Marcia Guderian to sympatyczna amerykańska wokalistka folkowa. Oprócz śpiewu gra też na gitarze. W zespole towarzyszą jej: basista John Flancher i perkusista Gil Barbee. Ten bardzo prosty skład uzupełniają na szczęście liczni goście.
Płyta jest dość długa i niestety nie jest to atut. Zwłaszcza że już na początek dostajemy nie najlepszy utworek, zatytułowany „Hologram”. Zarówno on, jak i „Ride Johnny Ride”, „” i „Selling Silence” bardziej nadawałyby się na składankę z muzyką z lat 60-tych niż na współczesny album. Poza tym nie są to za dobre utwory.
Sporo tu klimatów pokrewnych z country-rockiem, na dodatek też niezbyt przebojowych.
Należy jednak przyznać, że kilka piosenek brzmi tu dość dobrze, wśród nich choćby „Looking in a Mirror” i „No One to Talk to”. Całkiem niźle wypadają poetyckie ballady „Leaves are Spiraling Down” i „Full Moon”.
Płyta w całości niezbyt strawna, ale niektóre piosenki warto przesłuchać.
Page 224 of 285
Przyznam że moją uwagę na tą płytę zwróciło to co już dobrze znam – przede wszystkim dwa covery. Chodzi o tu o „Who Knows Where The Time Goes” autorstwa Sandy Denny (znane z głównie z repertuaru Fairport Convention) i „Dark Night of the Soul” Loreeny McKennitt. Chciałbym tu zwrócić uwagę na pewne podobieństwo wokalu śpiewaczki Lyrical Folkus do drugiej z wymienionych artystek.
Lyrical Folkus australijski to duet, który tworzą Cate Burke i Chris vonderBorch. Cate gra na celtyckiej harfie, fletach i śpiewa, zaś Chris na gitarze i angielskiej koncertinie. Na płycie towarzyszą im przyjaciele, dzięki czemu trochę zyskuje ona na barwności, aczkolwiek nie za wiele.
Pioseną otwierającą płytę jest szkockie „Mingalay Boot Song”, jako że piosenkę tą bardzo lubię, to z uwagą wysluchałem kolejnej, dodam że dobrej, wersji tego utworu. Później piosenki przemykały jedna po drugiej. W większości były do siebie trochę podobne za sprawą niewielkiego instrumentarium i charakterystycznego wokalu Cate. Dopiero instrumentalny „TThe Persimmon Tree” autorstwa Cate Burke przykuł moją uwagę na dłużej. Później zatrzymałem się na „Falmouth”, o tyle ciakawym utworze, że śpiewa w nim gościnnie jego autor – Des Fenoughty. Piosenka nieco się różni od reszty materiału, a przynosi na myśl przede wszystkim dokaonania The Sands Family.
Spokojna i melodyjna muzyka folkowa ma na pewno swoich zwolenników. Nie zmienia to jednak postaci rzeczy – trochę tu za spokojnie. Płycie przydałoby się więcej różnorodności.
Asturyjska grupa Llan de Cubel nie rozpieszcza swoich miłośników. Na przestrzeni 19 lat istnienia zespołu wydali 5 płyt. „Un Tiempu Meyor` jest jak na razie ostatnią.
Llan de Cubel to niewątpliwie pierwsza liga muzyki asturyjskiej. Grają swoje utwory w stylistyce zbliżonej do współczesnych grup tworzących najciekawsze rzeczy na innych scenach celtyckich. Jeśt akustycznie i bardzo żywiołowo. Dzięki umiejętnościom muzyków możemy podziwiać piękno dźwięków płynących z celtyckiej krainy na Półwyspie Iberyjskim.
Dziś można by powiedzieć, że „Un Tiempu Meyor” to płyta nieco zachowawcza, le w końcu ma już ponad cztery lata, przez ten czas sporo się w kontynentalnej muzyce celtyckiej działo. Zapewne na nowym albumie znow dadzą młodszym zespołom wiele do myślenia.
Warto zaznaczyć że po dość sporym sukcesie tej płyty Państwowe Radio Hiszpańskie wybrało grupę Llan de Cubel, by reprezentowała Hiszpanię na Festiwalu Folkowym Europejskiej Unii Radiowej w 2000 roku.
Płyta ze wszech miar warta polecenia. I jeszcze jedno. Muszę w tym miejscu podziękować jednemu z polskich zespołów, który w większym stopniu otworzył moje uszy na muzykę z Asturii i Galicji. Mam nadzieję że będą wiedzieli o kim mowa.
Płytę „Mystery Girl” wypełniają w większości autorskie utwory Lisy McCormick. Pełne są ciepła i uczucia, oraz specyficznego folkowego brzmienia. Mimo iż nazwisko artystki mogłoby sugerować że gra ona muzykę celtycką, to na płycie dominują brzmienia latynoskie, lecz także elementy muzyki soul.
Niekiedy wokal kojarzyć może się z Susan Vega, muzyczne klimaty zaś czasem odpływają w kierunku Vaya Con Dios. Ciepły głos Lisy, zwłaszcza w hiszpańskojęzycznym „Toda Una Vida” brzmi bardzo zmysłowo. Z resztą tematyka piosenek dobrze się w takim wykonaniu odnajduje – rzeważają piosenki miłosne.
Wpływy latynoskiego folk-rocka mieszają się tu z jazzowymi frazami i typowym południowym klimatem. To dobra płyta na lato.
Właściwie „Lenahan” to solowa płyta Toma Lenahana, lidera The Clan, pierwszej amerykańskiej kapeli grającej celtyckiego rocka (powastali na początku lat 80-tych). Później (w roku 1994) grupa zmieniła nazwę na Lenahan i od tej właśnie płyty kolejne albumy zespoły ukazywały się już pod tym szyldem.
Celtycki rock w wykonaniu grupy Lenahan to swoisty miks tradycji irlandzkiej i szkockiej z muzyką popularną Ameryki Północnej. Są tu więc obecne elementy nie tylko rocka, ale również bluesa, jazzu, czy soulu. Wszystko to tworzy mieszankę dość charakterystyczną. Wraz z głosem Toma i jego dudami mamy swoistą markę, raczej nie do podrobienia.
Warto zwrócić uwagę na to, że większość kompozycji, mimo iż zawierają elementy tradycyjne, to utwory autorskie. Dzięki temu udało się niekiedy z założenia wpisać utwory w koncepcję kulturowej mieszanki. Tak jest choćby z „Look to the Mountains”, który łączy elementy celtyckie z muzyką gospel. Naprawde rzadko można usłyszeć gospel z dudami.
Drugą ciekawostką dla miłośników muzyki celtyckiej może być tradycyjny utwór „Rocky Road to Dublin”. Doczekał się on już setek wykonań, jednak to jest dość wyjątkowe. Brzmienie w utworze może kojarzyć się kultowymi irlandzkimi formacjali takimi jak Horslips, a nawet Thin Lizzy. Gościnnie na uilleann pipes zagrał w tym utworze Seamus Egan z grupy Solas.
Z kolei „Two Loves” to gratka dla miłośników bluesa. Oczywiście okraszonego celtyckimi dźwiękami.
Myślę że po przeczytaniu tej recenzji wiecie już że jest to album dla ludzi szukających w folku czegoś więcej niż tylko tradycyjnej muzyki folkowej. Dla purystów może być to mieszanka nie do strawienia.
Celtycki rock w wersji unplugged. Właściwie to możnaby uznać, że folk-rock pozbawiony ostrego gitarowego kopa wiele traci na wartości. Okazuje się jednak że w przypadku dobrego zespołu, a takim jest niewątpliwie grupa Toma Lenahana, muzyka nabiera po prostu nieco innego wymiaru, jast bardziej poetycka, a z drugiej strony nawet w wersji akustycznej zawiera sporo „czadu”.
Czołowym instrumentem stają się tu dudy Toma. Gra on też na tin whistle. Z kolei skrzypek kapeli – Clarence Ferrari – gra tu też na gitarze rytmicznej. Gościnnie w kilku utworach pojawia się tu Mary Rafferty, członkini popularnej amerykańskiej grupy folkowej Cherish the Ladies. W utworach takich jak „The Road to Lisdoonvarna” możemy podziwiać jej grę na akordeonie guzikowym.
Na płycie „Contrary Motion” pojawia się też po raz pierwszy utwór „New York Lullabye”, który powrócił na albumie „Brand New Bag” z 2002 roku.
Album został włączony do jednej z kampanii Amnesty International.
Pięć utworów w wykonaniu brytyjskiej grupy Legacy to w sam raz by dać jakieś pojęcie o stylistyce w jakiej porusza się grupa.
Dominują lekkie dźwięki muzyki celtyckiej. Za sprawą fletu i tin whistle, na których w grupie gra Clare Sanders, mamy wrażenie ze otwierający płytę set tańców porwie nas zaraz do lotu. Naprawdę wiele energii jest w tej muzyce. Skrzypce Tima Cotterella nie pozostaja dłużne i w chwilę później mamy do czynienia z rasowym folkowym fiddlingiem. Z podobmymi rzeczami mamy do czynienia z resztą w kolejnych utworach. Przy czym w „Mountain Road” mamy nieco elementów jazzu, zwłąszcza w skrzypcowej i fletowej improwizacji.
W balladzie „Stretched” do glosu (dosłownie i w przenośni) dochodzi obdarzona aksamitnym głosem flecistka Clare Sanders. Doskonale radzi sobie ona z folkowym repertuarem. Kto wie, może zagrozi kiedyś pozycji takich gwiazd jak Mary Black, czy Maddy Prior. Drugą piosenkę śpiewa bodhranista Mal Simms. Jest to bardzo fajnie zagrana wersja piosenki o statku zwanym „Diament”. Na zakończenie wracamy do wokalu Clare w utworze tytułowym.
Nie zdziwię chyba nikogo stwierdzeniem że największą wadą płyty jest jej długość. No ale tak to już z E.P.-kami bywa. Płyta pełna feelingu i naprawde dobrze zagrana.
O grupie Lancaster County Prison słyszałem sporo, było o nich głośno zarówno w folkowych jak i punk rocowych e-zinach. Zwlaszcza przy okazji wspólnych koncertów z kapelą Shane`a MacGowana. Grupa LCP zdobyła sobie spory szacunek grając własną odmianę punk-folka. Mieszają się tu wpływy undergroundowej sceny nowojorskiej, country i irlandzkiej i szkockiej muzyki folkowej.
Zaczynają ostro i po dudziarsku. Z resztą dudy towarzyszą nam w kilku utworach płycie, nieco upodobniając muzykę LCP do Dropkick Murphy`s czy The Real Mackenzie`s. Jednak brzmienie LCP jest znacznie lżejsze, gitary nie porażają swoim ciężarem, łątwiej wyłonić z tej muzyki poszczególne dźwięki. Bardziej na miejscu byłoby tu pewnie porównanie do innego nowojorskiego bandu, mianowicie Black 47.
Jeśli dodamy do tego, że sporą część materiału chłopaki sami napisali, to pojawi nam się interesująca mieszanka.
Do najciekawszych kompozycji należą „What`s the Use ?” (nieco „clashowe” w klimacie) i rozbujany „You`re the Well”.
Nieźle brzmi też „Whiskey Oh Whiskey”, które kojarzy się nieodparcie ze… starym T.Lovem, zwłaszcza w refrenie.
Grupa świetnie radzi sobie też z tradycyjnym repertuarem. „Patriot Game” i „Rising of the Moon” w ich wykonaniu to bardzo dobre piosenki.
Slychać że LCP to kapela doświadczona. Nic dziwnego, to ich trzeci studyjny, a czwarty w ogóle album. Warto zapoznać się z ich nagraniami, zwlaszcza ze an kolejnym krążku w kilku utworach ma ich wspierać sam Shane MacGowan.
Tej płycie od początku do końca przyświecała wizja, która pchnęła starego folkowaca po zmierzenie się z celtyckim materiałem twarzą w twarz. Tylko Steve i jego gitary. Żadnych dadatkowych partii muzycznych, żadnych gości, wokali – nic z tych rzeczy.
Są tu utworki grane oryginalnie na skrzypcach, dudach, harfach i całej masie innych instrumentów. Steve zaaranżował je wszystkie na gitarę akustyczną. Ciekawie to brzmi, giedy w podobnej stylistyce mamy tu zagrany szkocki marsz („El Alamein”), utwór szkockiego skrzypka Johnny`ego Cunninghama („The Wedding”), wioślarską pieśń („Mingulay”) i utwór Jana Sebastiana Bacha („Sheep May Safely Gaze”).
Dobrze też brzmią w takiej aranżacji melodie takie jak „Midnight Walker” Davy`ego Spillane`a, „Sheebeg and Sheemore” Thurlogha O`Carolana, czy szkockie
Jak przystało na udany eksperyment, jest to płyta ciekawa, do której warto czasem wrócić.
Po albumie „Five stories” spodziewałem się krótkiej płytki z pięcioma utworkami. Na szczęście utworów jest wiecej.
Kris jest artystką pochodzącą z Somerville w stanie Massachusetts. „Five Stories” to jej czwarty solowy album, współpracowała też z projektem Vinal Avenue String Band. Brała też udział w koncercie „Miss Folk America”.
Muzyka Kris Delmhorst zakorzeniona jest w amerykańskiej tradycji, choć można tam znaleźć też echa brytyjskiego folka, jak choćby w balladzie „Damn Love Song”. Utwory takie jak „Mean Old Wind” spodobalyby sięz pewnością publiczności w Mrągowie. Poza tradycyjnym utworem „Cluck Old Hen” wszystkie kompozycje są autorstwa piosenkarki.
Na płycie dominują lekko folk-rockowe klimaty, charakterystyczne dla zadymionego baru. Obok gitar i perkusji pojawia się często banjo i mandolina. Niekiedy towarzyszą im delikatne brzmiania pianina, a nawet saksofonu.
Płyta może spodobać się przede wszystkim miłośnikom talentu takich wokalistek jak Eddie Brickell, czy Joan Osbourne.
