, którzy przez dwie dekady współtworzyli ta grupę, m.in. grający na banjo Gustav Blažek.
Począwszy od nastrojowego „Ješitný chlap”, poprzez znacznie żywsze, aczkolwiek wciąż liryczne „Růže z papíru” i niemal bluesowe „Toulám se”, aż po całkiem roztańczony „Valčíček”, mamy tu do czynienia ze świetnymi, współczesnymi piosenkami folkowymi. Są śpiewane po czesku, aczkolwiek mogą się podobać każdemu.
Świetne są tu tez takie utwory, jak „Tulácký ráno”, ” Hrášek” czy ” Na kameni kámen”. Momo, ze to w sumie stara płyta, to słucha się jej z dużą przyjemnością. Szkoda, że Brontosauri już nie grają i nie będzie mi dane posłuchać ich na żywo.
